wtorek, 14 maja 2013

Agata Bielik-Robson - ZAMIAST NARZEKANIA


Mój naturalny odruch, kiedy zabieram się do pisania kolejnego felietonu, to pytanie: nad czym tu znowu ponarzekać? Czy nad zaostrzaniem się klimatów antyimigranckich na Wyspach, co ostatnio potwierdziła nawet sama Królowa w swej dorocznej mowie w parlamencie, wypowiadając się zupełnie w duchu przeciętnego angielskiego spożywcy piwa? A może nad opłakanym stanem demokracji w Pakistanie, gdzie wyborca, a zwłaszcza wyborczyni (?) ma do wyboru tylko bardziej bądź mniej ciemne odcienie islamskiej czerni i co w żadnym sensie nie może wzbudzić mojego zachwytu, choć chłopcy i dziewczęta z „Nowych Peryferiów” i innej antykolonialnej lewicy od miesięcy namawiają mnie na ocieplenie relacji z muzułmańskim Wschodem? A może ponarzekać na polski ruch obywatelski „w obronie maluchów”, który irytuje mnie do imentu swoim rodzicielskim napuszeniem? Tym razem jednak przyszło mi do głowy, że narzekanie wcale nie musi być postawą domyślną krytyczno-politycznego felietonisty i że mogę zrobić coś wbrew tej, jak to określił niegdyś Robert Hughes, lewicowo-liberalnej culture of complaint. Mogę przecież – eureka! – kogoś pochwalić.

Pierwszym kandydatem do pochwały, jaki od razu przychodzi mi do głowy, jest nowy Minister Spraw Wewnętrznych, Bartłomiej Sienkiewicz. Dwie mowy, jakie ostatnio wygłosił, najpierw na konferencji prasowej MSW, a chwilę później w Białymstoku, przywracają nadzieję, już niemal zmalałą do zera, na powrót normalnej ludzkiej polityki, w której wreszcie pojawia się jakiś program, a nie tylko PR, i to zwykle obliczony wyłącznie na prawą stronę publiczności. 

Od lat już przyzwyczaja się nas do zasady, że polską politykę wewnętrzną można uprawiać skutecznie tylko „z prawa”, schlebiając wyłącznie środowiskom konserwatywnym, tradycjonalnie katolickim i narodowym, a jednocześnie neoliberalnym, którym wszelka krytyka tej najbardziej upadłej formy kapitalistycznej od razu śmierdzi „socjalizmem“. Równia pochyła, po której stacza się język polskiej sfery publicznej, godzącej się na kolejne kompromisy – a to z Kościołem, a to z narodowcami – wydaje się nie mieć dna. Symbolem tego uporczywego staczania się jest bez wątpienia Jarosław Gowin, który lata temu rozpoczynał jako umiarkowany „chadek” sympatyzujący z Unią Wolności, dziś natomiast – już niemal po rozpętaniu trzeciej wojny światowej z niemieckimi koncernami mordującymi polskie zarodki – rozważa sojusz z Przemysławem Wiplerem – czyli najbardziej nacjonalistycznie wychylonym skrzydłem PiS-u – który chętnie zalegalizowałby w polskiej polityce bełkot narodowców z całym ich kibolskim zapleczem. Idea, że Polską rządzić można tylko podlizując się prawej stronie, a całkowicie lekceważąc nie tylko lewicę, ale także liberalne centrum, doprowadziła do tego, że nawet politycy PO będący innego zdania, wypowiadają je skąpo i pokrętnie.

Dlatego też oba wystąpienia Bartłomieja Sienkiewicza są na tym przygnębiającym tle prawdziwym wydarzeniem. Być może bowiem zwiastują koniec niekwestionowanego panowania proprawicowej hegemonii i początek nowego „zrywu” rządu Tuska, którego twarzą jest teraz Sienkiewicz, najbardziej aktywny i zdeterminowany z nowo mianowanych ministrów. Być może, nie chcę zapeszać, ale naprawdę przyjemnie mi się zrobiło, kiedy od ministra mojego rządu usłyszałam wreszcie jakieś cywilizowane wieści. Po pierwsze, że skończy z neoliberalnym okresem ochronnym dla korporacji i przygotuje swój resort na starcie „ze zorganizowaną przestępczością umownie nazywaną przestępczością białych kołnierzyków”, która regularnie uchyla się od płacenia w Polsce podatków. Po drugie, że – wbrew temu, co przez lata wkładał nam do głów Gowin, twierdząc, że państwo nie może mieszać się w sprawy świętej instytucji rodzinnej – będzie „przeciwdziałać przemocy wobec kobiet, dzieci i starców”. „Chcieliśmy – powiedział – doprowadzić do sytuacji, w której sygnał o zagrożeniu przemocą fizyczną wobec kobiety, wobec dziecka w domu nie będzie nigdy lekceważony i nie będzie prowadził do sytuacji, w której państwo polskie kończy się na progu prywatnego domu, a to, co się dzieje wewnątrz tego domu może być absolutnym horrorem nieosiągalnym dla organów ścigania”. A po trzecie, że wypowie wojnę całej tej ultraprawicowej kibolskiej chuliganerii, której nawet przez chwilę nie uhonorował mianem „polskich patriotów”, nazwał za to wprost – degeneratami. W Białymstoku, do którego udał się specjalnie, by osobiście odwiedzić ludzi dotkniętych rasistowskimi atakami, dokonywanymi przez mniej lub bardziej politycznie zmobilizowanych kiboli, Sienkiewicz nie wahał się oskarżyć całej społeczności lokalnej, zawstydzić szkołę i Kościół, i to nie tylko tamtejsze: „Te moralnie zdegenerowane osoby miały i pewnie mają nadal rodziców, miały bądź mają nauczycieli i miały bądź mają katechetów i księży. Moim zdaniem cały ten system zawiódł. To znaczy i rodzice, i szkoła, i Kościół zawiodły. Jeśli w lokalnej społeczności znajdują się takie osoby i cieszą się anonimowością, mało tego, mamy sygnały, że wręcz poparciem, to znaczy, że mamy do czynienia z czymś bardzo złym, co dotyczy całej społeczności, a nie tylko pojedynczych degeneratów. Bo degeneraci nie biorą się sami z siebie”.

Proste, jasne, dosadne – i słuszne. Krytyka Polityczna sama nie zrobiłaby tego lepiej. A przecież Bartłomiej Sienkiewicz nie jest, Boże-broń, lewakiem. Nawet można by powiedzieć, wręcz przeciwnie: krakowski konserwatysta, katolik. Wprawdzie katolik, który od lat nawołuje do odrodzenia „kościoła otwartego” w Polsce i raczej cieszył się z odejścia Ratzingera; zaś konserwatysta typu, który, jak się wydawało, już dawno w Polsce wymarł. Już najstarsi ludzie nie pamiętają, czym ten cywilizowany konserwatyzm był – zanim nastały smoleńskie szaleństwa, Kościół stał się eurofobiczny i ogólnie antymodernizacyjny, a „polski patriotyzm” osunął się na powrót w rasistowską i antysemicką szmirę. Bartłomiej Sienkiewicz jest jak bohater nie z tej bajki, nie z tej epoki; jest jak dobre nostalgiczne wspomnienie tamtych lat, kiedy antykomunizm wytwarzał jeszcze liberalno-konserwatywną dyspozycję w stylu Michael Oakeshotta i wydawało się, że to idealistyczna młodzież z krakowskiej „Wolności i Pokoju” posiędzie tę ziemię. Fakt, że jako konserwatysta właśnie Sienkiewicz jest w stanie zrugać i Kościół i „patriotyczny” system, który przymyka oko na rasistowskie wybryki, świadczy o tym, że pozostał on wierny tamtej formacji. Inaczej niż Gowin, który dziś nie cofnie się przed żadną „degeneracją”, by dla czysto populistycznych celów dalej wspierać ów system, Sienkiewicz mówi czystym głosem, który nie nosi znamion politycznej kalkulacji.

Nadzieja, jaką budzą słowa nowego ministra, nie ogranicza się więc tylko do ulgi, że oto powrócił w Polsce normalny język publiczny. Bo skoro jeden Sienkiewicz się taki uchował, to może jest ich więcej? Może nie wszystko jeszcze stracone wśród polskich konserwatystów? 


Źródło: Dziennik Opinii KP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz