niedziela, 5 maja 2013

Agata Bielik-Robson - Lament nad narodem sklepikarzy



Tak niegdyś zdefiniował Anglię Napoleon: „naród sklepikarzy”. Była to w zamierzeniu definicja obraźliwa i pogardliwa, wypowiedziana całkowicie w nieskromnym stylu heglowskiego Rozumu na Koniu: nic nie powstrzyma marszu nowoczesnego ducha, z całym kodeksem praw człowieka, a już na pewno nie nation de boutiquers. A jednak. Naród sklepikarzy postrzymał najpierw Napoleona, a następnie, wcielając się w swoją naczelną emanację, czyli Margaret Thatcher, zgotował światu neoliberalną kontrrewolucję, która skutecznie zdławiła ostatnie ślady ducha. Thatcher, ta sklepikarka nad sklepikarkami, urodzona w ponurej mieścinie Grantham, gdzie jej ojciec prowadził sklepik z warzywami (dwadzieścia mil od Nottingham, gdzie również – co wcale nie jest przypadkiem – urodził się Izaak Newton, mistrz ciążenia i pierwszy „zabójca ducha” wedle określenia Williama Blake’a), zdołała przez dwadzieścia lat swoich rządów zamienić Anglię, ten green and pleasant land (to znów Blake) w mechaniczną krainę quasi-ludzkich automatów.

Pierwszą reakcją wszystkich cudzoziemców (bez względu na to, skąd przybywają) na Anglików i ich sposób życia jest jedno słowo: soulless, „bezduszni”. Śmierć ducha, który – czy nam się to podoba, czy nie – ożywiał rewolucję francuską, kampanie napoleońskie, a dziś tli się jeszcze w idei Unii Europejskiej – tu, w Anglii, jest oczywistym faktem i nikt po nim nie płacze. Duch, czyli ogólnie rzecz biorąc, to wszystko, co jakoś wykracza poza bezpośrednią kalkulację pragmatyczną, nie tchnie w Anglików od lat i nikt tu już nawet nie pamięta, czym mógłby być. 

Duch? Naiwność, frajerstwo, błąd w rachunkach. Życie wedle ewangelii Margaret Thatcher jest jak otwarta księga buchalteryjna, w której skrupulatnie zapisujemy zyski i straty, „winien” i „ma”, credit and debit. Duch – idealny byt społeczny, wspólnotowy, ponadpragmatyczny – nie ma miejsca w tej księdze, do której wpisać można tylko „jednostki i ich rodziny”. Jednostki i ich rodziny żyją w swoich domowych niszach i cała ich egzystencja upływa pod znakiem zapobiegliwego żywota zwierząt. Brytyjskie społeczeństwo tylko z pozoru zatem jest społeczeństwem ludzkim, czy też w ogóle społeczeństwem: przypomina raczej znaturalizowany ekosystem rządzący się czysto darwinowskimi zasadami hierarchii przeżycia. To nawet nie jest osławiony „darwinizm społeczny” – to darwinizm po prostu, darwinizm całkowicie naturalny, czyniący człowieka na powrót częścią przyrody. Żaden „zielony” ekolofil, marzący o powrocie ludzkości na łono natury, nie mógłby zrealizować tego ideału lepiej. Pytanie tylko, czy rzeczywiście o coś takiego mu chodziło (założę się, że nie, ale – pamiętajcie, ekolodzy! – tak to się zawsze kończy).

Piszę te gorzkie i, przyznaję, trochę banalne diagnozy w kilka tygodni po pogrzebie Żelaznej Damy, który podzielił „społeczeństwo” brytyjskie na dwa mocno zantagonizowane obozy: tych, którzy jak Radek Sikorski, złożyli swój hołd wielkości Iron Lady, upamiętniając ją jako uzdrowicielkę gospodarki i inicjatorkę brytyjskiej sanacji po okresie labourzystowskiego upadku i chaosu – oraz tych, którzy w dzień jej śmierci wylegli na ulice, by oblewać tę okazję tanim winem musującym (wieści o „strzelających korkach szampana” wśród tych akurat tłumów były mocno przesadzone). Diagnozy te są – powtarzam – dość banalne, ale to nie znaczy, że nieprawdziwe. Ta prawda bowiem jest właśnie strasznie banalna i smutna w swojej trywialności; to sama szara, najszarsza proza życia sprowadzonego z pełną determinacją do kilku najprostszych odruchów, które dzielimy z całym światem przyrody: samozachowania i elementarnej ochrony potomstwa. I choć owe gniewne tłumy, które odmówiły czczenia Thatcher, mogłyby budzić jakąś nadzieję na odmianę w Wielkiej Brytanii, to, prawdę powiedziawszy, wcale nie budzą, przynajmniej we mnie. Kiedy rozglądam się tu wokół i widzę tylko wielkie bezładne zbiorowisko małych domków z ogródkami, gdzie straszni mieszczanie robią straszne rzeczy, i robią je zawsze osobno, mam nieodparte wrażenie, że wszystko stracone. To krajobraz naturalny, nie ludzki, a w przyrodzie, jak wiadomo, nie ma czegoś takiego, jak nadzieja.

To zbiorowisko nigdy już nie stanie się społeczeństwem, nigdy już nie dźwignie się na ludzki poziom. Będzie już zawsze żyło podzielone na dwie naturalne grupy neoliberalnego ekosystemu: tych pod kreską przeżycia i tych ponad. Tych, którzy stanowią podklasę, underclass, wiecznie bezrobotną i już niezatrudnialną, pozbawioną podstawowych umiejętności przeżycia, jak posiadanie zawodu, minimalnego wykształcenia i zdolności do pracy. I tych, którzy utrzymują się na powierzchni, albo dzięki nabytym skills, albo dzięki odziedziczonemu majątkowi; ci względni szczęśliwcy nigdy jednak nie wywodzą się z podklasy, która jest szczelnie zamknięta na społeczny awans, wegetując całkowicie odcięta od jakichkolwiek aspiracji. Ten podział jest absolutny i nienaruszalny, nosi wszelkie znamiona przyrodniczej konieczności. Zupełnie, jakby jedno ludzkie społeczeństwo po jakimś atomowym kataklizmie wyewoluowało w dwie odrębne rasy, które nie mogą się między sobą krzyżować – czyli trochę tak, jak u H.G. Wellsa, który profetycznie przewidział taką możliwość i w przyszłości umieścił dwie odmiany postludzi, Elojów i Morloków. Z tą tylko różnicą, że angielscy Elojowie, czyli klasa-nad-kreską (nie zasługująca już na to, by zwać ją po ludzku klasą średnią), nie pada tu ofiarą podziemnych Morloków-kanibali, tylko żyje obok, udając, że klasy-pod-kreską po prostu nie ma. To także cecha czysto zwierzęca: ignorowanie wszystkiego, co nie służy bezpośredniemu przeżyciu.

Jakie są perspektywy takiego do imentu znaturalizowanego, byłego społeczeństwa? Rzecz jasna, marne. Całe Cameronowskie gadanie o big society, „wielkim społeczeństwie, które rzekomo miało się odrodzić pod nowym torysowskim panowaniem, okazało się, co było od razu do przewidzenia, pustym dźwiękiem, szekpirowskim sound and fury. Anglia, która kiedyś, zgodnie z opisem Hobbesa, wychyliła się na milimetr od stanu natury, dziś do stanu natury powróciła i ma już przed sobą tylko naturalistyczne widoki. Stan natury jest, jak wiadomo z tegoż Hobbesa, stanem wojny wszystkich przeciw wszystkim, która może przybrać formę ekonomicznej rywalizacji albo formę gwałtu otwartego. Obie postaci agresji wyczuwa się w Anglii namacalnie. Jedna na co dzień zasila wielkie Szatańskie Młyny neoliberalnego (bez)ładu; druga pulsuje nieustannie w międzygatunkowych walkach tych, których z tego (bez)ładu wypchnięto. Po ostatnich wyborach uzupełniających do Izby Gmin, które odbyły się na wyspach kilka dni temu, widać wyraźnie, co jeszcze jest w stanie zmobilizować „politycznie” podklasę, która od lat ignoruje wszelkie elekcje. Tym czymś jest niestety tylko nagonka na emigrantów, którzy przez Partię Niepodlegości Zjednoczonego Królestwa traktowani są jako „obcy gatunek”, wdzierający się w brytyjski ekosystem – jak niegdyś szare wiewiórki, które przepędziły z wysp wiewiórki rude. Jeszcze bardziej prawicowy odłam odradzającej się ostatnio Brytyjskiej Partii Narodowej w swoich ulotkach mówi o emigrantach (zwłaszcza Polakach) jako „robactwie” (vermin), które rozlazło się po „zielonej i przyjemnej, angielskiej ziemi”. Za czasów Oswalda Mosleya faszyzm w Wielkiej Brytanii wydawał się czymś raczej ekstrawaganckim i pomimo pewnego poparcia ze strony tak ludu, jak arystokracji, pozbawionym szerokiej bazy społecznej – dziś ta uspokajająca diagnoza, niegdyś wypowiedziana przez Churchilla, traci swoją moc obowiązywania.

Neoliberalizm i faszyzm jako dwie formy stanu naturalnego są ze sobą istotnie głęboko powiązane. Współczesne „społeczeństwo“ brytyjskie okazuje się polem eksperymentalnym testującym ponurą przyszłość, jaka otwiera się przed każdą ludzką wspólnotą, która wybierze drogę renaturalizacji. I jeśli z tego lamentu nad narodem smutnych sklepikarzy płynie jakiś wniosek, to jest nim tylko przestroga: nigdy, przenigdy nie idźmy tą drogą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz