sobota, 11 maja 2013

SMOLAR: EUROPA WOBEC ANTYSYSTEMOWEGO BUNTU


Populizm jest coraz groźniejszą alternatywą dla systemu, w którym można zmieniać rządy, ale nie politykę.
Cezary Michalski: Wielka koalicja we Włoszech to sukces czy porażka demokracji? Lewica obiecywała w kampanii wyborczej uwolnić Włochy od Berlusconiego, on od lewicy, a obie te siły od Montiego i „brukselskiego dyktatu”. Zaraz potem wszyscy unieważnili jednak „polityczność” kampanii wyborczej. W dodatku nowy lewicowy premier wygłosił bardzo euroentuzjastyczne expose.

Aleksander Smolar: Wśród różnych podmiotów dzisiejszej polityki włoskiej nie wymienił pan jednego, którego cień kładzie się na formowanie tego rządu, przesądził o samej konieczności tego rozwiązania.

Chodzi o Ruch Pięciu Gwiazd?

Tak jest, o formację włoskiego komika Beppe Grillo. Niemożność stworzenia rządu wedle bardziej tradycyjnej demokratycznej formuły była właśnie wynikiem odmowy udziału w normalnej grze politycznej, także po wyborach, przez tę formację, która reprezentuje dzisiaj ponad jedną piątą włoskich wyborców. W konsekwencji nie było możliwości stworzenia klasycznego rządu, czyli takiego, który pozwalałby na istnienie koalicji i opozycji w ramach systemu demokracji reprezentatywnej.

Polityczność, rozumiana także jako sformalizowany polityczny konflikt, zamiast wewnątrz systemu pojawiła się pomiędzy całym systemem a partią antysystemową?

Włoscy politycy lewicowi i prawicowi mieli świadomość, że jeżeli nie stworzą szybko rządu, to w ponownych wyborach partia Beppe Grillo zdobędzie jeszcze większą liczbę głosów. Widzimy podobne tendencje wzrostu wpływów partii antyestablishmentowych w przypadku Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa w Wielkiej Brytanii...

Która właśnie odniosła swój pierwszy poważny sukces w lokalnych wyborach uzupełniających.

…czy utworzonej właśnie w Niemczech Alternatywy dla Niemiec. Więc poczucie konieczności obrony systemu także odgrywało istotną rolę przy powoływaniu nowego włoskiego rządu. Jednak patrząc od strony pozytywnej, ta koalicja jest przede wszystkim odpowiedzią na dramatyczną konieczność rozwiązania włoskich problemów, którym nie może sprostać samodzielnie ani lewica, ani prawica. Stworzenie „wielkiej koalicji” jest zatem wyrazem uświadomienia sobie przez włoską klasę polityczną powagi sytuacji, to także wyraz gotowości do wspólnego szukania rozwiązań, które mogą gospodarkę włoską i włoskie społeczeństwo wyciągnąć z zapaści.

Ważenie wartości i kosztów „wielkiej koalicji” jako rozwiązania nadzwyczajnego musi zawierać także ocenę siły antysystemowej, czyli Ruchu Pięciu Gwiazd.

Można powiedzieć, że obserwujemy dziś w Europie dwa typy antysystemowej reakcji na obecny głęboki kryzys systemu ekonomicznego i politycznego. Z jednej strony obserwujemy pojawianie się i umacnianie partii skrajnych. Chociaż mimo wszystko poza Grecją – gdzie istnieje coraz bardziej wpływowa partia parafaszystowska – nie ma obecnie wpływowych partii skrajnych na miarę lat 30. ubiegłego wieku. Z drugiej strony reakcją na kryzys jest pojawienie się na scenie politycznej błaznów. To znak protestu i wyraz pewnej bezsiły. Zarazem ciągle ograniczony charakter partii skrajnych, populistycznych i błazeńskich świadczy o braku realnej alternatywy; ludzie nie wierzą w jej istnienie ani w ramach systemu, ani też poza nim.

Nawet „oburzeni”?

Nawet „oburzeni”. Oburzeni to było bardzo dziwne zjawisko społeczne: wielki ruch bez struktury, bez programu czy ideologii, bez przywódców. Równie szybko znikał, jak się pojawiał. Takie chwilowe pospolite ruszenia mogą odegrać istotną rolę w rozsadzaniu zakrzepłych struktur politycznych czy społecznych, ale nie w budowaniu czegokolwiek. Żadnych idei, żadnej narracji, która stwarzałaby tego typu nadzieję. Nie ma też obecnie silnej lewicowej nadziei. Dzisiaj walczy nie Marks uzbrojony w wiarę w socjalizm z obrońcami kapitalizmu, ale Keynes z Friedmanem i Hayekiem. To są postacie, które obecnie reprezentują alternatywy przed którymi realnie stoimy.

Ta walka toczy się jednak wewnątrz systemu. Keynesistami jest wielu socjaldemokratów, umiarkowanym i „ukrytym” Keynesistą jest nawet nowy mianowany przez Torysów szef angielskiego banku centralnego.

Keynes kontra Friedman i Hayek to nie jest alternatywa dla nowych sił, które kształtują się poza systemem. Stąd pojawienie się populizmów ideologicznych i błaznów. Grillo jest klasycznym przykładem tego drugiego zjawiska. W Polsce mamy Palikota, który też przedstawia syntezę poważnych rewindykacji obyczajowo-światopoglądowych, skierowanych przeciwko wszystkim praktycznie polskim partiom, a także przeciwko Kościołowi. A równocześnie łączy to z bardzo silnymi elementami błazenady i prowokacji, co jest świadomym zabiegiem z obszaru PR-u, ale też wyrazem bezsiły, niemożności sformułowania koherentnego alternatywnego programu, atrakcyjnego dla poważnej części społeczeństwa.

To, co pan nazwał kryzysowym zawieszeniem reguł demokracji, czyli zasada wielkich koalicji przełamujących polityczność z okresu kampanii wyborczych, z siłami antysystemowymi w tle, okazuje się szerszym europejskim zjawiskiem. Mieliśmy to w Grecji. Niedawno w Wiedniu socjaliści i konserwatyści uchwalili ograniczenie tajemnicy bankowej i zostali zaatakowani za to przez Partię Wolności jako „zdrajcy”. W Anglii dla wyborców Farage'a Torysi i Labour to taki sam establishment. We Francji jest upokorzony Hollande i socjaliści, którzy obiecywali przełom, ale bardzo szybko po wyborach została na nich wymuszona polityka kontynuacji. Oczywiście Hollande i socjaliści są atakowani przez Front Narodowy i Front Lewicy.

Wobec tak szybkiego słabnięcia Hollande'a i socjalistów tam również zaczęto mówić o konieczności „wielkiej koalicji”, uważając, że tylko ona mogłaby wziąć skutecznie odpowiedzialność za bardziej zdecydowaną politykę społeczną i gospodarczą. Chociaż we Francji jest to bardzo mało prawdopodobne.

Powtórzę zatem pytanie o wartości i koszty takiego „kryzysowego zawieszenia reguł demokracji”. A także o szanse europejskiego systemu politycznego na przetrwanie i sensowną reformę. Ważną siłą europejskiego „systemu” są przecież socjademokraci, a nawet Zieloni nauczyli się realizować w jego granicach niektóre swoje postulaty.

Pan podkreślił jeden wymiar tej polityki „nadzwyczajnej”, czyli powstawanie wielkich koalicji, wbrew naturze normalnie funkcjonującej demokracji. Zawiesza się na pewien czas zasady konkurencji politycznej i ideowej dla realizacji ograniczonego zestawu celów, które uważa się za bardzo ważne dla całej wspólnoty, a których żadna partia nie jest w stanie samodzielnie przeprowadzić. Między innymi w wyniku eksploatowania trudnych decyzji i niepopularnej polityki przez partie opozycyjne. Ale trzeba przypomnieć jeszcze dwa inne mechanizmy antypolityczne, które powstanie „wielkich koalicji” poprzedzały. Pierwszy z nich to eksperyment rządów technokratycznych w Grecji i we Włoszech. W obu wypadkach premierami zostali tam ludzie, którzy przeszli przez Komisję Europejską, ale przedtem obaj byli też w Salomon Brothers, największym amerykańskim banku inwestycyjnym.

Można powiedzieć, że to jest połączenie kompetencji potrzebne, kiedy trzeba negocjować pomiędzy polityką i rynkiem. Ale można też odczuwać niepokój, jaki typ lojalności w takich ludziach zwycięży.

Instytucje europejskie widziały jednak w kulturze, w której obaj byli uformowani wielką zaletę. To byli ludzie, z którymi można było rozmawiać tym samym językiem, którym mówi się w Brukseli czy Berlinie. W Grecji i Włoszech krytykowano raczej antydemokratyczny mechanizm wyłonienia tych technokratycznych premierów – obie nominacje były wymuszone przez Brukselę i przez kanclerz Merkel. Trzeba tu także przypomnieć zupełnie szokujące antydemokratyczne posunięcie, które moim zdaniem było bardzo poważnym błędem, czyli wymuszone odejścia premiera Papandreu, kiedy on obwieścił chęć zorganizowania referendum w sprawie przyjęcia przez Grecję popieranej przez niego umowy z Unią Europejską w sprawie warunków pomocy.

To zniszczyło socjalistów greckich, a także mocno podważyło wiarę Greków w to, że funkcjonują jeszcze w demokracji.

Owszem, cena była bardzo wysoka. Papandreu chciał demokratycznej legitymizacji bardzo kosztownych reform. Prawdopodobnie on by referendum wygrał, nawet jeśli wiązało się to z pewnym ryzykiem. Zmuszenie go wtedy przez Berlin, Paryż i Brukselę do rezygnacji z referendum i do ustąpienia było poważnym błędem. Ustanowienie gabinetów czysto technokratycznych pozwoliło na przeprowadzenie ograniczonych reform, ale rządy te zostały w obu wypadkach – Włoch i Grecji – zastąpione przez „wielkie koalicje”, które już wcześniej wspierały technokratyczne gabinety. Ale jest jeszcze jeden mechanizm przekraczania w Europie „polityczności partyjnej” czy wręcz „ideowej”. Etapem poprzedzającym zarówno rządy technokratyczne, jak też „wielkie koalicje” było zanikanie różnic pomiędzy tradycyjnymi partiami w Europie, głównie pomiędzy socjaldemokracją i chadecją, albo konserwatystami. Różnice ideowe były coraz słabsze, tym się zresztą często tłumaczy pojawienie się partii populistycznych. Bo dla ludzi centroprawica i centrolewica coraz rzadziej stanowiły alternatywę ideową i programową, autentycznie przeżywaną. Iwan Krastev mówi, używając mocnej formuły: „można wybierać rządy, ale nie polityki”. Polityka pozostaje ta sama, zmieniają się wykonawcy.

Ta konwergencja też miała swoje zalety i koszty.

Jej wartością było zanikanie utopijnego i totalitarnego potencjału myśli lewicowej, ale też autorytarnych skłonności na prawicy. Strach przed radykalizmem uczył obracania się w granicach rzeczywistości, tego, co jest możliwe w istniejącym ładzie politycznym, gospodarczym, społecznym. Ale można powiedzieć, że to samo było też wadą, gdyż odbierało dużej części obywateli nadzieję na alternatywę, na zmianę. Zresztą, nie można z góry poznać granic tego, co możliwe. Rzeczywiste alternatywy poznaje się w praktyce społecznej, gospodarczej, politycznej. Konserwatywna niechęć przed wychodzeniem poza wytarte intelektualne i polityczne ścieżki, to był w Europie wynik powojennego strachu. Na to nakładało się ograniczenie pola wyboru w granicach narodowych i europejskich w wyniku procesów globalizacyjnych.

Jeśli nadzieje obywateli są fałszywe lub prowadzą – co historycznie sprawdzono – do niechcianych i niezakładanych skutków, odbieranie takich nadziei też jest czymś ambiwalentnym. Nie tylko złym.

Analitycy polityki amerykańskiej, nawet ci bardzo wobec Ameryki krytyczni, podkreślają jednak zalety ostrego przeciwstawienia Partii Republikańskiej i Partii Demokratycznej, bo to jest sytuacja dająca ludziom poczucie wyboru, nawet jeśli ono jest czasem iluzoryczne. W każdym razie skutecznie uniemożliwiło to pojawianie się w USA trzeciej partii.

Trudno było jednak sztucznie utrzymywać Blok Wschodni czy autorytarne rządy prawicy na Półwyspie Iberyjskim tylko po to, żeby część zwolenników europejskiej prawicy i lewicy miała „wyraziste poczucie wyboru”.

Ale można i należy widzieć, że rok 1989, który był dla nas momentem wyzwolenia, jest też jednym ze źródeł kryzysu europejskich demokracji i Unii Europejskiej. Konwergencja, o której pan mówi, jest ostatecznie związana z brakiem klarownych alternatyw ideowych, z większym poziomem realizmu, ale są też koszty, na poziomie świadomości społeczeństw przeżywających brak wyrazistego wyboru. I to był ten pierwszy etap depolityzacji na kontynencie europejskim.

Unia Europejska jest kolejnym przykładem takiej „depolityzacji”. Impuls „narodowych demokracji” dociera do europejskich instytucji, ale w sposób bardzo zapośredniczony. Chyba od samego początku konstrukcja europejska była zaprojektowana jako coś w rodzaju „ustroju mieszanego”?

Europejska konstrukcja polityczna rzeczywiście jest bardzo specyficznym tworem. Z jednej strony jest emanacją instytucji demokratycznych krajów członkowskich, bo przecież na wszystkich poziomach europejskich władz mamy do czynienia z przedstawicielami państw członkowskich, wytypowanych bądź przez rządy, bądź przez parlamenty krajowe. Jest też Parlament Europejski, choć ciągle bardzo słaby, wyłoniony jednak w wyborach powszechnych. Jeżeli ma sens mówienie o „deficycie demokratycznym” Unii, to w innym znaczeniu niż jest to zazwyczaj w użytku. Polityka w ramach Unii funkcjonuje w sposób, który pozbawia obywateli możliwości wybierania między alternatywnymi projektami politycznymi. Mamy więc na poziomie Unii – i to od początku – wbudowany silny element antypolityczności. Nie ma realnego wyboru między alternatywnymi blokami, które oczywiście formalnie istnieją w europarlamencie.

Socjaliści i chadecy wybierani „przeciwko sobie” dzielą się później stanowiskami w instytucjach europejskich, a także ustalają pewien konsensus programowy, dopraszając czasem Zielonych i Liberałów. Ojcowie założyciele Europy mieli zresztą takie same wątpliwości wobec racjonalności „narodowych demosów”, jak wobec racjonalności silnych tożsamości ideologicznych. To w końcu nacjonalizmy i silne ideologie dwa razy zniszczyły Europę, a później przez pół wieku odpowiadały za jej podział w czasie zimnej wojny.

Jeżeli weźmie się pod uwagę Komisję Europejską, sposób jej kształtowania, to jej skład jest oczywiście akceptowany przez Parlament Europejski, podzielony na kilka frakcji, ale w Komisji znajdują się ostatecznie przedstawiciele zarówno chadeków, jak też socjalistów, liberałów, zielonych. Zatem u podstaw Unii leży antypolityczna zasada poszukiwania konsensusu. Nakazem nadrzędnym nie jest – jak w klasycznej demokracji parlamentarnej – przedstawianie alternatywy, ale właśnie poszukiwanie porozumienia jako mechanizmu dochodzenia do decyzji. I to w codziennym działaniu, a nie tylko w stanach nadzwyczajnych, jak to się zdarza parlamentom narodowym. Antypolityczną metodę budowania Unii przyjęto bardzo świadomie. Warto przypomnieć w tym kontekście tzw. metodę Jeana Moneta. Wychodził on z założenia, że nie ma szansy bezpośredniego budowania federalnej Europy. Opory w ramach państw narodowych będą bowiem zbyt wielkie. Przyjęto więc pośrednią metodę integrowania wspólnoty. Podejmowano na wpół techniczne decyzje integrujące gospodarkę czy systemy prawne. Wewnętrzne niedostosowania wznoszonej konstrukcji wywoływały kolejne kryzysy, które były wykorzystywane do przeprowadzenia kolejnych zmian, do dalszej ewolucji europejskiego systemu politycznego, który musiał „nadążać z integracją”, aby przywrócić równowagę, zapewnić koherencję na wyższym poziomie rozwoju Unii. Przy optymistycznych założeniach miało to doprowadzić do powstania Stanów Zjednoczonych Europy.

I powolnego ukształtowania się „ludu europejskiego”.

Takie istotnie były nadzieje, tyle że projekt integracji Europy był od początku dzieckiem elit, którego elementem była pewna nieufność wobec demokratycznej decyzji wyborców. Jak przejść od nieco ograniczonej demokracji, gdzie inicjatywa procesu integracji ewidentnie należy do elit, do demokracji powszechnej, europejskiej, w której głos ostateczny należałby do formującego się ludu europejskiego? My się w Europie z tym problemem aktywnie borykamy przynajmniej od czasu Maastricht.

Nie jest chyba jednak samo w sobie złe to, że ten realny ład europejski jest ustrojem mieszanym, że elementy demokratyczne są w nim ograniczane przez instytucje i mechanizmy z innego porządku. Tak samo przecież akceptujemy liberalne ograniczenia demokracji większościowej w postaci trybunałów konstytucyjnych, banków centralnych, gwarancji praw mniejszości itp. Problemem jest raczej to, że moment demokratyczny dominuje dziś na poziomie narodowym, a jest słaby na poziomie wspólnotowym, co zwiększa ryzyko renacjonalizacji i rozbicia Unii przez narodowe populizmy.

Taką interpretacje roli Unii Europejskiej znaleźć można w książce Fareeda Zakarii o antyliberalnych demokracjach. Jego idea przezwyciężenia kryzysu demokracji liberalnej – tak jak go opisywali konserwatyści z lat 70. Samuel Huntington i inni – polegała na mnożeniu pól ważnych społecznie decyzji odseparowanych od bezpośredniego, destabilizującego wpływu polityki. Zakaria traktuje instytucje UE tak jak inne nowe instytucje powstałe w Europie po wojnie, m.in. właśnie trybunały konstytucyjne czy banki centralne. To są oczywiście instytucje, które zależą od procesu demokratycznego, ponieważ zarówno sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, jak i np. członkowie Rady Polityki Pieniężnej w Polsce czy jej odpowiedników w innych krajach, są wybierani przez prezydentów, parlamenty itp. Ale równocześnie te instytucje pozostają niezależne w swoim działaniu od instytucji demokratycznych, od logiki partyjnej, od myślenia krótkoterminowego, ograniczonego przez horyzont wyborczy.

Instytucje europejskie pełnią podobną rolę. Poprzez szereg zapośredniczeń wyzwalają się od horyzontu „narodowych demokracji”, dzięki czemu mogą osłaniać inne typy kompetencji, które wobec „demokracji narodowej” by się nie ostały.

Taka jest właśnie interpretacja Zakarii. On twierdzi, że zbyt słabe rządy europejskich państw narodowych nie są w stanie podjąć koniecznych, trudnych decyzji, które w związku z tym są podejmowane na poziomie europejskim i przedstawiane w krajach członkowskich jako konieczność, jako wyraz decyzji ogólnoeuropejskiej. Ale problem polega na tym, że UE ma dziś problem nie tyle z „deficytem demokracji”, ile z „deficytem legitymacji”, cieszy się zbyt słabą prawomocnością w Europie, żeby delegowane na jej poziom decyzje mogły być uznane przez społeczeństwa europejskie.

To się jednak ujawniło dopiero w czasie kryzysu. Dobrobyt, perspektywa stałego wzrostu te niedomogi demokratycznej legitymizacji osłaniały.

Świadomość tego problemu istniała już wcześniej, chociaż była bagatelizowana. Na przykład w sprawie euro była dość szeroka świadomość, że wspólna waluta jest konstruktem kalekim, jeżeli nie ma demokratycznie powołanej wspólnej władzy politycznej, fiskalnej, a także bez integracji systemu bankowego. Innymi słowy była świadomość, że budowano dach odkładając na później budowanie murów.

Sam pan jednak przypomniał zasadę Moneta, która miała zadziałać i zadziałała. Kryzys euro wymusza dziś dalszą integrację instytucjonalną, polityczną. Tyle że podnosi to polityczne koszty i zwiększa ryzyko, że tym razem kryzys nie „wymusi głębszej integracji”, ale się to wszystko rozleci.

Można powiedzieć, że mieliśmy tu istotnie do czynienia z ostatnią i najbardziej radykalną aplikacją metody Moneta. Raz jeszcze operacja się udała! Miejmy nadzieję, że pacjent nie umrze. Najpierw wprowadziło się wspólną walutę poprzez decyzję quasi techniczną, nie było nawet referendów w większości krajów. W Niemczech na pewno idea euro by wtedy przegrała, we Francji referendum się akurat odbyło, wygrane minimalnie, co było źródłem szoku. Tyle że tym razem konieczne zmiany są zbyt radykalne, żeby metoda Moneta mogła zadziałać naprawdę skutecznie. Nawet jeżeli uda się wyjść z kryzysu i zapewnić znacznie wyższy poziom integracji Unii (czy raczej „eurolandu”), to koszty już dzisiaj są tak poważne, że trudno mówić o prawdziwym sukcesie. To jest bardzo radykalny przykład antypolitycznej metody funkcjonowania wspólnoty, jaką jest Europa. Stany Zjednoczone Europy, o których mówił już Wiktor Hugo, to był ideał dla kolejnych pokoleń elit intelektualnych naszego kontynentu. Jeszcze po wojnie, dla ojców założycieli, takich jak Schuman, Monet, Spinelli czy Adenauer, wspólna Europa to był ideał, swobodny wybór wolnych narodów. Dziś Europa politycznie zintegrowana przedstawiana jest jako konieczność. W ten sposób następuje przekształcenie polityki widzianej jako domena wolności w sferę konieczności realizowanych jako zadanie zgoła techniczne.

Aleksander Smolar, ur. 1940, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek rady European Council on Foreign Relations (think tanku pracującego na rzecz polityki zagranicznej UE) oraz zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.


Źódło: Dziennik Opinii KP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz