czwartek, 23 stycznia 2014

Meryl Streep do posłów polskich: Panowie, tracicie władzę

Magdalena Żakowska


W naszej kulturze określenie "sexy" nie dotyczy kobiet po 45. roku życia. Możemy się zachwycać, że kobieta się nieźle trzyma. Ale sexy?! No way! Rozmowa z Meryl Streep, główną bohaterką filmu "Sierpień w hrabstwie Osage''
Zagrała pani starą, zgorzkniałą, wredną sukę. To trudniejsze niż role uroczych, pełnych optymizmu kobiet, które grała pani dotychczas?

- To było trudne. Rola Violet dała mi dużo satysfakcji, ale praca nad nią nie była przyjemna. Niełatwo jest patrzeć na świat z perspektywy kogoś takiego jak ona. Kogoś, kto nie czerpie z życia właściwie żadnej przyjemności, kogo jedynym życiowym celem jest już tylko sprawianie bólu innym. I znoszenie własnego bólu. Violet ma raka, bardzo cierpi, jest uzależniona od tabletek przeciwbólowych, zażywa je w ilościach hurtowych. I strasznie dużo pali. To był koszmar te osiem tygodni palenia. Codziennie po zdjęciach szorowałam zęby i próbowałam zmyć z siebie smród papierosów.

Violet mówi, że starzejąca się kobieta nie jest i nie może być sexy. A pani jak myśli?

- Totalnie się z nią zgadzam. W naszej kulturze określenie "sexy" nie dotyczy kobiet po 45. roku życia. Możemy się zachwycać, że kobieta się nieźle trzyma, ma dobrego chirurga, nie wygląda na swój wiek. Ale sexy?! No way! To jest prawda obiektywna dotycząca naszych czasów. Ale ja znam wiele kobiet, które były i są sexy nawet po sześćdziesiątce.



Jaki komplement ucieszyłby panią najbardziej?

- Że mam analityczny umysł? Ale nie tylko. Chcę być komplementowana z wielu powodów: że jestem romantyczna, wrażliwa, kochająca, piękna w szerszym niż zewnętrzna powłoka sensie. Że dobrze wiosłuję i potrafię mówić slangiem z Bronxu. Jezu, jest strasznie dużo rzeczy, za które można mnie pochwalić!

Mam wrażenie, że kobiety zbyt często koncentrują się na seksualności. Gdybym miała dać jakąś radę młodemu pokoleniu kobiet, powiedziałabym: przestańcie myśleć ciągle o swojej wadze.

Czytałam pani przemówienie na cześć Emmy Thompson, kiedy wręczała jej pani nagrodę dla najlepszej aktorki podczas gali National Board of Review dwa tygodnie temu. Dotyczyło m.in. sytuacji kobiet w branży filmowej. Jest aż tak źle?

- Czy jest źle?! Jest beznadziejnie. Walt Disney żył w pierwszej połowie XX wieku. Był rasistą, antysemitą, mizoginem i męskim szowinistą. Z zasady nie zatrudniał kobiet w twórczych zawodach i nigdy tego nie ukrywał. Ale minęło pół wieku od jego śmierci i jeśli chodzi o gender, sytuacja w Hollywood w zasadzie się nie zmieniła. Nadal rządzą tu mężczyźni.

Nie lubię narzekać, więc tylko podam ci kilka danych dotyczących amerykańskiego kina wysokobudżetowego w 2012 roku: kobiety stanowiły 30 proc. postaci, które miały w scenariuszu swoje kwestie; filmy, w których było mniej więcej tyle samo kobiet co mężczyzn lub kobiety były w większości, stanowiły 10 proc. produkcji Hollywood w 2012 roku - generalnie proporcja ta wynosiła średnio 2,25 mężczyzny na jedną kobietę.

Do tego dochodzi seksizm - liczba nastolatek pokazywanych w filmach w kontekście seksualnym wzrosła od 2007 roku o 32 proc. 26 proc. postaci kobiecych w filmach występuje przynajmniej półnago - dwa razy tyle aktorek dostaje propozycję udziału w scenach, w których mają się rozebrać. 80 proc. kobiecych dialogów w filmach w 2012 roku dotyczyło mężczyzn.

Powstał niedawno eksperyment - film, w którym role kobiet i mężczyzn zostały zamienione. Mężczyźni spotykają się w kawiarniach i rozmawiają o kobietach, a one robią to, co zwykle w filmach robią mężczyźni. Bardzo to było zabawne. Ale rzeczywistość już taka zabawna nie jest. Gina Davis powołała Institute of Gender in Media i co roku robi szczegółowe badania dotyczące sytuacji kobiet w branży filmowej. Kobiety stanowią 9 proc. reżyserów w Hollywood. Kathryn Bigelow jest nadal jedyną reżyserką, która otrzymała Oscara (2008) - a mamy XXI wiek!

Rozmawiałam ostatnio z Jane Fondą o pewnej nagrodzie filmowej, którą dostałam. Powiedziała "Wow, jesteś jedną z pięciu kobiet, które dostały tę nagrodę w ciągu 28 lat jej historii". Mówiła to jako komplement, ale dla mnie to była obelga. Pocieszające jest to, że w kinie niezależnym sytuacja kobiet wygląda znacznie lepiej. W tym roku na Sundance Film Festival około połowy nominowanych filmów nakręciły reżyserki.

Dzięki zaangażowaniu w sprawy kobiet w Hollywood i takim rolom jak Clarissa z "Godzin" czy Ethel z "Aniołów w Ameryce" stała się pani ikoną ruchu gender.

- Jestem z tego powodu bardzo dumna.

Wspominam o tym, bo w Polsce gender to teraz jeden z najbardziej dyskutowanych tematów.

- A o czym tu dyskutować?
W Polsce trwa obecnie krucjata przeciw gender - prowadzona przez Kościół katolicki i środowiska prawicowe. Powstał nawet zespół parlamentarny "Stop ideologii gender".

- Nie gadaj? Myślałam, że po latach komunizmu dogoniliście już Zachód w sensie społeczno-kulturowym.

Chyba nie bardzo.

- No cóż, jako - jak to nazwałaś - ikona gender mogę powiedzieć jedynie, że ta krucjata skazana jest na porażkę.

Pomyślałam, że może wygłosiłaby pani w tej sprawie jakieś krótkie przemówienie na zakończenie?

- Spróbuję. Domyślam się, że na tę krucjatę wyruszyli głównie mężczyźni, więc powiem tak: Panowie, okłamujecie się tak samo jak talibowie. Wyobraźcie sobie siebie jako drużynę sportową i rozejrzyjcie się. W pierwszym składzie macie religijnych ekstremistów. Czy naprawdę chcecie grać w tym klubie? Przyjrzyjcie się światu i kierunkowi, w którym ewoluuje. Czy naprawdę myślicie, że możecie to zatrzymać?!

Przeszłość umiera w bólach, a stary porządek nie chce się poddać bez walki. Rozumiem to, ale z radością zawiadamiam was, że reprezentujecie przegraną sprawę. Równość jest wielkim marzeniem i przyszłością tego świata. Jesteśmy różni - kobiety i mężczyźni, heterycy i geje, czarni i biali - ale wszyscy powinniśmy mieć równe szanse wyrażania siebie i bycia sobą. Równe szanse w pracy, miłości i swojej własnej drodze do szczęścia.

Panowie, tracicie władzę, a wasze stare zasady odchodzą w niebyt. Goodbye!


W czwartek w ''Dużym Formacie'' czytaj też: 

Halo, pijany przede mną jedzie 
Nie poluję na nietrzeźwych, nie czaję się pod dyskoteką. Ale kiedy już ruszam w trasę, jestem czujny

Polsko, ratuj 15 tysięcy Wietnamczyków 
Jedyne, co mogłam zrobić dla córki, to wyjechać. Milicja szantażowała ją, że jeśli nie pójdzie na współpracę, ja będę miała wypadek. Rozmowa z matką torturowanej opozycjonistki

Kamil, który księdza udawał 
Jak on gromił, Boże! Mówił babciulinkom, że obłudne, że sobie źle życzą nawzajem. Podobało się, że tak łajał. Może tego potrzebowaliśmy?

Paweł Moczydłowski: Będę bronił Trynkiewicza do końca 
Rozmowa z byłym szefem więziennictwa

Rachunek za ojca 
Nawet jeżeli twój ojciec porzucił rodzinę, stosował przemoc, pił, wyrzucił cię z rodzinnego domu, to gdy na stare lata trafi do ośrodka pomocy społecznej, zapłacisz za jego pobyt. Niemożliwe? Możliwe!


Wyborcza.pl

wtorek, 21 stycznia 2014

"Nie jestem tu po to, żeby się ładnie prezentować." Soczysty język min. Bieńkowskiej [CYTATY]

Michał Wilgocki

21.01.2014
 Drukuj
Elżbieta Bieńkowska
Elżbieta Bieńkowska (Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta)
Obejmując urząd wicepremiera i teczkę połączonych ministerstw infrastruktury i transportu, Elżbieta Bieńkowska stwierdziła, że od teraz jej sprawą będą "zamarznięte kible w pociągach". I nie pomyliła się. Pierwszy atak zimy był również atakiem na Bieńkowską. A soczysty język wicepremier, pozbawiony politycznego uładzenia, przysporzył jej tyluż wrogów, co sympatyków.
Zaczęło się wczoraj. Na pytanie dziennikarzy "Co pani powie pasażerom tego pociągu?" (stojącego w polu kilka godzin) Bieńkowska wypaliła poirytowana "Sorry, mamy taki klimat". I rozpętała się burza.
Dziś podczas konferencji prasowej minister Bieńkowska wyjaśniała swoje stanowisko językiem równie barwnym:

1. Nie jestem tutaj od tego, żeby ładnie prezentować, tylko żeby pracować.

2. Bardzo nie lubię popularności. Trudno, myślę, że jakoś to przeżyję przez jeszcze kilka godzin.

3. Jeżeli państwo ode mnie oczekują, że będą mówiła słowa wygładzone przez PR-owców, to się państwo tego nie doczekają. Ja nigdy nie kłamię, zawsze mówię prawdę.

4. A pan widział "Misia"? Bo ja 78 razy (na pytanie dziennikarza, czy jej wypowiedź nie przypomina sceny z "Misia").

5. Ludzie są w stanie znieść bardzo dużo, ale pod warunkiem, że ich się informuje.

6. Nie byłabym w stanie siedzieć w pociągu, gdybym nie miała żadnej informacji i jeszcze byłoby mi zimno. Bym się wściekła.

7. Ja absolutnie rozumiem sytuację anomalii pogodowych. Ale nigdy nie zrozumiem tego, że pasażerowie w jakiejś części są niedoinformowani, że nie są dostarczane im ciepłe posiłki.

8. Nie może być tak, że ktoś przychodzi na pociąg i ma kupiony bilet, pociąg jest odwołany, a on o tym nie wie albo nie wie, kiedy ten pociąg ruszy.

9. Ja technicznie nie będę obtłukiwać sieci trakcyjnej z lodu, ja mogę i wyegzekwuję to od spółek, żeby obsługa pasażerów była na najwyższym poziomie.

Minister Bieńkowska poinformowała też:

PKP InterCity będzie nadmiarowo traktować swoje obowiązki wobec pasażerów. Mamy już deklarację i procedurę, że PKP InterCity będzie zwracać pełną wartość tych biletów, gdy pociąg ma spóźnienie powyżej 2 godzin (regulacje unijne zobowiązują w takiej sytuacji do zwrotu połowy ceny biletu).

Relacja z dzisiejszej konferencji - >>>TUTAJ
Zobacz także
















Wyborcza.pl

wtorek, 7 stycznia 2014

List otwarty

 Oto treść listu przekazanego dzisiaj Nuncjuszowi Papieskiemu abp. Józefowi Kowalczykowi


Warszawa 3.07.2007 r.

List otwarty do Ojca Świętego Benedykta XVI

Umiłowany Ojcze Święty
Pozwalam sobie napisać ten list zatroskany o polski Kościół, ale także tych, którzy w ostatnich miesiącach podjęli bardzo nierówną walkę o ujawnienie prawdy o naszej niedawnej historii. Twoja mądra i niezwykła decyzja ze stycznia tego roku uchroniła Polskę i polski Kościół przed cierpieniem i zgorszeniem, do jakiego musiałoby dojść, gdyby metropolię warszawską objął człowiek, który przez znaczną część swojego życia współpracował z komunistycznymi służbami specjalnymi. Sprawa arcybiskupa Stanisława Wielgusa nie ma precedensu, gdyż niewielu było duchownych, którzy zgodzili się na współpracę z tajną policją komunistycznego państwa, a spośród nich niewielu w tak znacznym stopniu angażowało się we współpracę z SB. W dokumentach opublikowanych w kierowanej przeze mnie „Gazecie Polskiej” znalazło się aż siedem stron sygnowanych nazwiskiem bądź pseudonimem Stanisława Wielgusa, poświadczających wolę współpracy. Dochodzą do nas informacje, że odnaleziono kolejne dokumenty mogące być dowodem niezwykłej szkodliwości współpracy z SB podjętej przez młodego kapłana, a kontynuowanej przez dwadzieścia dwa lata.
Wiedząc, że ryzykujemy swoje dziennikarskie kariery, a nawet istnienie „Gazety Polskiej”, postanowiliśmy natychmiast gdy tylko otrzymaliśmy pierwsze wiarygodne informacje przekazać je opinii publicznej. Krytykę ze strony większości mediów, polityków, a także ludzi Kościoła przyjęliśmy wtedy ze zrozumieniem. Nie mieli oni tej samej wiedzy co my, a my nie mogliśmy podać źródeł informacji. Jednak dzięki mądrości polskich biskupów doprowadzono do powołania dwóch komisji, które jednoznacznie potwierdziły nasze publikacje. Dopiero jednak Twoja interwencja sprawiła, że arcybiskup Wielgus zrezygnował ze sprawowania funkcji metropolity warszawskiego. Tak jak większość obserwujących wydarzenia niedoszłego ingresu mieliśmy nadzieję, że ta smutna sprawa zostanie zakończona, a Kościół wyjdzie z tego mocniejszy.
Nasze nadzieje potwierdziły nominacje biskupie w Warszawie i w Płocku. Na stolicę zajmowaną niegdyś przez wielkiego Polaka i wielkiego pasterza kardynała Stefana Wyszyńskiego powołano człowieka niezłomnego, arcybiskupa Kazimierza Nycza. W Płocku z wielką odwagą zaczął pełnić swoją posługę biskup Piotr Libera. Odwagi wymagało podjęcie walki z gorszącymi zjawiskami pedofilii i molestowania kleryków przez wysokich rangą duchownych tej diecezji, opisywanymi przez prasę, a tolerowanymi za czasów rządów biskupa Wielgusa. O tych zjawiskach wielokrotnie donosili nam duchowni diecezji, prosząc o zachowanie anonimowości, gdyż obawiali się represji ze strony najbliższych współpracowników byłego biskupa płockiego.
Twoje mądre decyzje nie spotkały się jednak ze zrozumieniem w całym polskim Kościele. Grupy wiernych, podburzone przez Radio Maryja, rozgłośnię ojca Tadeusza Rydzyka, jeszcze w dniu niedoszłego ingresu zaatakowały dziennikarzy. Dzień po ingresie jeden z autorów tekstu o arcybiskupie Wielgusie został ciężko pobity. Szkalowano dziennikarzy „Gazety Polskiej”, oskarżając ich o najcięższe zbrodnie, a nawet docierano z tymi oskarżeniami do naszych rodzin. Rozumiejąc, że ojcem Rydzykiem kierują silne emocje, postanowiliśmy wyciągnąć rękę do zgody. Sam w specjalnym komentarzu opublikowanym w „Gazecie Polskiej” taką zgodę zaproponowałem i potwierdziłem jej wolę przez osoby zaufane. Odpowiedź, jaką otrzymaliśmy, zaskoczyła nas po raz kolejny. Od tygodnia na łamach „Naszego Dziennika”, pisma całkowicie lojalnego wobec ojca Rydzyka, drukowane są teksty zarzucające dziennikarzom „Gazety Polskiej” i garstce odważnych publicystów z innych mediów kłamstwa i manipulacje w sprawie arcybiskupa Wielgusa. Teksty te natychmiast zamieszczane są na stronie internetowej Radia Maryja. Co gorsza, tuż przed odebraniem arcybiskupiego paliusza przez metropolitę warszawskiego w „Naszym Dzienniku” ukazały się sugestie, że objął on swoje stanowisko w wyniku wewnątrzkościelnego spisku. W obronie biskupa warszawskiego stanął ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, duszpasterz polskich Ormian. Już następnego dnia „Nasz Dziennik” przyrównał go do oprawców z komunistycznej tajnej policji. Jest to tym straszniejsze, że ks. Zaleski był w czasach komunistycznych psychicznie i fizycznie torturowany przez SB. Zachowały się z tych wydarzeń nagrania filmowe.
Nie wiem, czym kieruje się ojciec Rydzyk. Wiem jednak, że miał okazję poznać prawdę i tę prawdę odrzucił. Miał okazję pojednać się z ludźmi, których ciężko skrzywdził, a zamiast pojednania wyrządza im nowe krzywdy. Władze zakonne nie reagują na jego kolejne czyny, nawet wtedy, kiedy ubliża żonie prezydenta, najbardziej katolickiego spośród tych, których wybrali Polacy po 1989 r.
Prawdziwymi ofiarami ojca Rydzyka nie są jednak obrażani przez niego biskupi, dziennikarze czy politycy. Największą krzywdę wyrządza prostym ludziom, którzy zawierzyli mu, że mówi w imieniu Kościoła. Bo właśnie każdą krytykę swojej osoby przedstawia on jako atak na Kościół.
Na podstawie kanonu 1364, 1369 i 1373 kodeksu prawa kanonicznego ośmielam się prosić o interwencję wobec działań ojca Rydzyka.
Tomasz Sakiewicz
redaktor naczelny „Gazety Polskiej"

piątek, 3 stycznia 2014

Katarzyna SZYMIELEWICZ: PRYWATNOŚĆ 2014. KRAJOBRAZ PO BITWIE

Snowden obnażył logikę działania służb bezpieczeństwa, ale w tegorocznej bitwie o prywatność kolejny ruch będzie należał do nas.
2013 miał być przełomowy dla ochrony prywatności. I był, choć z zupełnie innych powodów, niż mogliśmy zakładać 12 miesięcy temu. Zamiast nowej, lepszej regulacji chroniącej prawa obywateli i konsumentów w Unii Europejskiej, którą Viviane Reding zaproponowała jeszcze w styczniu 2012 r., mamy polityczny impas, aferę podsłuchową i dość karkołomne „odbudowywanie zaufania” na linii UE – USA. A przede wszystkim mamy Edwarda Snowdena, który sygnalizuje, że najciekawsze jeszcze przed nami.

W styczniu 2013 reforma europejskiego prawa o ochronie danych osobowych wkroczyła w decydującą fazę. Rozpoczęły się głosowania w kilku komisjach Parlamentu Europejskiego, które swoimi opiniami (w parlamentarnym żargonie zwanymi „raportami”) miały określić kierunki reformy. Niestety, większość z nich nie była zorientowana na prawa obywateli. Opinie przegłosowane w komisjach prawnej (JURI), do spraw przemysłu (ITRE) i rynku wewnętrznego (IMCO) były bardzo trzeźwiące. Konserwatywna większość jednoznacznie postawiła na ochronę interesów biznesu i swobodny przepływ danych.

W odpowiedzi na tak skuteczną ofensywę firm zarabiających na komercjalizacji prywatności, odezwały się organizacje społeczne z całej Europy, wspierane przez rzeczników ochrony danych osobowych i samą Viviane Reding. Komisarz odpowiedzialna za ochronę praw podstawowych publicznie krytykowała działania lobbystów, które zmierzały do podważenia fundamentów zapoczątkowanej przez nią reformy lub jej spowolnienia.

Kolejne miesiące przypominały przeciąganie liny między dwoma, radykalnie różniącymi się obozami. Na poziomie Unii Europejskiej swoistej mediacji musiał się podjąć Jan Philipp Albrecht – poseł-sprawozdawca odpowiedzialny za projekt rozporządzenia o ochronie danych osobowych. W swojej opinii zaproponował kompromis, ale – próbując pogodzić postulaty biznesu i obywateli – naraził się na krytykę z obu stron. Z czasem okazało się jednak, że wiele spornych kwestii wynikało albo z wzajemnego niezrozumienia albo z taktyki negocjacyjnej („im więcej zażądamy na początku, tym większe mamy pole do późniejszych ustępstw”).

W Polsce rolę mediatora z własnej inicjatywy podjął Michał Boni – były już minister administracji i cyfryzacji. Jego resort zadanie przeprowadzenia rzetelnych konsultacji społecznych potraktował bardzo poważnie: od wiosny do zimy grupa robocza złożona z ekspertów reprezentujących różne branże i organizacje pozarządowe spotykała się przynajmniej raz na dwa tygodnie. Podczas wielogodzinnych dyskusji, artykuł po artykule wypracowywała kompromisowe stanowisko, które miało przełożenie na postulaty, jakie polski rząd zgłaszał później na forum Rady UE

Mozolny proces zbliżania stanowisk gwałtownie przyspieszył w czerwcu. W roli samozwańczego i nieoczekiwanego katalizatora wystąpił Edward Snowden.

Z kolejnymi ujawnianymi dokumentami rosła presja opinii publicznej na europejskich decydentów, a wraz z nią zainteresowanie losami nowego prawa chroniącego prywatność obywateli UE i skłonność do kompromisu. I tak, po dość pracowitych wakacjach, komisja do spraw wolności obywatelskich (LIBE) bez zbędnych perturbacji przyjęła rozsądny kompromis, który w najważniejszych punktach podtrzymywał propozycje Viviane Reding.

Żadna parlamentarna frakcja nie kryła, że wpływ Snowdena na jej skłonność do przyspieszenia negocjacji był decydujący. Ta polityczna fala zatrzymała się jednak na Parlamencie Europejskim – jedynej instytucji unijnej, na którą obywatele mają wymierny wpływ dzięki bezpośrednim wyborom. Kolejne szczyty Unii Europejskiej otrzeźwiły oczekiwania: w październiku przedstawiciele rządów nie zdecydowali się na wyznaczenie konkretnej daty, do której prace nad nowym prawem o ochronie danych osobowych powinny zostać zakończone, a w grudniu pokłócili się z Komisją Europejską o nowy podział kompetencji między krajowe organy nadzorujące ochronę danych osobowych, który wcześniej nie budził większych kontrowersji. Nikt nie miał wątpliwości, że rzeczywistym problemem okazał się brak woli politycznej. W efekcie Rada Unii Europejskiej nie przyjęła wspólnego stanowiska, który umożliwiałby rozpoczęcie negocjacji z Parlamentem i Komisją Europejską.

Jeszcze rok temu wydawało się, że 24 miesiące politycznych przepychanek (Viviane Reding ogłosiła swoją propozycję reformy 25 stycznia 2012 r.) wystarczą, żeby wypracować sensowne europejskie ramy prawne dla ochrony prywatności. Dziś wszystko wskazuje na to, że nawet projekt rozporządzania (obok niego na stole jest też projekt dyrektywy) nie zostanie przyjęty przed końcem kadencji Parlamentu Europejskiego (lato 2014). Tym samym nie wiadomo, czy zostanie on przyjęty w ogóle. Wisienką na torcie rozczarowania okazał się grudniowy komunikat Komisji Europejskiej, który miał być ostrą, polityczną reakcją na różne wątki „afery podsłuchowej” (Komisja groziła zawieszeniem niektórych porozumień o przekazywaniu danych między UE i USA), a okazał się bardzo dyplomatycznym wezwaniem do "odbudowy wzajemnego zaufania” z kluczowym partnerem handlowym. Z reformy prawa o ochronie danych osobowych uwaga decydentów przeniosła się na negocjacje Transatlantyckiego Porozumienia o Handlu i Inwestycjach (TTIP).

Tymczasem Edward Snowden nie odpuszcza. Każdy tydzień przynosi kolejne rewelacje, odsłaniające logikę i mechanizmy globalnego aparatu nadzoru.

Wydaje się, że zobaczyliśmy już całkiem dużo – ostatnio Der Spiegel zaprosił nas do „wnętrza” NSA, tłumacząc zasady działania tajnej komórki hackerskiej TAO. Ale to dopiero początek. Wiarygodne źródła podają, że Snowden jest w posiadaniu 1,7 miliona tajnych lub poufnych dokumentów, wśród nich szczegółowe raporty przygotowane na potrzeby wywiadu i polecenia, jakie Biały Dom przekazywał amerykańskim służbom. Ogromna większość z nich wciąż czeka na ujawnienie.

Pojawienie się Edwarda Snowdena i ujawnione przez niego nadużycia okazały się testem politycznych priorytetów. Z jednej strony dowiedzieliśmy się, że w relacji z państwem mamy o wiele mniej prywatności, niż mieć powinniśmy, gdyby obowiązujące standardy prawne i umowy były przestrzegane. Z drugiej – obserwując polityczne reakcje, a najczęściej ich brak – mogliśmy się przekonać, że zgodnie z obowiązującymi priorytetami polityki zagranicznej prawa obywateli muszą ustąpić interesom rządów. I tak już zostanie, dopóki nie weźmiemy naszych danych w swoje ręce albo nie wyjdziemy na ulice w proteście przeciwko ich nadużywaniu.

Z perspektywy minionego roku coraz trudniej łudzić się, że władza działa w interesie obywateli. Każdy, kto z uwagą śledził rozwój afery, której pierwszym (choć z perspektywy czasu wcale nie najważniejszym) epizodem było ujawnienie programu PRISM, przekonał się, że działania amerykańskich i europejskich służb są wymierzone nie w „terrorystów”, ale w ogół społeczeństwa.

Ujawniając logikę i zasady działania globalnego systemu nadzoru, Snowden obnażył rzeczywiste cele międzynarodowej polityki bezpieczeństwa.

Jak sam wyjaśniał: nie chciał zmieniać społeczeństwa – chciał tylko dać mu wybór, „szansę określenia, czy społeczeństwo samo powinno się zmienić”.

Teraz sami musimy zdecydować, czy i w jaki sposób tę szansę wykorzystamy. 


Dziennik Opinii KP