piątek, 31 maja 2013

OJCZYNEK, CZYLI EXPOSE KACZORA DONALDA

Panie Marszałku, Wysoki Sejmie, Rodacy!

W imieniu rządzącej nieprzerwanie od ośmiu lat prawicy postsolidarnościowej, a dokładnie w imieniu Platformy Prawa i Obywatelskiej Sprawiedliwości, ja Jarosław Kaczor Donald Tusk, premier oraz prezes Polski A i B, pragnę przedstawić Wysokiej Izbie i całemu społeczeństwu stan naszych osiągnięć na dziś, jak również prognozy na przyszłość.

Szanowni Posłowie, Senatorowie, a także i wy, Obywatele! Mój PR-owiec powiedział, że taką mowę o charakterze expose dobrze jest zacząć anegdotką, żeby napięcie zelżyło, przepraszam, zełgało, przepraszam, zelżało. No więc dwadzieścia trzy lata temu, w roku 90, Polacy pytali głośno, kiedy w Polsce będzie wreszcie jak na Zachodzie. Pewien Anglik im odpowiedział: „Przecież już jest jak na Zachodzie. Macie bezrobocie, strajki, korki i mafię. A że pensje nie te? Jakiś szczegół może się nie zgadzać”. Proszę Państwa, od tej pory konsekwentnie idziemy naprzód ścieżką wytyczoną przez tego mądrego Anglika!

Zacznę od kolei. Jako że rozwinięty transport kolejowy jest bardziej ekologiczny, demokratyczny i wygodny niż samochodowy, zlikwidowaliśmy sporą część połączeń kolejowych, dzięki czemu kłopotliwi i obciachowi mieszkańcy małych miejscowości mają mniejsze możliwości zawracania głowy (na przykład jeżdżenia gdzieś, szukania, pchania się w oczy i marudzenia na przykład w tak drażliwej kwestii jak praca - jeśli już mają gdzieś jeździć, to od razu w samolot i wio do Anglii). Pozostałe połączenia sprywatyzowaliśmy, dzięki czemu ludzie na Śląsku jadą z Katowic do Wisły sześć godzin z dwugodzinnym postojem w Pszczynie, a i tak na końcu okazuje się, że trafili do Rybnika. I bardzo dobrze, bo Rybnik to miasto z ikrą. Tak zadekretowali nasi albo prawie nasi ludzie, którzy tam rządzą. Ale wracając do meritum: dzięki zyskom z prywatyzacji i likwidacji kolei kupiliśmy jeden z najszybszych pociągów świata, Pendolino, który osiąga do 250 kilometrów na godzinę. Możemy sobie z dumą powiedzieć, że Polak okiełzna nawet takiego rumaka: u nas będzie jeździł 60 na godzinę ze względu na stan torów.

Jeśli chodzi o transport samochodowy, to wybudowaliśmy pewną ilość oszczędnościowych autostrad: dwupasmowych a jednonitkowych. W zasadzie każde pasmo ma dwa, a czasem aż nawet trzy pasy, ale ze względu na tak zwane wędrujące kruszywo, na każdym pasmie tylko jeden pas nie jest w remoncie (co nie znaczy, że nie jest do remontu). Drogi remontowane są natychmiast po wybudowaniu, więc permanentnie nieczynne, co jest dodatkowym osiągnięciem, bo jak już wyżej stwierdziliśmy, transport samochodowy jest mniej ekologiczny, demokratyczny i wygodny niż kolejowy (podobna zasada dotyczy lotnisk – budujemy je tak, żeby od razu się rozsypały, bo transport lotniczy jest najgorszy dla środowiska).

Poza tym zasadniczo wspieramy transport publiczny. Jak zwykle, przoduje tutaj stolica, gdzie pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz prowadzi odważną operację polegającą na likwidacji połączeń naziemnych przy równoczesnej podwyżce cen biletów o jakieś 90 procent w ciągu półtora roku. Żeby nie być gołosłownym: przed rokiem bilet 20-minutowy kosztował 2 złote, za pół roku będzie kosztował 3 złote 80 groszy. A za dwa – lata  uchylę rąbka tajemnicy – cena wyniesie 500. I wtedy dopiero transport stanie się rentowny! A więc, moi Państwo, mijają się z prawdą ci, którzy mówią, że nie ma wzrostu. Wzrost jest. Na razie cen, ale przecież to optymistyczne: dzięki temu więcej zarobią przedsiębiorcy. Więcej pieniędzy zdeponują w bankach i funduszach, które będą te pieniądze inwestować w Bangladeszu. To taki nasz polski altruistyczny dar dla Trzeciego Świata, dla jego manufaktur, gdzie praca, że tak powiem, pali się w rękach. Ostatnio spłonęło ponad sto osób, co daje nam pojęcie o dynamice tamtejszej gospodarki, godnej pozazdroszczenia.

Nie znaczy to, że nie walczymy z nadużyciami globalnej finansjery. Wbrew wielkim bankom, przez kilka lat (jako Jarosław Kaczyński) wspieraliśmy intensywnie lokalne parabanki, a szczególnie SKOK-i, bliskie ludziom. SKOK-i intensywnie uczestniczą w życiu swych klientów, a nawet nie-klientów. Na przykład SKOK w Gdyni żąda 80 tysięcy złotych od niepełnosprawnej matki trojga dzieci, która nigdy nie dostała od tej szacownej instytucji ani grosza (swoją drogą, to rzadki przykład inwencji biznesowej). 

Ale wróćmy do spraw ważniejszych. Jak już nadmieniłem, dał nam przykład Banglaparte, jak pracować mamy. Mamy jedne z najniższych pensji i kosztów pracy w Unii Europejskiej, więc plasujemy się w dobrym towarzystwie, tuż przy Rumunii i Bułgarii. To jest osiągnięcie, ale nie możemy spocząć na laurach (czy też na pielusze - jak w wypadku kasjerki w hipermarkecie). Bo czymże jest Bułgaparte wobec Banglapartego? Nasi biznesmeni pouczają nas, że najniższe koszty pracy w UE są wciąż absurdalnie wysokie. Na jakąkolwiek wzmiankę o podniesieniu płacy minimalnej grożą emigracją, która byłaby dla nas katastrofą, bo co byśmy bez nich zrobili? Bylibyśmy bezradni jak ślepe kocięta. Proszę Państwa, przedsiębiorcy widzą dalej i lepiej, a zatem obawiają się, że po podniesieniu pensji minimalnej mógłby wzrosnąć popyt wewnętrzny, co prowadziłoby do wzbogacenia całego społeczeństwa. Pracodawcy mogliby się przy tej okazji jeszcze bardziej wzbogacić, ale rezygnują z tego, wiedząc, że takie powszechne wzbogacenie mogłoby zdemoralizować społeczeństwo i zatrzeć naturalną różnicę między sprawnymi ludźmi sukcesu a leniwym plebsem. Proszę zwrócić uwagę, jak szlachetne, jak pozbawione chciwości są motywacje naszych przedsiębiorców, których bezwarunkowo wspieramy. 

Pracodawcy podobnie reagują (emigracyjnie), gdy mówi się o płaceniu składek ZUS za pracowników. I bezwzględnie mają rację. Prywatne fundusze emerytalne wypłacają swoim wieloletnim płatnikom po sto-dwieście złotych na rękę, podczas gdy ZUS potrafi ot tak lekką ręką dać emerytowi nawet tysiąc złotych! Widać od razu, że jest to instytucja rozrzutna, a więc biznesowo niewiarygodna i nic dziwnego, że porządny przedsiębiorca nie chce mieć z nią do czynienia. Przemyślnie wsparliśmy pracodawców w ich bojach z ZUS-em. Sugerując, że możemy im nakazać, aby płacili składki ZUS za śmieciówki (ale bez żadnej gwarancji dotychczasowej wysokości wynagrodzenia dla zatrudnionego) przeraziliśmy pracowników. Oni domyślili się, że im te składki szef potrąci z pensji, co znaczyłoby, że zamiast chleba z podróbką kiełbasy będzie chleb z podróbką cebuli. Zwyciężył zdrowy instynkt życia: kto wie, co będzie jutro, więc żyjmy dniem dzisiejszym (podróbką kiełbasy)! 

Reasumując: biznes jest najważniejszy, biznes jest wszystkim, nawet miłość, jak ostatnio ustaliliśmy, jest spółką cywilną (i chyba to jedyne, co ją usprawiedliwia). Dla dobra biznesu będziemy więc nadal obniżać koszty pracy, co przy wzroście cen brzmi niezwykle optymistycznie i na pewno wpłynie dobrze na wzrost PKB. 

No właśnie, wzrost PKB. To ten wskaźnik, który mówi nam, ile przychodu wypracowaliśmy w tym roku i ile z tego przychodu trafiło do Bangladeszu. To znaczy, przepraszam, PKB o Bangladeszu akurat nie mówi. Bo prawdziwy dobroczyńca, tak jak podpalacz, powinien być anonimowy. Wracając do meritum: będziemy szczególnie dbać o wzrost PKB, a jeżeli nie będzie on zadowalający, zawsze możemy skorzystać z rad wybitnego specjalisty, który aż piszczy (a właściwie warczy), żeby znowu zarządzać naszą gospodarką i obiecuje nam wzrost, że ho ho. Myślę oczywiście o Leszku Balcerowiczu, który rzeczywiście w kwestii wzrostu jest ekspertem, że ho ho. Jak słusznie zauważył publicysta Andrzej Dryszel, Balcerowicz dwukrotnie rządził naszą gospodarką. Za pierwszym razem mieliśmy 19-procentową recesję w ciągu dwóch lat, za drugim razem wzrost PKB spadł z 7 do 4 procent.

Poruszyliśmy kwestię Bangladeszu. Nie możemy też zapominać o Cyprze i Kajmanach, wobec których prowadzimy równie altruistyczną politykę. Orły polskiego biznesu, co dla siebie wyszarpią, to deponują w paszczy kajmana. Dlatego dotąd, bardzo logicznie, dodatkowo obniżaliśmy podatki po cichu (jako Jarosław Kaczyński) albo o takiej obniżce głośno krzyczeliśmy (jako Donald Tusk). Oczywiście nie zachęciliśmy tym orłów, żeby zostały ze swoją kasą w kraju, bo kajmanom nigdy nie dorównamy w podatkowej niskości. W efekcie państwo stało się jeszcze biedniejsze. Ale przynajmniej daliśmy rynkom pozytywny znak. A rynki lubią pozytywne znaki, na przykład :-)

Jak w tej sytuacji zamierzamy dopiąć budżet? To proste. Po pierwsze, obetniemy te nędzne resztki, które zostały z socjalu, co ma jeszcze tę zaletę, że dodatkowo obniży popyt wewnętrzny. To dla pracowników, a dla pracodawców – którzy zgodnie z naszą polityką powinni być zawsze specjalnie obsłużeni – mamy bardziej wyrafinowaną atrakcję. Zdziesiątkowanie. Powinniśmy podnieść podatek od firm o parę procent, ale tego nie zrobimy, bo nasi dalekowzroczni przedsiębiorcy wyemigrują. Ale wyliczyliśmy sobie, że możemy uzupełnić tę lukę, jeżeli oskarżymy co dwudzieste – albo, dla pewności, co dziesiąte – przedsiębiorstwo i zasekwestrujemy mu majątek. Jak mówiłem, biznes jest najważniejszy, a zaraz po nim logika. Takie rozwiązanie zapewne ucieszy przedsiębiorców i powstrzyma ich przed emigracją – ludzie biznesu, jak to nadludzie, przecież lubią ryzyko i walkę! – a także wpłynie znacząco na wzrost PKB (in plus, in minus, ale zawsze wpłynie). Przy okazji pracownicy urzędów skarbowych dorobią sobie do pensji, bo dalekowzroczny przedsiębiorca, żeby nie ulec zdziesiątkowaniu, zapłaci inspektorowi, żeby ten zdziesiątkował innego przedsiębiorcę, najlepiej konkurenta (co zresztą już się dzieje). Cała ta akcja doprowadzi do oczyszczenia rynku z przedsiębiorców uczciwych, a więc mniej obrotnych, co dodatkowo uczyni polski biznes bardziej wydajnym.

Co nie znaczy, że nie walczymy z korupcją – jako Jarosław Kaczyński powołaliśmy specjalną antykorupcyjną policję, co zaowocowało tajemniczym samobójstwem (?) jednej kobiety oraz aresztowaniem pana doktora, który przyjmował od pacjentów bukiety i butelki. W urzędzie skarbowym, proszę sobie nie myśleć, też korupcji nie odpuszczamy. Niedawno stu antyterrorystów z długą bronią aresztowało kilkanaście osób, bo okazało się, że pracownica takiego urzędu miała kartę rabatową do restauracji. Jako antykomuniści, stosujemy w tych sprawach skuteczne, sprawdzone metody z lat 50. – areszt wydobywczy w jednej celi z mordercą i nocne konwejery. 

Na początku tego expose poruszyliśmy drażliwy temat pracy. Proszę Państwa, prowadzimy przemyślaną politykę zatrudnienia. Mamy urzędy pracy, których funkcjonariusze do tego stopnia wczuwają się w los bezrobotnych, że sami nic nie robią. Głośny ostatnio eksperyment wykazał, że na 700 takich placówek, które dostały propozycję pracy specjalnie skrojoną dla ich petentów, to znaczy klientów (nie ma już petentów, pacjentów, ani nawet narzeczonych, są tylko klienci) - tylko 9 urzędów przekazało tę ofertę zainteresowanym bezrobotnym. Urzędy pracy przede wszystkim przekierowują bezrobotnych na strony typu pracanawyspach.pl, co jest dowodem głębokiego realizmu. W przeciwieństwie do przedsiębiorców, niech pracownicy sobie emigrują. Bo pracownicy to element łatwo wymienny, a nawet coraz bardziej niepotrzebny, w związku z tryumfami robotyki, która będzie stanowić dla nas kolejne wyzwanie. Lepiej, żeby Polacy bili się z robotami tam, niż tutaj. Tutaj chcemy mieć spokój.

Innym problemem jest bezpieczeństwo. Proszę Państwa, nasza polityka wobec policji przyniosła zaskakujące, ale jak najbardziej pozytywne owoce. Policja nie ma pieniędzy nawet na internet, funkcjonariusze kupują papier i długopisy za własne pieniądze. W tej sytuacji policjanci, żeby dorobić, po godzinach pracują, co sprawia, że zbliżają się do społeczeństwa. Pracują jako ochroniarze bandytów w Łodzi, dzięki czemu mogą pozytywnie oddziaływać na przestępców przez przykład, ukazując im swoje wysokie morale. Pracują jako ochroniarze w białostockich nocnych klubach, gdzie przyjaźnią z neonazistami, którzy mordują lewicowców oraz podpalają mieszkania Czeczenom i Hindusom. Ta przyjaźń może przydać się w przyszłości, kiedy trzeba będzie tłumaczyć ludziom, że to nie żadne roboty zabierają im pracę, tylko Czeczeni i Hindusi (albo prościej: roboty to Żydzi). Co z kolei nie znaczy, że nie dbamy o imigrantów. Dla ich ochrony, gdy tylko pojawią się na granicy, zamykamy ich w specjalnych obozach, przepraszam, ośrodkach za drutem.

Nie mogę nie wspomnieć o naszej polityce historycznej, która ma dwa aspekty: wrzask (kiedy jestem Kaczorem) i głuchy pogłos tego wrzasku, który wciąż dźwięczy nam wszystkim w uszach (kiedy jestem Donaldem). Co do historii, to w zgodzie z odwieczną tradycją polskiej demokracji i tolerancji (niewolnictwo chłopów, wojny bratobójcze z Rusinami, zajazdy unicko-dyzunickie na bazyliki i klasztory, tumulty antyprotestanckie, pogromy antyżydowskie, ostatnie w Europie stosy czarownic i permanentne rozwiązywanie konfliktów politycznych za pomocą szabli) postawiliśmy kilka pomników mordowanym Żydom, ale także Polakom, którzy ich mordowali. Zdefiniowaliśmy wreszcie nasz największy sukces historyczny: doprowadzenie do spalenia własnej stolicy. Ostatnim podobnym sukcesem był Smoleńsk, dzięki któremu jako Kaczor niemal pocałowałem żyrandol i jako Donald niemal pocałowałem Putina. W związku ze Smoleńskiem na Krakowskim Przedmieściu wywijamy krzyżem, względnie wywijamy orła (czekoladowego), co zapewne zaowocuje optymistycznym czekoladowym krzyżem.

Bo krzyż jest najważniejszy. To znaczy, najważniejszy jest biznes. Ale u nas krzyż też biznes i to jaki. Pałace, Maybachy, daniele, geotermy, Lichenie, szkoły, uniwersytety, kamienice, posesje, jednym słowem: nie ma na Głodzia jak Rydzyk. I nieomylny papież Franciszek, który głosi ubóstwo księży, socjal dla biednych ludzi, zbawienie dla ateistów, a może i związki partnerskie dla gejów. Dlatego my, polska prawica, przywitaliśmy jego wybór słowami: „Żadnych mrzonek, lewico”. I mieliśmy rację, bo okazało się, że od papieża jeszcze bardziej nieomylny jest rzecznik Watykanu, który gdy trzeba, trzepnie Franciszka brewiarzem przez łeb i postawi do kąta. Ale tak poza tym Kościół katolicki jest ostoją wolności, szczególnie dla ginekologów i farmaceutów (żeby wolno im było nie przepisywać i nie sprzedawać antykoncepcji – co w sytuacji braku przedszkoli i pomocy dla matek jest świetnym sposobem na zwiększenie jeśli nie dzietności, to przynajmniej liczby aborcji). Polski Kościół katolicki jest też najmocniejszy w Europie i najbardziej tradycyjny: 95 procent obywateli to katolicy, z czego 20 procent chodzi na mszę, a reszta wierzy w reinkarnację, wróża Macieja z Ezo TV i nowego Mercedesa. I za tego Mercedesa jeszcze bardziej go kochamy (Kościół, nie wróża Macieja). I tym bardziej będziemy przy nim trwać ze śladem pierścienia biskupiego na wardze. Od pocałunku czy od ciosu, zawsze pamiątka.

Wreszcie przejdźmy do sprawy najmniej ważnej czyli do kultury. Mała grupka pięknoduchów zadaje tendencyjne pytanie: „Jak to jest, że 25 lat temu, kiedy byliśmy dwa razy biedniejsi, stać nas było na dobre szkoły, teatry, filharmonie i bezpłatne biblioteki, a teraz, kiedy jesteśmy bogaci, to je likwidujemy”. Przecież to elementarnie proste: właśnie dlatego jesteśmy bogatsi, że likwidujemy. Każdy dobry księgowy wam powie, że im bardziej tniemy wydatki, tym jesteśmy bogatsi. Im mniej dostaje Polak, polskie społeczeństwo, polskie państwo, tym bardziej jesteśmy bogaci. My.

Panie Marszałku, Wysoki Sejmie, Rodacy! Na koniec powiem Wam, czym się kieruję we wszystkich moich działaniach. Kieruję się Ojczynkiem. Jeśli nie wiedzą Państwo, czym jest Ojczynek, to wyjaśnię. W chwilach, w których jestem Jarosławem Kaczyńskim, zasada jest taka: „Musicie zarabiać mniej, bo tego wymaga Ojczyzna”. Kiedy jestem Tuskiem, zasada jest taka: „Musicie zarabiać mniej, bo tego wymaga wolny rynek”. Jak widać, Ojczyzna i wolny rynek to dwie strony jednego medalu, jednego równania, którym jest Ojczynek. Ojczynek to podstawowe narzędzie do ruchania ludzi w dobie globalizacji. Powiedziałem „ruchania”? Przepraszam, miałem na myśli „kochania”. Bo to przecież polityka miłości jest. Czasem trochę bardziej nerwowo, czasem trochę bardziej uwodzicielsko, ale zawsze, w każdym wcieleniu, kocham Was. Oczywiście bez antykoncepcji. 


Źródło: Dziennik Opinii KP

Dziesięć lat Tuska w PO. "Niesłychanie dojrzał", "obudził się w nim demon"

- Polityk, który przez tyle lat jest szefem partii i premierem, to polityk, który osiągnął sukces - przyznaje w rozmowie z TOK FM Jan Wróbel. - Wydoroślał, rozwinął się jako polityk, ale chyba także jako człowiek - mówi Jacek Żakowski. - Niesłychanie dojrzał - przyznaje Janina Paradowska. Dziesięć lat temu Donald Tusk został szefem PO. Jak zmienił się przez ten czas?
Dokładnie dziesięć lat temu Donald Tusk został przewodniczącym Platformy Obywatelskiej zajmując miejsce Macieja Płażyńskiego, który odszedł z partii. Jak zmienił się Tusk przez tę dekadę? Jakie są największe osiągnięcia, a jakie największe porażki premiera? Zapytaliśmy o to trójkę publicystów prowadzących Poranki Radia TOK FM.

JACEK ŻAKOWSKI



Jak zmienił się Tusk przez tę dekadę?

Przez te 10 lat Tusk wydoroślał, rozwinął się jako polityk, ale chyba także jako człowiek. W latach 90. obserwowałem Tuska jako polityka, który nie rokował, nie zapowiadał się na wielkiego przywódcę. Coś się zmieniło. To jest chyba ten przypadek, kiedy włożenie ciężkiej zbroi powoduje, że organizm dorasta. To fajne, bo bardzo często mamy rozczarowania, kiedy politycy, z którymi łączymy nadzieje, zawodzą. Paweł Piskorski, kiedyś wielka nadzieja, kandydat na prezydenta. Jan Rokita, który pogubił się w swoich emocjach. A tu mamy do czynienia z organizmem, który dorasta do zadań. To jest zupełnie inny Tusk. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń mam wrażenie, że to jest ogromny progres.

Jak duży? Za wcześnie, żeby Tuska podsumować, on ma dużą część kariery politycznej jeszcze przed sobą. Mam wrażenie, że ma też przed sobą konieczność dokonania drugiego wielkiego skoku. Pierwszego dokonał zostając premierem, zmieniając nie tylko polską scenę polityczną ale też treść PO, która za Rokity i Gilowskiej była dość zaściankową partią. On potrafił to zmienić. Teraz musi dokonać drugiego skoku. Ocenić, co było źle. Po dziesięciu latach te wszystkie błędy zaczynają się mnożyć, podnosić do potęgi i zaczynają dominować. Tusk musi zdobyć się na nowe, merytoryczne otwarcie.

Tusk rządzi dziś w Platformie niepodzielnie, bez niego partia nie istnieje. To jego błogosławieństwo czy przekleństwo?

Nie przypominam sobie partii, która miałaby więcej niż jednego silnego przywódcę i dobrze sobie radziła. Taką partią, która miała więcej grzybów w barszczu była Unia Wolności i zapłaciła za to dużą cenę. Jest czymś naturalnym, że jest jeden grzyb w barszczu PO. Zaleta jest taka, że inni orientują się na lidera, jeśli ma jasny przekaz. Jednak dziś tego jasnego przekazu Tuskowi zabrakło. Zła strona jest taka, że jak ten grzyb się pożre, a polityka pożera przywódców, powstaje pewnego rodzaju pustka. Ale to nieuniknione. Po wielkich liderach jest czas smuty w każdej formacji politycznej. Na to nie ma ratunku i tak będzie w PO. Tam żaden następny Tusk nie wyrośnie, choć patrzę z nadzieją na ministra Sienkiewicza. Ale to daleka droga.

Jakie są największe sukcesy i porażki Tuska?

Największym sukcesem Tuska jest to, że opanował dzikie tendencje w polskiej polityce. Najpierw w PO, pozbywając się niebezpiecznych populistycznych radykałów, jak Jan Rokita czy Zyta Gilowska. A w Polsce trzymając populizm, wszystkich, którzy mają kieszenie pełne prostych rozwiązań i cudownych eliksirów, na marginesie. To jest jego wielki sukces, on wyprowadził Polską politykę z okresu szaleństwa.

Porażka to dwie rzeczy. Tusk nie docenia procesów społecznych i płaci za to dużą cenę. Nie docenia mediów publicznych, kultury, edukacji, nauki, której nie rozumie i on i pani minister. Powierzał te sfery spontanicznym mechanizmom, które nie wystarczały, albo osobom średniego formatu. Tusk miał naturalnego lidera zmiany, którym był Michał Boni, ale go zmarginalizował, nie dał mu się rozwinąć. Dziś płaci za to cenę. Ta powszechna frustracja świata akademickiego, szkolnictwa, służby zdrowia, świata kultury, to nie jest skutek złej polityki, to skutek lekceważenia wielkich obszarów życia społecznego, które są często dla ludzi dużo ważniejsze.

To dobrze było widać ostatnio w badaniu Eurostatu, które pokazało, że twarde parametry:bezrobociepłaca minimalna czy warunki mieszkaniowe Polska ma kiepskie, a jednak ludzie są zadowoleni z życia. Dla Polaków ważne jest więc coś kompletnie innego niż to, co ekonomiści mierzą i co kieruje polityką Tuska. Gdyby spojrzał na te badania w taki sposób, mógłby zmienić priorytety i zrobić coś dobrego dla Polski. Namawiam do tego wszystkich polskich polityków, żeby patrzyli na to, co ważne, a nie na to, co policzalne. Bo rzeczy ważne są na ogół trudno policzalne.

JAN WRÓBEL



Jak zmienił się Tusk przez tę dekadę?

Zmienił się właśnie wtedy, w 2003 roku, kiedy został zupełnie zlekceważony przez przywódców Unii Wolności i nawet próbował zdobyć poparcie Leszka Balcerowicza. Nie udało mu się. On niczym nie zasłużył sobie na zupełne lekceważenie. Wtedy dotarło do niego, że nawet w oczach osób, które w końcu nie są politycznymi potentatami uchodzi za mniej istotnego gracza. Za miłego chłopaka od anegdot i piłki nożnej. Zezłościło go to i wtedy obudził się w nim "demon". Zaryzykował wiele, odegrał się, posmakował i kamień odrzucony stał się kamieniem węgielnym.

Tusk rządzi dziś w Platformie niepodzielnie, bez niego partia nie istnieje. To jego błogosławieństwo czy przekleństwo?

Nie podzielam tej opinii. PO jest partią władzy i to nadaje jej pewnej powolności i zbytniej ostrożności w wielu decyzjach. Ale właśnie przez to, że jest partią władzy, może się pozbyć lidera, jeżeli on nie zapewni dalszego trwania.

To, co obserwujemy, czyli walki z posłem Godsonem i posłem Gowinem, to walki dekoracyjne. Żaden z tych dysydentów nie dzierży w rękach struktur partyjnych i poparcia kół, które decydują o sile polityków. Dlatego Tusk się na tę rywalizację zdecydował. W istocie rzeczy aparat partyjny zmiażdży opozycję na jego pierwsze skinienie.

Jakie są największe sukcesy i porażki Tuska?

Polityk, który przez tyle lat jest szefem partii i premierem kraju, to polityk, który osiągnął sukces. W moim odczuciu porażką jest to, że katastrofę smoleńską świadomie wpuścił w tory rozliczeń emocjonalnych, a nie dopuścił do wyciągnięcia bardzo przyziemnych wniosków: jak to się mogło w ogóle stać? Myślę, że po zamknięciu epoki Tuska to będzie jedynym, ale istotnie obciążającym jego hipotekę punktem.

JANINA PARADOWSKA



Jak zmienił się Tusk przez tę dekadę?

Niesłychanie dojrzał. Znając go od początku lat 90. miałam zawsze wrażenie, że mam do czynienia z politykiem bardzo dobrze wykształconym, zdolnym, ale trochę lekkomyślnym. Był pełny wdzięku, ale nie widziałam go na funkcjach państwowych. Tymczasem okazało się, że przy władzy wykonawczej w bardzo trudnym okresie politycznie dojrzał. Będąc szósty rok przy władzy wykonawczej, poddaje się najsilniejszej próbie. To jest próba mordercza w polskich warunkach. Mimo niskich sondaży i spadku zaufania, jest to dla niego rodzaj komplementu.

Na początku lat 90., kiedy formowały się władze Kongresu Liberalno-Demokratycznego, Jan Krzysztof Bielecki odmówił zostania przewodniczącym partii i wskazał na to stanowisko Tuska. Zapytałam go: dlaczego? Bo wydawało mi się, że Bielecki jest najbardziej naturalnym kandydatem. Premier, bardzo popularny, sprzeciwił się wówczas Kościołowi, na czym zyskał... A on mi na to powiedział, że jedyną osobą w Kongresie obdarzoną polityczną charyzmą i talentem politycznym jest Tusk. To Bielecki wskazał Tuska, miał dużą intuicję. Bo Tusk to bez wątpienia najzdolniejszy polski polityk wymiaru europejskiego. To, że jest najlepszym polskim premierem, potwierdza także opozycja i wszyscy, którzy nie są politycznie zaślepieni.

Tusk rządzi dziś w Platformie niepodzielnie, bez niego partia nie istnieje. To jego błogosławieństwo czy przekleństwo?

Dzisiaj nie ma żadnej partii bez mocnego lidera. Nie ma PiS bez Kaczyńskiego, nie ma lewicy bez Millera, a PSL bez Pawlaka nie jest tym samym PSL-em. Takie mamy czasy, że partie stoją swoimi liderami. Platforma ma ten pierwszy szereg wyrównany, choć nie zachwycający. Bo czy Schetyna może wygrać kampanię dla PO? Czy wygrał poprzednią kampanię? Nie. Wygrał ją Tusk, ruszając w Polskę. Pozostali politycy nie mają charyzmy. Natomiast charyzma Tuska jest trudna do określenia. Nie jest to charyzma męża stanu, jaką miał np. Tadeusz Mazowiecki. Ale ma niewątpliwie autorytet i gigantyczny talent polityczny, choć nieco ten talent zarzyna, może wskutek braku zaufania do współpracowników. Bo to jest czas samotnych polityków.

Jakie są największe sukcesy i porażki Tuska?

Po tym, jak na kongresie Unii Wolności wycięto praktycznie całe środowisko liberałów poza Januszem Lewandowskim, można było zostać w Unii i próbować walczyć. Tusk wykazał się jednak odwagą, tworząc inny projekt polityczny, mając tylko zaplecze KLD, który przegrał wybory, wspólnie z Płażyńskim, który pozbawiony był wielkich talentów politycznych i Olechowskim, który miał jedno: kapitał z wyborów prezydenckich, kilkanaście procent głosów. Stworzenie ugrupowania, które miało w sobie wówczas niesłychanie dużo energii, to był sukces i odwaga. Bo nie będę mówiła o banałach, jak dwukrotne wygranie wyborów.

Sukcesem jest też podniesienie się z traumy po porażce. Podwójnej, Platformy i jego osobistej, kiedy zdecydowanie prowadził w wyborach prezydenckich i przegrał z Lechem Kaczyńskim, który wydawał się być niewybieralny. Jeżeli dzisiaj patrzy na swoją partię z dużą powściągliwością, to dlatego, że ona dużo mu pomogła, żeby tych wyborów nie wygrał. Kiedy porównuję, jak PiS pracowało na swojego kandydata, a politycy PO siedzieli w Sejmie przy stolikach i mówili, że wybory prezydenckie mają właściwie wygrane, nie dziwię się, że dziś Tusk może być powściągliwy i mieć brak zaufania do partii. 

Źródło: TOK FM

KREGEL: ŻADEN KRAJ NIE ROZWINĄŁ SIĘ DZIĘKI INWESTYCJOM ZAGRANICZNYM

Rozmowa z prof. Janem Kreglem.
Jakub Majmurek: W swojej akademickiej pracy zajmuje się Pan m.in. teoriami rozwoju. Czym zajmują się te teorie i kiedy pojawiają się ona jako osobny przedmiot w ekonomii?

Prof. Jan Kregel: Teoria rozwoju jako odrębny przedmiot nauk o gospodarce pojawia się w okresie międzywojennym. Wcześniej problem rozwoju tzw. obszarów zacofanych w ogóle nie był traktowany jako osobny przedmiot ekonomicznej refleksji. U Adama Smitha można znaleźć recepty na to, jak powinna rozwijać się gospodarka narodowa, ale mają one ogólny charakter, w Bogactwie narodów…, nie ma specjalnego rozdziału poświęconego krajom zacofanym – Smith uważa swoje recepty za uniwersalne. Pierwszym impulsem dla powstania takiej teorii był rozpad Austro-Węgier po I wojnie światowej. Ze spójnego organizmu gospodarczego powstało wtedy wiele małych państw – bądź części składowe imperium Habsburgów znalazły się w nowych granicach – o słabej gospodarce, stających nagle przed pytaniem o model rozwoju, jakie powinny przyjąć.

Problem ten pojawił się na nowo po II wojnie światowej. Powołana wtedy Komisja Powiernicza ONZ podnosi znów problem tego, w jaki sposób wypracować mechanizmy rozwoju krajów zacofanych, często ciągle pozostających obszarami politycznie zależnymi, koloniami, protektoratami. Wtedy też pojawiają się pierwsze teorie rozwoju, takich autorów jak Ragner Nurske czy Paul Rosenstein-Rodan. Ten drugi pochodził zresztą z terenu byłych Austro-Węgier, urodził się w Krakowie. Ich teoria podkreśla kluczową rolę państwa, mobilizującego zasoby do „wielkiego pchnięcia” na drodze do modernizacji. Podstawowym narzędziem państwa miało tu być planowanie ekonomiczne w skali gospodarki narodowej.

Jak uzasadniano konieczność większej niż w krajach rozwiniętych interwencji państwa?

Teoretycznie problem ten najsilniej rozwinięty został przez przedstawicieli tzw. teorii zależności, z Raúlem Prebischem na czele. Prebisch, badając sytuację gospodarczą Ameryki Łacińskiej, doszedł do wniosku, że w wyniku szeregu czynników historycznych, gospodarki kontynentu działają na zupełnie innych zasadach niż te w krajach rozwiniętych. Zdaniem Prebischa, państwom Ameryki Łacińskiej narzucona zostały obca kultura polityczna i gospodarcza. Zazwyczaj znajdowała ona wyraz w niedemokratycznych rządach i gospodarkach skoncentrowanych na produkcji surowców i innych dóbr nieprzetworzonych na eksport. Prebisch uważał, że gospodarki z jednym, dwoma eksportowymi produktami mają całkowicie nierówną pozycję względem krajów z w pełni rozwiniętą bazą przemysłową i całą gamą produkowanych przez nie towarów na rynki światowe i rynek wewnętrzny. Trudno udowodnić błąd w tym rozumowaniu. Kraje rozwijające się z gospodarką zbudowaną na eksporcie jednego produktu naprawdę są różne od gospodarek państw wysoko uprzemysłowionych.

Klasyczna ekonomia Smitha i Ricardo mówi co innego.

Tak, klasyczna teoria mówi, że jeśli jesteś dobry w produkcji bananów i uzyskujesz w niej względną przewagę nad innymi ich producentami, to powinieneś wyspecjalizować się w produkcji w bananów. Problem w tym, że nawet jeśli produkcja bananów przynosi za sobą pewien ogólny, technologiczny rozwój, to całe społeczeństwo w niewielkim stopniu korzysta na nim rozwojowo tak, jak na produkcji przemysłowej. Produkcja bananów nie jest też w stanie osiągnąć takiego wzrostu produktywności, jaki ma miejsce w produkcji przemysłowej – przekładając się na wzrost w realnych dochodach, a za nimi we wzroście konsumpcji. 

Prebisch uważał, że import towarów przemysłowych trzeba zastąpić własną produkcją?

Nie chodziło tu tylko o tzw. politykę substytucji importu. Jej wprowadzenie w Ameryce Łacińskiej jest w zasadzie kwestią przypadku – Wielkiego Kryzysu, a następnie sytuacji gospodarczej wytworzonej przez II wojnę światową. Weźmy przykład Argentyny. Argentyna z gospodarką opierającą się na eksporcie zboża i wołowiny przed I wojną światową miała PKB na głowę wyższy niż PKB na mieszkańca Niemiec czy Włoch. Rozwijała się, budowała swój przemysł. Wszystko to się załamało. Dlaczego? Po pierwsze, wielki kryzys zmniejszył zapotrzebowanie na ich produkty na rynkach światowych. Po drugie, po II wojnie światowej, głównym rynkiem zbytu dla Argentyny stały się Stany Zjednoczone. Które same produkowały towary, jakie na ich rynek eksportowała Argentyna – wołowinę, zboża itd. To zmuszało Argentynę do przyspieszonej industrializacji. Nie szła ona jednak drogą, jaką zakładał Prebisch. Skupiała się na pojedynczych gałęziach przemysłu, które uzyskiwały monopolistyczną pozycję na lokalnym rynku, często też były to te gałęzie, które produkowały na potrzeby osób o wysokich i średnich dochodach. Idee Prebischa realizowały raczej gospodarki Azji niż Ameryki Łacińskiej. Zwłaszcza Korea Południowa. Jej sukces gospodarczy polegał na udanej mobilizacji wewnętrznych zasobów, polityce starającej się wspierać te sektory produkujące na eksport, które były na rynkach światowych na tyle konkurencyjne, by sfinansować import dóbr koniecznych do dalszego rozwoju.

Jak te teorie mają się do dominacji keynesizmu w ówczesnej teorii ekonomicznej?

Podobnie jak myśl Keynesa należą one do „ekonomii popytu” – w problemie popytu i odpowiedniego kształtowania jego poziomu przez państwo dostrzegają kluczowe zagadnienie. Zakładały także, że zasoby dla rozwoju mają i mieć muszą wewnętrzny charakter. Kraje zacofane mają nadwyżkę niezatrudnionej siły roboczej, głównie na wsi, którą można przenieść do przemysłu. Wszystko jest kwestią wygenerowania odpowiednich wielkości popytu wewnętrznego. Na całym świecie taka gorzej lub lepiej wdrażana polityka rozwojowa zapewniała pewne podstawy wzrostu. Aż do lat 70. 

Co się wtedy stało?

Nastąpiło zwycięstwo „kontrrewolucji monetarystycznej”, w wyniku której zorientowana na popyt teoria Keynesa została zastąpiona przez nową, zorientowaną na podaż. Miało to też wpływ na teorię rozwoju. Zorientowani na podaż ekonomiści przekonywali, że kraje rozwijające się nie mają zasobów do tego, by samemu wydobyć się z zacofania. Nie mają dość oszczędności, dość kapitału na wielkie inwestycje. Co mają więc robić w tej sytuacji? Stworzyć warunki do jak najszerszego napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych, obcego kapitału. 

W tej wersji to już nie państwo ma kierować wysiłkiem modernizacyjnym?

Teoria ta zakładała, że to rynki są efektywne, państwo może tylko popsuć ich działanie, „niepotrzebnie” w nie ingerując. Teorie monetarystyczne dążą do tego, by w ogóle wyeliminować z teorii problem rozwoju obszarów zacofanych. Ostatecznym tego wyrazem jest konsensus waszyngtoński, który wraca do obecnego u Adama Smitha założenia, że pewne ekonomiczne zasady w równym stopniu obowiązują wszystkie kraje, niezależnie od ich stopnia rozwoju i że wszystkie powinny prowadzić podobną politykę ekonomiczną. Drugim czynnikiem prowadzącym do załamania klasycznej polityki i teorii rozwoju był kryzys naftowy. W jego efekcie banki z krajów centrum otrzymały potężne depozyty od producentów ropy. W Europie i Stanach nie mogły ich produktywnie zainwestować – trwała recesja. Kraje rozwijające się zostały zmuszone do przyjęcia zagranicznego kapitału w postaci pożyczek i inwestycji zagranicznych. One na miejscu budowały fabryki. Które produkowały na lokalny rynek, ale jednocześnie transferowały rynek i ustalały produkcję niekoniecznie pod wymogi jego rozwoju. Nie zawsze dostarczały też dochodów z eksportu. A dochody były potrzebne, by zapłacić za koszta obsługi długów, kolejne raty kredytów, odsetki. Tak długo, jak napływają nowe strumienie kapitału, można ich używać, by spłacać stare długi, ale to nie może trwać w nieskończoność.  W końcu kredytodawcy zadadzą pytanie: „Jakie dochody usprawiedliwiają te pożyczki”? Pieniądze przestają płynąć i mamy kryzys zadłużenia. Taki jak w Meksyku w 1982 roku.

Albo w Polsce w końcówce Gierka.

Dokładnie. Przykład Meksyku, pokazuje, że idea, że źródłem rozwoju mogą być inwestycje zagraniczne, jest błędna. Żaden kraj w historii nie rozwinął się tak naprawdę dzięki inwestycjom zagranicznym. Jeśli popatrzymy się na przepływy kapitału między krajami rozwijającymi się i rozwiniętymi, to zobaczymy, że inwestycje zagraniczne kapitałowi z krajów rozwiniętych zawsze się zwracały – w końcu kraje rozwijające się oddawały dużo, dużo więcej niż wzięły. W 1960 roku minister finansów Chile, Roberto Vergara, spotkał się z Nixonem i wprost powiedział: „program pomocy dla Ameryki Łacińskiej nie działa. Mieliśmy otrzymać zastrzyk kapitału, który pozwoli nam się rozwinąć, zbudować fabryki – a wysyłamy więcej kapitału do Stanów, niż otrzymujemy od was”. Bardzo rzadko zdarzało się by bilans napływów  kapitałów do krajów rozwijających był dodatni. A gdy był, to w okresach przed kryzysem. A co się działo po kryzysie? Trzeba było spłacić kapitał – kosztem redukcji wewnętrznego popytu, zatrudnienia i wzrostu. 

Takie kraje jak Grecja testują to chyba właśnie w tym momencie. Czy w teorii ekonomicznej nastąpił powrót do dawnej myśli rozwojowej? Sprzed panowania konsensusu waszyngtońskiego?

Tak. Wychodząc od rozpoznań teorii zależności, myśli takich badaczy jak Prebisch, ta nowa odsłona dewelopmentalizmu kładzie nacisk na czołową rolę mobilizacji czynników wewnętrznych w rozwoju obszarów gospodarczo słabszych, zacofanych. Receptę na rozwój w tym nurcie można sprowadzić do trzech podstawowych punktów: mobilizacja wewnętrznego zatrudnienia (najważniejszym celem polityki gospodarczej powinna być mobilizacja wszystkich dostępnych zasobów wewnętrznych, z pracą na czele), wzrost wewnętrznej produkcji konkurencyjnej na rynkach światowych i – co szczególnie ważne – aktywne zarządzanie kursem wymiany waluty narodowej, by efektywnie kontrolować napływy i odpływy kapitału. 

Dlaczego ten trzeci element jest tak istotny?

W gospodarkach takich jak latynoamerykańskie mamy zazwyczaj jeden podstawowy produkt eksportowy. On wytwarza jakąś nadwyżkę handlową. Ona z kolei wzmacnia narodową walutę. A mocna waluta zwiększa ceny i obniża konkurencyjność produktów sektora przemysłowego – i tak słabiej rozwiniętego niż w takich gospodarkach jak niemiecka, czy amerykańska. W ekonomii to zjawisko nazywa się „holenderską chorobą” – im więcej zysków przynosi eksport podstawowych surowców w danej gospodarce, tym bardziej – przez generowaną przez to nadwyżkę – cierpi sektor przemysłowy. Zaobserwowano to po raz pierwszy w latach 60. w Holandii, gdy odkrycie zasobów gazu ziemnego w 1959 roku negatywnie odbiło się na sektorze przemysłowym, ale kraje Ameryki Łacińskiej znały to zjawisko od dawna. Źródłem „holenderskiej choroby” może być nie tylko dominacja jednego produktu, ale także nadmiar taniej pracy na rynku. Co dzieje się bowiem, gdy mamy nadmiar taniej siły roboczej? Napływają do nas inwestycje szukające taniej siły roboczej. Ale zyski zdobywane na jej eksploatacji nie są inwestowane w rodzimą gospodarkę i nie zwiększają jej konkurencyjności. Dlatego tak ważne jest zarządzaniem kursem wymiany waluty. Tylko ono pozwala efektywnie zmobilizować wewnętrzne zasoby danej gospodarki i kontrolować napływ zagranicznych kapitałów. 

Gdzie ten nowy model był aplikowany w realnej polityce? Często mówi się o Ameryce Łacińskiej jako obszarze, który w ostatniej dekadzie najsilniej odszedł od polityki konsensusu waszyngtońskiego.

Oczywistym przykładem jest Argentyna od końca prezydentury Menema. Za jego kadencji argentyńskie peso było wymieniane po sztywnym kursie za dolara. Co sprawiło, że kryzys, jaki uderzył w Argentynę, był znacznie silniejszy niż, gdyby jej waluta nie miała sztywnego kursu. W efekcie kryzysu Argentyna odrzuciła politykę sztywnego kursu. Postawiła na politykę zarządzania kursami wymiany, liderzy uznali, że nie można dłużej opierać gospodarki na zależności od przypływów obcego kapitału. Argentyna na przełomie wieków jest jednym z nielicznych przypadków gospodarki, która sama w zasadzie całkowicie zdecydowała odciąć się od światowych rynków finansowych. Wszyscy, z ekspertami Międzynarodowego Funduszu Walutowego na czele, twierdzili, że to będzie katastrofa, że gospodarka do końca się zawali, a Argentyna wróci z podkulonym ogonem.

I chyba gospodarka Argentyny się nie zawaliła?

Nie, nie stało się nic z tego, co przewidywało większość ekspertów. Argentyna miała dużo szczęścia, że na początku ubiegłej dekady znacznie wzrósł chiński popyt na produkty rolne – mięso, zboża, soję. Eksport argentyńskich produktów rolnych do Chin wygenerował duże nadwyżki walutowe. Rząd opodatkował je, aby skierować kapitał do lokalnego systemu finansowego, zastępując w ten sposób częściowo brak kapitałów z zagranicy. Ta koniunktura trwała mniej więcej od 2001 roku do końca 2003, początku 2004 roku. W tym samym czasie rząd zaczął prowadzić politykę wspierania popytu wewnętrznego. Podniesiono płace, uruchomiono programy generujące miejsca pracy w sektorze publicznym. Pomału zaczął się podnosić popyt wewnętrzny, sektor finansowy też zaczął stawać na nogi. W efekcie argentyński przemysł, wcześniej wyeliminowany praktycznie z rynku przez powiązanie waluty z dolarem, też zaczął się odradzać. Już około 2005 roku gospodarka zaczęła rosnąć w zasadzie wyłącznie dzięki wewnętrznym zasobom, bez konieczności zagranicznych inwestycji i kapitału. Rząd był także w stanie dzięki temu wszystkiemu stopniowo redukować deficyt, a nawet osiągnąć nadwyżki. A w tej sytuacji sektor prywatny ma warunki do tego, by uzyskiwać kredyty i efektywnie inwestować środki. Od 2002 roku do kryzysu z 2008 roku taka polityka była w stanie wygenerować znaczący wzrost gospodarczy w Argentynie. 

A jak to wyglądało w Brazylii?

Podobnie, choć nie identycznie. Brazylia jest o wiele bardziej otwarta na zagraniczny kapitał. Po dewaluacji z 1999 roku pozwolono tam także walucie zyskiwać na wartości. Do poziomu, gdy tworzy to istotne trudności dla ich sektora przemysłowego. Nie są w stanie konkurować choćby z Chinami. Ciągle Brazylia ma w relacjach z nimi nadwyżkę handlową, ale wytwarzają ją takie produkty jak soja, na które w Chinach popyt nieprzerwanie rośnie. Tym niemniej ogólny bilans handlowy Brazylii nie jest dodatni. Zwłaszcza po kryzysie, gdy sektor przemysłowy z roku na rok radzi sobie coraz gorzej.

Skąd więc biorą się imponujące wyniki wzrostu PKB Brazylii w ostatnich latach?

Przede wszystkim z polityki płacowej rządu, wzrostu płac coraz szerszych grup ludności. Władze dbały o to, by rosła płaca minimalna, by coraz więcej obywateli zyskiwało większą siłę nabywczą, zwiększając tym samym siłę nabywczą i popyt całej gospodarki. Niestety nie szła za tym odpowiednia polityka kursowa. I teraz widać, że to będzie dla nich problem. 

Co by Pan poradził krajom europejskiego Południa, które są w strefie euro i ze względu na to poddawane są polityce oszczędności rujnującej gospodarkę, pozbawione możliwości zarządzania kursem waluty. Czy Grecja, Portugalia, Hiszpania, Włochy powinny wyjść ze strefy euro?

To szalenie skomplikowane. Polityka sfery euro z jednej strony zintegrowała ze sobą obszary o różnym stopniu rozwoju, narzucając części kontynentu nieracjonalną z punktu widzenia ich gospodarek politykę. Z drugiej strony wspólna polityka europejska przyczyniła się do niesamowitego rozwoju niektórych obszarów. Zwłaszcza Hiszpanii. Jeśli chodzi o poziom inwestycji w infrastrukturę, to Hiszpania właśnie zbliżyła się – dzięki eurosferze – do pierwszego świata. We Włoszech wszystkie te pieniądze chyba przechwyciła mafia, w Hiszpanii naprawdę widać było rozwój z unijnych pieniędzy. 
A czy dziś Grecja powinna wyjść z euro? Jest wiele argumentów przemawiających za powrotem do drachmy. Ale nie należy zapominać o politycznym wymiarze udziału Grecji w euro. Dla wielu Greków euro to symbol demokratycznych przemian w ich kraju. Wielu z nich drachma kojarzy się z dyktaturą pułkowników. Podobnie jest w Portugalii – euro symbolizuje ostateczne zerwanie z epoką Salazara. Więc tu naprawdę nie ma łatwych odpowiedzi. 

A co wobec euro poradziłby Pan Polsce?

Cieszcie się, że nie udało się wam tam do tej pory wejść do eurosfery (śmiech). Nawet jeśli jesteście poza sferą euro przypadkiem, a nie w wyniku celowej polityki, to na razie jest to dla Was naprawdę dobre rozwiązanie.  

Jan Kregel (1944) – profesor finansów i rozwoju w Tallin University of Technology; wybitny ekonomista post-keynesowski. Profesor Kregel przyjechał do Polski na zaproszenie Instytutu Studiów Zaawansowanych.

Źródło: Dziennik Opinii KP

niedziela, 26 maja 2013

List Gowina

Władza to odpowiedzialność. Róbmy dobrą politykę! 
 
List otwarty Jarosława Gowina do członków Platformy Obywatelskiej
 
Koleżanki i Koledzy, Drodzy Przyjaciele,
 
Platforma Obywatelska to nasz wspólny projekt. Stajemy właśnie wobec nowych wyzwań. Zbliża się czas wyborów wewnętrznych, a następnie cała seria wyborów powszechnych, które rozstrzygną, dokąd będzie zmierzać Polska w drugiej połowie dekady. By przejść przez te wybory zwycięsko  potrzebujemy poważnej dyskusji. Musimy odpowiedzieć sobie na pytania, jaką partią chcemy być  i jaki program chcemy zaproponować Polakom. Ten list jest zaproszeniem do takiej dyskusji.
Zmiana reguł i gwałtowne przyśpieszenie wyboru przewodniczącego partii sprawia, że na taką 
dyskusję pozostało bardzo mało czasu. Jest ona jednak niezbędna. W lipcu wybierać bowiem 
będziemy nie tylko między kandydatami, ale także między istotnie się różniącymi koncepcjami partii, 
polityki i wyzwań stojących przed Polską.
 
SKĄD PRZYCHODZIMY
 
W Deklaracji Ideowej naszej partii wzywaliśmy do „uwolnienia energii Polaków”. Stwierdzaliśmy, że „wolny rynek jest najbardziej skutecznym narzędziem wykorzystania zasobów i zaspokajania  potrzeb”. Zapowiadaliśmy „politykę konkurencji, ochrony własności prywatnej i twardego  rozprawienia się przez państwo z przyczynami paraliżu przedsiębiorczości”, spośród których największe to „biurokracja, złe prawo i grupowe interesy związków zawodowych”.
Nasza partia zrodziła się z protestu przeciwko złej polityce. Definiowaliśmy ją jako „ruch otwarty” zapraszający do współpracy stowarzyszenia i organizacje obywatelskie. Chcieliśmy przekazania władzy jak najbliżej obywateli, czyli w ręce samorządu, i zwalczania wszelkich form zawłaszczania państwa przez aparat partyjny.
Deklarowaliśmy też „wspieranie rodziny i tradycyjnych norm obyczajowych, służących jej trwałości i rozwojowi”. Podkreślaliśmy, że „prawo winno ochraniać życie ludzkie, tak jak czyni to obowiązujące dziś w Polsce ustawodawstwo, zakazując również eutanazji i ograniczając badania genetyczne”. Nasze korzenie zatem to: wolny rynek, ograniczanie opresyjności państwa, rozwój społeczeństwa obywatelskiego oraz obrona zdrowego rozsądku i dobrze rozumianej tradycji.
To właśnie dzięki połączeniu wrażliwości liberalnej w sferze gospodarki, republikańskiego etosu 
stawiania społeczeństwa przed państwem i zdrowego rozsądku w sferze wartości od wielu lat ufają 
nam miliony Polaków.
 
Z CZEGO MOŻEMY BYĆ DUMNI
Od sześciu lat sprawujemy władzę w Polsce. Odnieśliśmy razem wiele politycznych sukcesów. Wymienię tylko kilka przykładów. W latach 2007-2012 Polska miała najwyższy w Unii Europejskiej wzrost gospodarczy. To wielkie osiągnięcie było efektem ciężkiej pracy milionów Polaków, ale też polityki rządu. Złożyły się na nią skuteczne wykorzystywanie środków unijnych i odważna decyzja z końca roku 2008, by kryzysowi przeciwdziałać nie – jak robiły to inne kraje europejskie – przez dodrukowanie pieniędzy, lecz przez ograniczanie wydatków. Dla bezpieczeństwa przyszłych emerytów zlikwidowaliśmy w poprzedniej kadencji emerytury pomostowe, a w obecnej – podnieśliśmy wiek emerytalny. Rozpoczęliśmy 
stopniowe likwidowanie nieuzasadnionych przywilejów emerytalnych. Te trudne reformy zostały przyjęte przez Polaków z budzącą najwyższy szacunek dojrzałością.
Przeprowadzamy deregulację, której nie udało się na poważnie rozpocząć żadnej poprzedniej ekipie rządzącej. Otwarcie dostępu do zamkniętych korporacji zawodowych da tysiącom młodych ludzi możliwość wyboru własnej drogi zawodowej - zgodnej z ich ambicjami i wykształceniem. Wprowadziliśmy też szereg mniejszych zmian, które uprościły życie obywateli i skróciły czas załatwiania formalności w działalności gospodarczej. Dzięki temu w ubiegłym roku Bank Światowy uznał nasz kraj za globalnego lidera, jeśli chodzi o tempo poprawy warunków do prowadzenia działalności gospodarczej.
Wszystkie te osiągnięcia zapewniły Polsce szeroki autorytet w Europie i duże zainteresowanie inwestorów zagranicznych. 
To dzięki tym osiągnięciom Platforma Obywatelska odniosła sześć kolejnych zwycięstw wyborczych i jako pierwsza partia w niepodległej Polsce sprawuje władzę drugą kadencję z rzędu.
 
CZEGO NIE ZROBILIŚMY
 
Niestety, wszyscy widzimy, że sytuacja wyraźnie się pogarsza. Tempo wzrostu gospodarczego maleje. Szybko rośnie bezrobocie. Ponieśliśmy szereg dotkliwych porażek w różnego rodzaju wyborach lokalnych. Nasze koleżanki i koledzy alarmują, że coraz częściej działania samorządowców Platformy i aparatu partyjnego w regionach zaczyna cechować buta, partyjniactwo i budzące wątpliwości moralne korzystanie z przywilejów władzy. W efekcie tego wszystkiego nasze notowania spadają, a w naszych szeregach pojawia się zaniepokojenie.
Musimy rzetelnie odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd biorą się nasze ostatnie niepowodzenia. Nie można wszystkiego zrzucać na światowy kryzys gospodarczy czy działania opozycji. Potrzebujemy pilnego namysłu nad tym, co możemy robić lepiej.
Zatrzymam się przy kilku przykładach, związanych z naszymi głównymi postulatami programowymi.Platforma miała być partią niskich i prostych podatków. Tymczasem od paru lat podatki podwyższamy! Podwyższyliśmy VAT, podwyższyliśmy akcyzę, zamroziliśmy progi PIT, podnieśliśmy też składkę rentową. Wielu argumentuje, że była to konieczność związana z kryzysem. Ale czy tak jest rzeczywiście? Szwedom udało się obniżyć podatki mimo kryzysu finansowego. Co jednak najważniejsze, my nie tylko podnieśliśmy podatki, ale też nie uprościliśmy ich, a służby skarbowe coraz dotkliwiej ingerują w życie przedsiębiorców! Na skutek złych przepisów podatkowych nasza gospodarka traci rocznie miliardy złotych, a wiele dobrze prowadzonych przedsiębiorstw bankrutuje.
Mimo licznych zapowiedzi nie udało nam się ograniczyć zatrudnienia w administracji publicznej. Co gorsze, zatrudniliśmy tysiące nowych urzędników. Tymczasem w 2007 roku proponowaliśmy, żeby połączyć ZUS z urzędami skarbowymi po to, żeby ograniczyć i uczynić tańszą biurokrację związaną z poborem podatków i danin publicznych. Dlaczego odeszliśmy od tego dobrego pomysłu? Przecież właśnie ograniczanie biurokracji przyniosłoby znaczące oszczędności w budżecie państwa.
3 Obiecywaliśmy powszechny dostęp do internetu szerokopasmowego, a wciąż pod względem internetyzacji zajmujemy ostatnie miejsca w Unii Europejskiej. Wielką szansą dla Polski miał być gaz z łupków, a od paru lat nie jesteśmy w stanie uchwalić przepisów ułatwiających firmom polskim i zagranicznym inwestycje w jego wydobycie. Dopiero w ostatnich dniach, w obliczu wycofywania się kolejnych inwestorów, doczekaliśmy się deklaracji przyśpieszenia prac nad odpowiednimi przepisami. 
Dramatycznym wyzwaniem dla Polski jest kryzys demograficzny. Wydłużenie urlopu rodzicielskiego to krok w dobrym kierunku. Brakuje jednak ciągle kompleksowej polityki prorodzinnej. Nasz system podatkowy słusznie przewiduje ulgi dla małżeństw. Jest on jednak tak skonstruowany, że nie jest w stanie z niego korzystać większość rodzin wielodzietnych. Stoją w miejscu prace nad Ogólnopolską Kartą Dużej Rodziny, przyznającej takim rodzinom zniżkowe opłaty za korzystanie ze środków komunikacji, placówek kultury, sportu i rekreacji. Zarzuciliśmy projekt wprowadzenia bonu edukacyjnego, który zwiększyłby wpływ rodziców na placówki oświatowe. Bez echa z naszej strony pozostają słuszne postulaty wprowadzenia bonu wychowawczego, tak by rodzice sami decydowali, czy posyłać dzieci do żłobków i przedszkoli czy też wychowywać je w domu. 
Zamiast zajmować się gospodarką i walką z kryzysem demograficznym, wdaliśmy się w niepotrzebne spory światopoglądowe. Jak do naszej Deklaracji Ideowej ma się dążenie do instytucjonalizacji związków homoseksualnych, sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem definiowanie płci poprzez role społeczne czy uznawanie poloneza na studniówce za przejaw homofobii? Bezmyślne naśladowanie zagranicznych nowinek ideologicznych zostawmy innym partiom. Sami skupmy się na rozwijaniu tego, co stanowi o unikalności Polski: pielęgnowaniu naszej tradycji jako narodu tolerancyjnego, pluralistycznego, a zarazem dumnego z siebie i przywiązanego do tradycji swoich przodków.
 
RÓBMY DOBRĄ POLITYKĘ – ODWAŻNĄ!
 
W mojej ocenie wspomniane porażki i zaniechania nie są przypadkowe. To efekt pewnej filozofii politycznej. Pamiętacie hasło jednej z naszych kampanii: „Nie róbmy polityki. Budujmy drogi”? Ja jestem dumny z tego, że jestem politykiem. Bo polityka to rozumna troska o dobro wspólne, poświęcenie się dla Ojczyzny, wyraz aktywnego patriotyzmu.
Odwracając się od takiego rozumienia polityki, wybraliśmy koncepcję „ciepłej wody w kranie”. To administrowanie bez odważnych reform, bez strategicznych planów, bez niezbędnych, choć niepopularnych decyzji.
Taka koncepcja to przywilej czasów dobrobytu i państw sprawnie urządzonych. Dzisiaj w Polsce ciepła woda w kranie” to za mało. Polacy poradzili sobie z kryzysem finansowym lepiej niż większość narodów europejskich dzięki swojej ambicji, pracowitości i wierze w sukces. Dlatego zasługują na więcej. Dziś potrzebują ambitnego programu, który powinniśmy im zaoferować. 
Słyszymy, że do końca kadencji ze względu na spadające notowania, rząd nie powinien podejmować  głębszych, ważnych dla Polaków reform. To błąd, którego wyborcy nam nie wybaczą. Nasz mandat – najsilniejszy mandat, jaki kiedykolwiek po 1989 roku otrzymała jakakolwiek formacja polityczna – zobowiązuje nas do podejmowania ambitnych wyzwań i realizowania wielkich projektów. 
Mój postulat jest jasny – wróćmy do korzeni. Bądźmy znów partią liberalno-konserwatywną, partią  republikańską. Partią wielkich nadziei i poważnych reform. Taką, jaką Platforma była u swoich korzeni:
Platformą odważnej dyskusji o stanie państwa, Platformą zaufania dla obywatela, Platformą mającą strategiczną wizję przebudowy państwa.
Postulat powrotu do korzeni wysuwam od dawna. W ostatnich tygodniach staje się on coraz  powszechniejszy. Dobrze, że pojawiły się zapowiedzi powrotu do koncepcji jednomandatowych okręgów wyborczych czy likwidacji finansowania partii z budżetu. Warto je rozszerzyć choćby o wprowadzenie budżetu partycypacyjnego w samorządach czy obowiązek kierowania projektów obywatelskich do komisji. Powstaliśmy jako ruch obywatelski otwarty na społeczeństwo, walczący z partyjniactwem i „klasą próżniaczą”. Przywróćmy ten obywatelski charakter Platformie! Musimy się na nowo otworzyć na społeczeństwo obywatelskie, organizacje 
pozarządowe, ośrodki badawcze, na sektor małych i średnich przedsiębiorstw. Zacznijmy ich słuchać! Pamiętajmy, że potrzebujemy programu dla tych, którzy są rozczarowani partiami i politykami nierealizującymi obietnic. 
Polityka to nie tylko sztuka zdobywania władzy. Polityka to przede wszystkim umiejętność rozwiązywania problemów Polaków. Tylko taka polityka – podejmowanie trudnych decyzji, często wbrew potężnym grupom interesów, ale w trosce o normalnych, ciężko pracujących obywateli – może przywrócić nam zaufanie wyborców. Głęboko wierzę, że wciąż jesteśmy w stanie wspólnie podjąć trud głębokiej refleksji nad stanem państwa i ciężkiej pracy na rzecz zmiany tego, co utrudnia życie Polakom. Po to tworzyliśmy Platformę Obywatelską, po to walczyliśmy o władzę. Nie zawiedźmy tych, którzy uwierzyli w nasze ideały. 
Mam nadzieję, że ten list będzie punktem wyjścia do dyskusji o problemach Platformy w Waszych  kołach. Chętnie wezmę udział w takich spotkaniach. Zachęcam gorąco Was wszystkich do udziału w debacie programowej. Wysyłajcie proszę Wasze opinie, komentarze, postulaty programowe i zaproszenia na adres info@dobrezmiany.org.
Z serdecznymi pozdrowieniami,
Jarosław Gowin 
Kraków, 26 maja 2013 r. 

Zmiana władzy w PO jak przedterminowe wybory. Nowym premierem Grzegorz Schetyna? "To siepacz"



Premier Donald Tusk zarządził przyspieszenie wyborów nowego szefa Platformy ponieważ chce umocnić swoją osłabioną dotąd pozycję. Jak donosi "Newsweek", wiele wskazuje jednak na to, że szef rządu może te wybory przegrać. A wówczas zmiana władzy nastąpi nie tylko na szczytach PO. Już latem swój gabinet może zacząć konstruować Grzegorz Schetyna, który z Donaldem Tuskiem walczy dziś brutalnie jak nigdy.

Naprawdę brutalna wojna na polskiej scenie politycznej nie toczy się wcale między Platformą Obywatelską i Prawem i Sprawiedliwością, a wewnątrz partii rządzącej? Tak przekonuje najnowszy "Newsweek", według którego w PO toczy się zaciekła walka o władzę. Nie tylko tę w partii, ale i de facto w państwie. Rozmówcy tygodnika z Platformy sugerują nawet, że to Grzegorz Schetyna od dłuższego czasu dba o to, by notowania gabinetu premiera Donalda Tuska były coraz gorsze. To sekretarz generalny PO będzie bowiem największym beneficjentem upadku szefa rządu.

Grzegorz Schetyna chce być premierem
Zdaniem dziennikarzy "Newsweeka", klimatowi do zmiany władzy w Platformie sprzyja także coraz słabsza pozycja partii wobec ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego. Czyli fakt, że PiS przestał być w świadomości społecznej postrzegany tak demonicznie jak wówczas, gdy oddawał władzę. "Dziś prawdziwym problemem Platformy jest sama Platforma" - piszą Aleksandra Pawlicka i Michał Krzymowski.


Tygodnik podkreśla, że wojna między Grzegorzem Schetyną a Donaldem Tuskiem jest już tak poważna, że obaj politycy coraz rzadziej starają się ją ukrywać. Linia podziału ma przebiegać pomiędzy byłym marszałkiem Sejmu, szefem klubu parlamentarnego Rafałem Grupińskim a tzw. spółdzielnia, którą stworzył Cezary Grabarczyk, a dziś zarządza tą grupą Ireneusz Raś. Po stronie Donalda Tuska jest także marszałek Ewa Kopacz. Ludziom z zaplecza również chodzi o władzę. Oni biją się o miejsca w rządzie. Stąd właśnie coraz częściej z Platformy mają wypływać komentarze o koniecznej rekonstrukcji gabinetuDonalda Tuska.

Tusk ma z kim przegrać
Ostateczną bitwą w tej wojnie premier postanowił więc uczynić przedterminowe wybory przewodniczącego Platformy Obywatelskiej. Zamiast w lutym, odbędą się najpóźniej w sierpniu. Nawet w opinii zwolenników Donalda Tuska, zwycięstwo umocni jego pozycję jednak tylko na kilka miesięcy. Przede wszystkim, premier wcale nie musi tych wyborów wygrać. Sam natomiast przyznał, że jeśli nie będzie nadal kierował partią, zwolni też fotel premiera. Wybory w Platformie mogą więc w efekcie przenieść rozstrzygnięcie niczym przedterminowe wybory parlamentarne.


– Takiej rozróby jak w ostatnich tygodniach jeszcze nie było. Codziennie rano Schetyna i jego troglodyci dymisjonują w mediach pół rządu – mówi jeden z posłów PO cytowany przez "Newsweeka". Dodaje też, że pod łagodną powierzchownością Grzegorza Schetyny kryje się prawdziwy polityczny siepacz, który w walce o władzę nie cofnie się przed żadną brudną zagrywką i intrygą. A teraz były marszałek Sejmu czuje zapach potencjalnego zwycięstwa tak mocno jak nigdy.

Siepacz marionetką?
– Twierdzenie, że ktokolwiek z Platformy miałby podsuwać kwity na ministrów własnego rządu, jest zarzutem uwłaczającym – odpowiada jednak tygodnikowi Rafał Grupiński. Według części informatorów "Newsweeka" z partii rządzącej, to właśnie szef klubu parlamentarnego PO jest tak naprawdę największym wrogiem Donalda Tuska. To on wymyśla bowiem taktykę walki z premierem. Grzegorz Schetyna ma być tylko wykonawcą jego poleceń.


Źródło: naTemat.pl