poniedziałek, 30 września 2013

Amazon zatrudni w Polsce 6 tys. osób. Bo pracownicy są tańsi niż w Niemczech, czyli ciemna strona wielkiej inwestycji

Informacja o tym, że światowy gigant internetowej sprzedaży zatrudni w Polsce kilka tysięcy osób, jest jedną z najważniejszych w dzisiejszym dniu. Wszystkie media cieszą się, że Amazon przeniesie z Niemiec do Polski swoje trzy centra logistyczne. Nic dziwnego – jest się z czego cieszyć, bo pracę znajdzie 6 tysięcy osób. Martwić należy się tym, że konkurencyjni wobec Niemców jesteśmy tylko pod względem płac – Polacy są po prostu o wiele tańsi.

Amazon ma zamiar otworzyć w Polsce trzy centra logistyczne: dwa w okolicach Wrocławia i jedno w Poznaniu. Na stałe będzie tam pracować 6 tysięcy osób. Dodatkowe 9 tysięcy ma być zatrudniane w sezonie – kiedy sprzedaż jest największa. To świetna wiadomość dla Wrocławia, Poznania, całej Polski. Najwięksi pracodawcy w naszym kraju zatrudniają po 20 tysięcy osób i więcej – więc inwestycja Amazona w naszym kraju to naprawdę duża rzecz. 

Czemu Amazon się do nas wprowadza
Wszyscy się cieszą, że internetowy gigant, największy e-sklep na świecie, zatrudni u nas tyle osób. Ja też się cieszę, bo sześć tysięcy miejsc pracy, w porywach do piętnastu, nie zdarza się co dzień. Martwi mnie tylko jedna rzecz w całej tej sprawie: powód, dla którego Amazon przenosi centra do Polski. 

Jak opisuje "Puls Biznesu", szefowie Amazona szukali po prostu... tańszego miejsca. Taniej tyczy się głównie pracowników, bo po pierwsze płaci im się w złotówkach, a po drugie – płaci im się po prostu mniej niż w Niemczech. Zdaje się to potwierdzać fakt, że w jednym z niemieckich centrów dwa tygodnie temu wybuchł strajk pracowników, którzy domagali się wyższych płac. A w zasadzie – zrównania ich z takimi, jakie są w niemieckim sektorze dystrybucji. 

"PULS BIZNESU"
O przeniesieniu centr logistycznych z Niemiec do Polski
Amazon twierdzi, że pracownikom przysługują płace obowiązujące w sektorze logistyki, a nie dystrybucji. Być może strajkujący byliby mniej chętni do konfrontacji, gdyby wiedzieli, że od ponad roku szefowie Amazona szukali możliwości przeniesienia części swojej logistyki w tańsze miejsce. Już znaleźli: w Polsce i Czechach — dowiedział się „PB”.

Polacy protestować nie będą, bo cieszą się, że w ogóle mają pracę. Amazon na tym skorzysta, bo obsługa centrów logistycznych – do których wielkich specjalistów nie trzeba – wyjdzie o wiele taniej. Pamiętajmy bowiem, że to nie będzie polski oddział Amazonu, czyli Amazon.pl, o którym wiele osób marzy, ale miejsca, gdzie pakuje się i rozsyła paczki. 

Polacy - tania siła robocza
Oczywiście, ja również się cieszę, że będzie tak dużo miejsc pracy, nawet jeśli tylko przy pakowaniu wysyłek. Ale czy powinniśmy się cieszyć z tego, że zostaliśmy wybrani, bo nasi pracownicy są tani? Czy naprawdę polska gospodarka ma być konkurencyjna wobec innych europejskich krajów tylko pod względem niskich zarobków

Według niektórych polityków – owszem. Jan Krzysztof Bielecki, przewodniczący Rady Gospodarczej przy premierze, twierdzi, że w najbliższych latach to właśnie niskie płace zapewnią nam konkurencyjność i powinniśmy utrzymywać sytuację, w której wydajność pracy Polaków rośnie, a ich pensje stoją w miejscu albo rosną zdecydowanie wolniej, niż wydajność. 

JAN KRZYSZTOF BIELECKI
Wypowiedź dla "Dziennika Bałtyckiego" 23.09.2013
Fakt, że trzymamy konkurencyjne koszty pracy, że wydajność u nas rośnie szybciej niż pensje, jest dla nas podstawą rozwojową. I to właśnie jest jednym z powodów, dla których powstało tyle bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Właśnie dlatego Polska ciągle notuje wzrost gospodarczy i tworzy miejsca pracy. Gdy koszty pracy u nas wzrosną, to tych miejsc zacznie ubywać.

Na stwierdzenie dziennikarza Agatona Koźmińskiego (wywiad z "Dziennika Bałtyckiego" 26.09.2013), że gonimy Zachód na słabo opłacanych stanowiskach, Bielecki odpowiedział, że sam nie wie, czy słabo. Bo płaca minimalna w Polsce "rośnie za szybko i jest już o 30 proc. wyższa niż w Czechach". 

Brzmi to może i widowiskowo (szczególnie od kiedy Czechy zaczęły uchodzić w Polsce za kraj dobry do życia), ale porównywanie płac minimalnych w Polsce i Czechach nie ma większego sensu. Z prostego powodu: płaca minimalna obowiązuje przy zatrudnieniu na etat, a coraz więcej pracodawców oferuje ludziom tylko śmieciówki. Dają one większe możliwości manipulowania pracownikiem i stawiania go pod ścianą. Poza tym, płaca minimalna może i jest większa o 30 proc. niż ta w Czechach, ale 1600 zł, bo tyle ona wynosi, to nadal za mało, żeby utrzymać się w jakimkolwiek dużym mieście. O utrzymaniu rodziny nie wspominając. 

Stać nas na więcej
Słowa Bieleckiego, chociaż nie rozniosły się po mediach, są skandaliczne. Sytuacja, w której jeden z najważniejszych polityków w kraju – mający duży wpływ na kierunek strategii polskiej gospodarki – niemal zachęca pracodawców do płacenia mało (bo przecież będzie więcej inwestycji zagranicznych) pozostawia wiele do życzenia.

Jego wypowiedź jest tym bardziej szkodliwa, że we wszystkich badaniach i statystykach wychodzi jasno: wydajność pracy rośnie w Polsce szybko, a wielkość płac prawie w ogóle. Ostatnio eksperci Związku Przedsiębiorców i Pracodawców oświadczyli, że płace w Polsce mogłyby spokojnie być wyższe i nie zaszkodziłoby to konkurencyjności naszej gospodarki. Zachęcanie pracodawców do tego, by utrzymywali sytuację, w której wydajność jest duża, a płace niskie i czynić z tego motor konkurencyjności, to najzwyczajniej w świecie traktowanie pracowników jak chłopów na pańszczyźnie. 

Innowacje, a nie niskie płace
Niestety, jak widać po przykładzie Amazona, niskie płace przyciągają pracodawców i faktycznie są jedną z najważniejszych cech naszej gospodarki. Można się z tego cieszyć na zasadzie: "lepiej tak, niż w ogóle" albo można zadać pytanie: co można zrobić, żeby uczynić gospodarkę bardziej konkurencyjną i nie robić tego kosztem pracowników, czyli de facto społeczeństwa. Szczególnie, że ludzie, którzy zarabiają za mało, będą z pracy niezadowoleni: nie stać ich na wiele rzeczy, konsumpcja jest mniejsza, nie napędza gospodarki, i tak dalej. 

Oczywiście, politykom łatwiej jest stawiać w kwestii konkurencyjności na wykorzystywanie pracowników. Bo żeby na przykład Polska była bardziej innowacyjna, a to właśnie innowacyjność wskazuje się jako jedną z najważniejszych cech gospodarek w nadchodzącym czasie, trzeba by pomyśleć o tym jak porządnie zreformować edukację, dofinansować naukę na poziomie akademickim, doprowadzić do współpracy między środowiskami naukowymi i biznesem. 

A to wymaga myślenia, ciężkiej pracy i zaangażowania większego, niż wizerunkowe politykowanie od wyborów do wyborów. Podobnie z warunkami prowadzenia biznesu: moglibyśmy kusić przyjaznym prawem, łatwością prowadzenia przedsiębiorstwa, czy przejrzystym i prostym systemem podatków. Ale wtedy trzeba by głęboko reformować, tworzyć sensowne prawo, a to, które jest, sprzyja politykowaniu – i koło się zamyka. 

Dlatego też, chociaż bardzo cieszę się z inwestycji Amazona w Polsce, to jednocześnie jest to dobry moment, żeby zastanowić się, czy nie mamy światu do zaoferowania nic więcej, niż tania siła robocza. A jeśli nie mamy (w co wątpię), to co zrobić, żebyśmy mieli i byli bardziej konkurencyjni – szczególnie w sytuacji, kiedy kraje zachodniej Europy pogrążają się w kryzysie. 

Tymczasem trzeba pogodzić się z tym, że zamiast Amazon.pl, o którym wielu marzy, mamy Amazon-logistykę. Zamiast kupować książki, muzykę i gry, bo nas stać, będziemy wysyłać paczki. To dobrze, bo paczki ktoś wysyłać musi i lepiej, żeby robili to dla Amazona Polacy niż Słowacy czy Węgrzy. Ale przy okazji możemy upomnieć się o to, by politycy i inwestorzy nie robili z Polski ośrodka taniej siły roboczej. 

Polak potrafi. Więcej
By takim ośrodkiem nie być, a polską gospodarkę uczynić konkurencyjną na innych polach, trzeba lat zmian i reform. Ale przecież kiedyś i od czegoś trzeba zacząć. Tym bardziej, że zwiększenie płac leży w interesie nie tylko pracowników, ale i państwa. Ostatecznie ludzie bogatsi to ludzie szczęśliwsi, konsumujący więcej i bardziej wydajni, a co za tym idzie – lepiej napędzający gospodarkę. Nie mówię, że trzeba od razu drastycznie wszędzie zwiększać pensje, być może nawet nie trzeba sięgać do kwestii finansowych – tylko doceniać pracowników w inny sposób, na innych polach, bo od czegoś trzeba zacząć, a kultura pracy w Polsce też kuleje. 

Dlatego dzisiaj, przy całej radości z inwestycji Amazona, mamy doskonały moment na to, by zacząć rozważania o zerwaniu z tezą o niskich płacach, jako motorze polskiej konkurencyjności. Naprawdę nasi pracownicy mają do zaoferowania więcej – tylko muszą wiedzieć, że jest po co się męczyć i mieć możliwość pokazywania tego, co potrafią. 

Źródło: naTemat.pl

Ukryty dług publiczny: biliony długu Polski ujawnione

Lekceważenie ukrytego długu publicznego grozi Polsce powtórzeniem losów Grecji, czy Portugalii - ostrzega fundacja Forum Obywatelskiego Rozwoju.

FOR zaktualizował wiszący w centrum Warszawy licznik, który przekracza 900 miliardów złotych. Nowa wersja informuje też o długu ukrytym, który wynosi ponad 3 biliony złotych.
Inicjator wywieszenia licznika w stolicy Leszek Balcerowicz podkreśla, że proponowana reforma OFE to zamach na oszczędności emerytalne Polaków i ukrywanie długu, który i tak trzeba będzie spłacić. Jak dodał - zarówno zobowiązania jawne, jak i niejawne stanowią zagrożenie dla wzrostu gospodarczego i grożą między innymi podnoszeniem podatków.
Aleksander Łaszek z FOR dodał, że ignorowanie długu ukrytego kończy się poważnymi kryzysami, o jakich słyszeliśmy w ostatnich latach. Przykładami są Grecji, Portugalia, czy amerykańskie miasto Detroit. 
Ukryty dług publiczny pokazuje ustawowe zobowiązania państwa do przyszłych wydatków. Chodzi głównie o emerytury, które trzeba będzie wypłacić osobom ubezpieczonym. 
Według obliczeń FOR wysokość długu na mieszkańca Polski wynosi ponad 83 tysiące złotych.
Źródło: polskieradio.pl

Dominikana rajem dla pedofilów? "To nie przypadek, że tacy księża tutaj przyjeżdżają"

Abp Józef Wesołowski
Abp Józef Wesołowski (Fot. STRINGER / REUTERS)
- Pedofila rządzi na Dominikanie. Uważamy, że to nie przypadek, że właśnie tacy księża wybierają wyjazd tutaj. Mają pieniądze, władzę, to dla nich raj na ziemi. I do tego matki chętnie oddają im pod opiekę swoje dzieci - mówi w rozmowie z "Wprost" Katarzyna Izydorczyk, która prowadzi na Dominikanie fundację "Moja Dominikana" i poznała polskich duchownych oskarżanych o pedofilię.

Katarzyna Izydorczyk przyznaje, że osobiście poznała abp. Józefa Wesołowskiego oraz ks. Wojciecha Gila, którzy są podejrzewani o seksualne wykorzystywanie nieletnich na Dominikanie. O spotkaniu z byłym już nuncjuszem papieskim opowiada: - Arcybiskup i księża byli w cywilu. Panowie siedzieli z drinkami. A ks. abp Wesołowski brylował i opowiadał nam, dlaczego Dominikańczycy są tak bardzo pobudzeni seksualnie. Nie mogłam uwierzyć, że on to mówi. Przekonywał, że ponieważ na Dominikanie jest zawsze około 40 stopni, nagrzewa się mocno czoło, a tuż pod nosem są gruczoły, które odpowiadają za popęd seksualny. I ponieważ one są cały czas nagrzane, to Dominikańczycy są cały czas chętni do seksu.

"Pedofila rządzi na Dominikanie"

Izydorczyk zaznacza, że pedofilia na Dominikanie to zjawisko powszechne. - Pedofila rządzi na Dominikanie. Uważamy, że to nie jest przypadek, że właśnie tacy księża wybierają wyjazd na Dominikanę. (...) Oni się dobrze bawią na wyspie, nie ma co ukrywać. Mają pieniądze, władzę, to dla tych księży raj na ziemi. I do tego wszystkie matki chętnie oddają im pod opiekę swoje dzieci - mówi.
I dodaje: - Na Dominikanie pedofilia i narkotyki są wszędzie, mimo że są prawnie zakazane. Tylko trzeba naprawdę mocno komuś podpaść, żeby ktoś doniósł na osobę, która wykorzystuje seksualnie dzieci albo handluje narkotykami. Coś musiało się stać na linii abp Wesołowski - prymas Dominikany kard. Nicolas de Jesus Lopez Rodriguez.

Pytana, czy dopuszcza możliwość, że oskarżani o pedofilię polscy księża są niewinni, Izydorczyk odpowiada: - Nie. Na Dominikanie nikt nie oskarża, nie mając twardych dowodów.

Podejrzani o pedofilię

Ks. Wojciech Gil i abp Józef Wesołowski są podejrzewani o wykorzystywanie seksualne dzieci. Śledczy z Dominikany posiadają zeznania chłopców, których miał wykorzystywać Gil. Przejęli też jego komputer z pornografią dziecięcą, na którym - jak się nieoficjalnie mówi - znaleziono 87 tys. zdjęć i filmów należących do księdza. Za duchownym Interpol opublikował list gończy. Abp Wesołowski został zaś odwołany przez papieża po tym, jak telewizja na Dominikanie nadała reportaż przedstawiający nuncjusza, który odwiedzał miejsca w stolicy kraju słynące z prostytucji nieletnich. Teraz abp Wesołowski prawdopodobnie przebywa w Watykanie. Decyzję o jego przyszłości ma podjąć Kongregacja Nauki Wiary, która jest odpowiedzialna za tego typu sprawy.

Więcej w dzisiejszym numerze "Wprost" >>

Źródło: TOK FM

ŚRODA: DLACZEGO ZNÓW RYZYKUJEMY NEGOCJACJE Z PALIKOTEM

Jaki my mamy wybór? Tusk uspokaja wszystkich, że nie będzie robił „rewolucji obyczajowej”, a wokół trwa w najlepsze obyczajowa kontrrewolucja.
Cezary Michalski: Janusz Palikot publicznie przeprosił Wandę Nowicką, Wanda Nowicka poinformowała o zawiązaniu Stowarzyszenia Równość i Nowoczesność, ale jak rozumiem, nie po to, żeby odseparować się od innych inicjatyw, ale żeby dysponując jakąś faktyczną strukturą, zacząć rozmawiać z innymi - także z Palikotem? Jak oceniasz szanse, żeby w tym obszarze polskiej polityki, po wszystkim, co się tam wydarzyło, odbudować sprawną siłę walczącą o emancypację obyczajową, społeczną, o świeckość państwa?

Magdalena Środa: Szczerze mówiąc, oceniam te szanse wyjątkowo ostrożnie.

Nadal.

Nadal. Zaufanie się długo buduje, można je szybko zniszczyć i bardzo trudno je odbudować. Ale oczywiście: w dzisiejszej polityce „i rak ryba”. Trzeba z kimś wchodzić w koalicje i mieć jakieś minimum zaufania, że ten ktoś nie oszuka, że nie będzie mu chodzić tylko o władzę, ale o coś więcej. Przecież musi być jakiejś miejsce na scenie politycznej dla ludzi nowoczesnych, dla liberałów, postępowców, egalitarystów… Kiedyś to ty mnie przekonywałeś, że Palikot jest – mimo wszystko – jakąś nadzieją.

Nadal tak uważam. Mimo wszystkich popełnionych błędów politycznych jest tam energia mogąca odblokować zarówno tzw. podziały historyczne, jak też absolutną w tej chwili dominację najbardziej patologicznej prawicy, która wciąż ma w Polsce polityczną i ideową inicjatywę.

I – co najważniejsze – językową! Tymczasem po drugiej, naszej stronie, jak zaczniemy analizować, która z partii lub osób zrobiła coś dla kobiet lub dla nowoczesności – to nie ulega wątpliwości, że tylko Palikot. Bo przecież nie Miller.

Ja szczerze mówiąc nie bardzo chcę się angażować w walkę na wyniszczenie pomiędzy Palikotem, Millerem, a nawet tymi „ostrożnymi liberałami” z PO. Tym bardziej, kiedy tej walce kibicuje abp. Hoser i cała świecka prawicowa „czarna sotnia”. U Palikota, w jego Ruchu, widzę pewną energię, która jest komplementarna wobec innych składników tego wciąż słabego obozu polskiej liberalnej modernizacji.

Rozumiesz więc moje bardzo ostrożnie ponowione wotum zaufania, nawet nie tyle personalnie wobec Palikota, co raczej wobec tej przestrzeni, tego elektoratu, tych ludzi wchodzących w politykę, także wobec masy aktywnych kobiet, które w Ruchu Palikota są, a które bardzo uważnie obserwowały jego konflikt z Wandą Nowicką. Bardzo wiele się nauczyły, stały się bardziej ostrożne w zaufaniu wobec „samców alfa”. Niezależnie od tego, czy oni występują z oficjalnymi deklaracjami emancypacyjnymi, czy z jawną mizoginią.

Zatem uważasz, że to wszystko można jeszcze pozlepiać i nadać temu nową dynamikę. I podobną ostrożną nadzieję ma Wanda Nowicka?

Analizowałyśmy to wszystko w czasie wakacji. Wszystkie za i przeciw. Konsultowałyśmy z wieloma osobami (z tym było najgorzej, wiele kobiet z Kongresu jest więcej niż nieufnych wobec Palikota), ale jednocześnie patrzyłyśmy na nowoczesny (i prokobiecy) potencjał każdej z partii. Zero nadziei. Nie ma takiego potencjału. Nawet tak zwani pragmatyści są konserwatystami, a co najwyżej konformistami. Polska tonie, pogrąża się w prawicowości. Nie chodzi tylko o ruch nacjonalistyczno-kibolski, ale o zatrważająco niski poziom racjonalizmu. Jesteśmy narodem pielgrzymującym, wierzącym w cuda i zgubne działanie czarownic, narodem, który pomału zastępuje psychologię egzorcyzmami, a leczenie bezpłodności „kręgami różańcowymi”. W każdym razie te zjawiska wchodzą do politycznego mainstreamu i politycznego dyskursu. Irracjonalizm, ignorancja, idiotyzm. Te trzy „I” wypełniły wolę premiera, by nie było w naszym kraju i za jego rządów „rewolucji obyczajowej”.

Zamiast niej, jak rozumiem, widzisz obyczajową kontrrewolucję?

Ona jest, w kierunku średniowiecza, mentalności plemiennej, opartej na przesądach i „wierze”. Ja pozostaję więc bardzo sceptyczna wobec Palikota, ale gdzie indziej szukać nadziei? W końcu to jego szaleństwo nie jest ani bardziej wyrafinowane ani bardziej groźne niż szaleństwo Macierewicza czy Kaczyńskiego, a cynizm nie jest nawet w połowie tak monstrualny, jak u Hofmana czy Gowina. Poza tym liczy się gotowość i odwaga mówienia o sprawach kobiet. Powtórzę więc: gdybym na dzisiejszej polskiej scenie politycznej miała dokonać wyborów, dzięki którym kobiety mogłoby coś uzyskać realnie lub choćby obronić jakieś pozycje, wejść do zarządów partii, pojawić się na listach wyborczych (Ruch Palikota ma parytet), stworzyć autentyczną reprezentację, a nie tylko reprezentację „paprotkową”, mówić otwarcie o swoich prawach, prawie do aborcji, prawie do dobrej świeckiej edukacji, nie tylko seksualnej, to przecież mogę liczyć tylko na Palikota… No chyba że założymy jakąś własną partię.

My?

„My” to znaczy ludzie centrum, zwolennicy nowoczesności i zdrowego rozsądku.

Skoro jednak „my” nie zakładamy partii, zapytam jeszcze o PO. Są tam ludzie, którzy pod tymi bliskimi tobie pojęciami by się podpisali, przynajmniej deklaratywnie.

PO jest bez szans na jakieś odważniejsze przełamanie, co widać po odejściu Gowina, kiedy z powodów pragmatycznych linia konserwatywna w Platformie została jeszcze bardziej umocniona, a linia liberalna jeszcze bardziej stłumiona. Gowina zastąpił Biernacki, który ma co prawda mniejsze ego – ego Gowina nie mieściło się nawet w gmachu ministerstwa sprawiedliwości, musiało wyjść na ulice – ale takie same poglądy. Tam nie ma żadnych inicjatyw kobiecych, równościowych, modernizacyjnych, edukacyjnych, nawet ekonomicznych. Skończyło się Euro, nastąpił marazm. Nie lepiej jest w SLD.

SLD ma np. Częstochowę, gdzie się jednak Kościołowi postawiło w sprawie in vitro. Jednak „realizm” w ocenie układu sił społecznych w dzisiejszej Polsce też ich trochę przygniata.

To nie jest „realizm”, to jest strach! To jest brak odwagi, najważniejszej bodaj politycznej cnoty. Nikt nie powie „nie”: Kościołowi, choremu tradycjonalizmowi, ignorancji, zaściankowości. Czy Polska rzeczywiście jest taka? Czy to realizm, czy projekcja? Czy to jakieś polityczne, wygodne wyobrażenie o niej? Wyobrażenie zastygłe jak lawa: „Polska jest katolicka, zaściankowa, zachowawcza, kocha tradycję i powstania”. No i kto może tę lawę kruszyć? Na dziś: Palikot. Szydząc i błaznując, bo inaczej się nie da.

Zatem powrót do negocjacji z Palikotem oparty nie na emocjach, nie na zaufaniu bezwarunkowym, ale na szukaniu gwarancji w jakimś parytecie sił?

Nie – gwarancji, ale szansy. Szansy na to, że nowe polityczne rozdanie będzie czymś więcej niż zapewnieniem Siwcowi miejsca w europarlamencie, choć dziś tak to wygląda. Siwiec do Brukseli, reszta panów na Wiejską. I myślenie – „może kobiety nam w tym pomogą”. Tymczasem Wanda Nowicka chce rozmawiać o ideach, interesach kobiet, o emancypacji. To jest tak dalece inna logika, że nie wiem, czy ona się w tym środowisku przebije, choć chciałabym.

A jaki jest poziom determinacji Nowickiej, z którym ona powraca do tych negocjacji?

Jak cię ktoś zdradzi, obrzuci inwektywami, oczerni, a potem deklaruje, że chce z tobą znów współpracować, to nie jest łatwo. Poza tym ja ciągle słyszę dobiegające z rejonów Palikota informacje, że Siwiec ma silną pozycję, że Rozenek, że Celiński, że Hartman... stereotypowy ruch mężczyzn przepychających się ze swoimi rozrośniętymi ego w pobliże władzy. Zmieścić się w takiej logice, kiedy się prezentuje logikę zupełnie inną? To jest bardzo trudne. I stąd mój sceptycyzm. To znowu musiałoby być pluralistyczne, różne siły, struktury, ugrupowania, a nie konstelacja przekrzykujących się po mediach ambitnych facetów.

W dodatku te działania „pomiędzy ambitnymi facetami” nie przynoszą jak na razie Palikotowi politycznych zysków. Raczej go pozbawiają energii.

Wanda wejdzie w to wszystko tylko wówczas, jeśli będzie mogła tam wprowadzić zupełnie inną logikę. Organizacje i środowiska zamiast „samców alfa”, idee zamiast samych tylko osobistych ambicji. Ale znowu powtarzam, jaki my mamy wybór? Platforma Obywatelska powtarzająca, że „tylko my stanowimy osłonę przed cofaniem się tego kraju”, podczas gdy ten kraj na naszych oczach pędzi dziko do tyłu, a do bram walą prawicowi barbarzyńcy, przejmując edukację, próbując zaostrzać ustawę antyaborcyjną? W tej sytuacji milczenie i udawanie, że nawet milcząc jesteśmy gwarancją czegokolwiek, to już nie wystarcza. Tusk pociesza i uspokaja wszystkich, że on nie będzie robił „rewolucji obyczajowej”, podczas gdy wokół trwa w najlepsze obyczajowa kontrrewolucja.

Wanda Nowicka po raz pierwszy napisała na swoim blogu o Franciszku jako „papieżu z ludzką twarzą”. Ona zawsze była raczej antyklerykalna. I choć Franciszek także mnoży antyklerykalne deklaracje wewnątrz Kościoła, to czy sądzisz, że zmiany w Watykanie mogą się jakkolwiek przełożyć na sytuację w Polsce?

Dawniej watykańskie tło było niewiarygodnie klerykalne, ośmielało wszystkie plemienne patologie w polskim Kościele, a wobec najstraszniejszych już patologii, takich jak choćby pedofilia czy inne nadużycia władzy, twardo milczało. Teraz to tło watykańskie rzeczywiście się zmienia, ale to jest tylko tło. Sama struktura Kościoła katolickiego jest po pierwsze, hierarchiczna, po drugie, różne jej elementy to latyfundia rządzone przez samodzielnych feudalnych panów. Nie ma szansy, żeby pod wpływem Franciszka abp. Hoser czy abp. Michalik jakkolwiek się zmienili. Myślę, że dzieje się wprost przeciwnie, co także widzimy.

Zatem dopóki tutaj nic się nie wydarzy, zarówno w Kościele, jak i w przestrzeni świeckiej Kościół otaczającej, to nawet czterdzieste powtórzenie przez papieża, że Kościół zbyt wielką uwagę przywiązuje do aborcji, in vitro, seksu czy projektowania szatana na innych – nic w Polsce nie zmieni?

Myślę, że przeciwnie, będzie to miało na krótszą metę efekt odwrotny, oni się będą coraz bardziej zamykali, stawali coraz bardziej agresywni. Dzisiejszy polski Kościół ukrywa pedofilów, nie wydał dotąd żadnego oświadczenia w sprawie biskupa z Dominikany, nie zamierza się reformować. Atakowany – nawet deklaracjami nowego papieża – staje się twierdzą nie do zdobycia. Nim padnie, będzie jeszcze lata trwał w zacietrzewieniu, widząc swój ratunek w fanatykach od Rydzyka i ze stadionów. 

Źródło: Dziennik Opinii KP

niedziela, 29 września 2013

Kapłan, dla którego "średniowiecze się nie skończyło". Kim jest ks. Wojciech Lipka?

Michał Wilgocki
 Drukuj
Konferencja dotycząca pedofilii w kościele. Od lewej: Ks. Józef Kloch, Ks. Tadeusz Musz, Bp. Wojciech Polak, Ks. Adam Zak, Ks. Wojciech Lipka
Konferencja dotycząca pedofilii w kościele. Od lewej: Ks. Józef Kloch, Ks. Tadeusz Musz, Bp. Wojciech Polak, Ks. Adam Zak, Ks. Wojciech Lipka (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)
W piątek Episkopat na konferencji prasowej ogłosił, jak zamierza walczyć z pedofilią w Kościele. Wśród pięciu księży, którzy rozmawiali o pedofilii z dziennikarzami, było czterech wyraźnie skruszonych i obrzydzonych postawią swoich współbraci oraz ksiądz Wojciech Lipka...
- Byłem zbudowany tymi smutnymi czterema minami - mówił w Radiu ZET u Moniki Olejnik prof. Tomasz Nałęcz. - Ci duchowni mieli takie miny, jakby ktoś ich kroił nożem po plecach. Niestety, żaden z nich nie odważył się powiedzieć księdzu kanclerzowi: mówi ksiądz głupoty. - Ksiądz kanclerz ma zwierzchnika i jest nim abp Hoser - przypomniała Monika Olejnik. - Staram się być jak najbardziej delikatny i mówić o koniu, a nie o woźnicy. Ale ta konferencja pokazała, że Kościół ma dwie twarze. Było 4:1, ale wolelibyśmy, żeby było 5:0 - mówił prof. Nałęcz.

Negatywny bohater bezprecedensowej konferencji Episkopatu znalazł się na niej trochę przez przypadek.

Jak do tego doszło? Po tym jak media informowały o pedofilskich skandalach z udziałem polskich księży na Dominikanie, Episkopat postanowił zwołać konferencję prasową, przeprosić ofiary i opowiedzieć o tym, jak zamierza walczyć z pedofilią. Oprócz ks. Józefa Klocha, rzecznika Episkopatu, dziennikarzom tłumaczyli się także bp Wojciech Polak, sekretarz generalny Episkopatu, o. Adam Żak, koordynator ds. dzieci i młodzieży, a także ks. Tadeusz Musz, rzecznik zgromadzenia michalitów, do którego należy jeden z bohaterów skandalu, ks. Wojciech Gil.

Przedawnione, bo sprzed 12 lat

W ostatniej chwili do tej grupy dołączony został także ks. Lipka. A wszystko dlatego, że dzień wcześniej TVN 24 wyemitował program "Czarno na białym" na temat księdza Grzegorza K. z Tarchomina, który miał molestować swoich ministrantów. Jego sprawę trzy lata temu skierował do prokuratury psycholog, u którego leczyła się jedna z ofiar. W marcu ks. Grzegorz K. został skazany na rok więzienia z zawieszeniem na cztery lata. Jednak z urzędu proboszcza został usunięty dopiero we wrześniu, kiedy sprawą zainteresowali się dziennikarze.

Przełożonym księdza z Tarchomina jest abp Henryk Hoser. Kanclerzem jego kurii jest ks. Wojciech Lipka. Rzecznik Episkopatu ks. Kloch tłumaczył, że postanowił go zaprosić na konferencję o pedofilii, żeby dziennikarze otrzymali od niego informacje z pierwszej ręki.

Ks. Lipka wypowiadał się na konferencji jako ostatni. Wcześniej sekretarz Episkopatu zapewniał, że pedofilię Kościół traktuje w sposób poważny, o. Adam Żak opowiadał o programie działań prewencyjnych, a rzecznik michalitów zrelacjonował, jak ks. Gil został błyskawicznie zawieszony w obowiązkach.

A później kanclerz Lipka odczytał oświadczenie w sprawie księdza z Tarchomina:

"W sprawie, w której toczy się postępowanie procesowe w sądzie cywilnym, oskarżony ksiądz nie otrzymał prawomocnego wyroku i do sądu należy ostateczne rozstrzygnięcie o jego winie. Od wyniku postępowania sądowego będzie zależało dalsze postępowanie kanoniczne i wynikające z niego konsekwencje".

Wtedy na sali zawrzało.

Dziennikarze odczytali księdzu fragmenty wyroku, w którym mowa o "innych czynnościach seksualnych". Na pytanie, co to są "inne czynności seksualne", ks. Lipka odpowiedział: - To rzecz podlegająca interpretacji.

Dziennikarze TVN, którzy cytowali wyrok, sprecyzowali: "inne czynności" to na przykład wkładanie dziecku języka do ucha.

Ksiądz Lipka starał się jednak bronić decyzji swojego zwierzchnika. Najpierw przekonywał, że wyrok został zaskarżony i nie jest prawomocny. Potem stwierdził, że czyny księdza dotyczą spraw "nieaktualnych", bo z 2001 roku.

Kiedy ks. Lipce zaczęło brakować argumentów, sytuację uratował prof. Marcin Przeciszewski, prezes Katolickiej Agencji Informacyjnej, który stwierdził, że prawdopodobnie decyzja abp. Hosera o tym, żeby ks. Grzegorz K. nadal pełnił swoją funkcję, jest błędem.

- Ale proszę, nie oceniajcie państwo Kościoła tylko na podstawie tej jednej sytuacji. W wielu innych reakcja jest prawidłowa - poprosił dziennikarzy Przeciszewski.

Pedofilia w Kościele? "To nie wasza sprawa?"

Ks. Wojciecha Lipkę doskonale znają dziennikarze Radia TOK FM, którzy w kwietniu rozesłali do wszystkich diecezji pytania o pedofilię w Kościele.

Radio chciało przede wszystkim poznać skalę przypadków. Diecezje mają takie dane, bo od 2001 roku mają obowiązek informować o podejrzeniach Watykan: - Treść naszych pytań oparliśmy na dokumentach kościelnych, oficjalnych zaleceniach Kongregacji Nauki Wiary, informacjach KAI. Tak, żeby nie było "ataku na Kościół". Nie pomogło. Ks. Lipka zareagował, jakby średniowiecze się nie skończyło. Był zaskoczony i święcie oburzony tym, że "obce" media ośmielają się pytać o coś jego "nienaruszalną" instytucję - mówi dziennikarka TOK FM Karolina Głowacka, główna autorka pytań TOK FM do diecezji ws. przypadków molestowania przez duchownych.

Co odpisał dziennikarzom ks. Lipka? Oto kilka cytatów:

"Pozwólcie państwo, że pominę osobisty komentarz do państwa inicjatywy", "Podejrzewam, że nie rozumie Pan tego, co pisze: Biskupi mają obowiązek przesyłać wszystkie podejrzenia o pedofilię do Stolicy Apostolskiej [cytat z maila od TOK FM]. O ile wiem, TOK FM nie jest Stolicą Apostolską?", "Napiszę drukowanymi: TO NIE WASZA SPRAWA. I na tym etapie kończymy korespondencję z powodu dalszej jej BEZSENSOWNOŚCI".

"Sieknąć suspensę"

Kiedy w lipcu abp. Henryk Hoser odwoływał z urzędu proboszcza w Jasienicy "zbuntowanego" księdza Wojciecha Lemańskiego, na linii frontu między proboszczem a kurią także znalazł się ks. Lipka.

Przypomnijmy, że w sporze chodziło o "niestosowne wydarzenie", którego miał wobec księdza Lemańskiego dopuścić się abp. Hoser. Proboszcz z Jasienicy ujawnił, że arcybiskup pytał go podczas spotkania w styczniu 2010 roku, czy jest obrzezany. Potem ks. Lemański kilkukrotnie krytykował swojego przełożonego, m.in. za postawę w sprawie in vitro. Został za to ukarany - najpierw zakazem wypowiadania się w mediach, potem odwołaniem z urzędu.

W połowie lipca do parafii w Jasienicy przyjechała delegacja kurii - ks. Wojciech Lipka, a z nim dziekan Władysław Trojanowski i nowy proboszcz, który miał zastąpić ks. Lemańskiego.



- Przyjechaliśmy przedstawić administratora - rozpoczął spotkanie w obecności tłumu parafian ks. Lipka. - Cieszę się, że księża przyjechali, bo parafianie od dawna prosili o tę wizytę. Ustaliliśmy z radą parafialną, że wszystkie zmiany będą podejmowane w jej obecności - mówił ks. Lemański.

- To wbrew prawu. Rada parafialna nie jest od takich spraw. Rady parafialnej już nie ma. Idziemy na plebanię przekazać parafię - odpowiadał ks. Lipka. Ks. Lemański: - Nie ma problemu, ale odbędzie się w obecności rady parafialnej, możemy umówić się jutro na dowolną godzinę. O księdzu Lipce powiedział wtedy do parafian: - To jest ten ksiądz, który, jak pojechałem rozmawiać o problemach w parafii, mówił, aby mi "sieknąć suspensę". To jest ten ksiądz, co, gdy chcieliście przedszkole na plebanii, powiedział, że nie będziecie mieli przedszkola - opowiadał coraz bardziej wzburzonym mieszkańcom. Ks. Lipka: - Ksiądz kłamie! Po negocjacjach, które nie przyniosły skutku, ks. Lipka i inni reprezentanci kurii wsiedli do samochodu i wypychani przez parafian, odjechali. Jeszcze tego samego dnia ks. Lemański postanowił podporządkować się dekretowi abp. Hosera. 


Źródło: Wyborcza.pl

PiS rządzi "Gazetą Polską Codziennie". Krewni i współpracownicy Kaczyńskiego kontrolują wydawcę "GPC"

Jarosław Kaczyński ma pełną kontrolę nad wydającą "Gazetę Polską Codziennie" spółką Forum. Jej prezesem jest krewny szefa PiS, a w radzie nadzorczej zasiadają: europoseł Ryszard Czarnecki, kierowca Kaczyńskiego oraz dwie sekretarki z biura partii. Więcej podobnych powiązań odsłania w najnowszym "Newsweeku" Michał Krzymowski.


"Rodzina na swoim" – w ten sposób "Newsweek" określa rodzinno-polityczny układ, jaki oplata środowisko "Gazety Polskiej" i "GPC", a który świadczy o tym, że tytuły te faktycznie zarządzane są przez ludzi prezesa Kaczyńskiego.

Przykład pierwszy to wspomniana spółka Forum, na której czele od roku stoi Grzegorz Tomaszewski, dalszy krewny prezesa (znają się od czasów dzieciństwa). 

"NEWSWEEK"
Przeglądam skład rady nadzorczej spółki Forum: same znajome nazwiska. Przewodniczącym jest Ryszard Czarnecki, europoseł i członek komitetu politycznego PiS. Dalej Jacek Rudziński, kierowca prezesa i jego wieloletni asystent. Człowiek bez politycznych ambicji, za to z dużym zaufaniem szefa. (…) W radzie zasiada też Barbara Skrzypek, która na co dzień kieruje sekretariatem szefa PiS. (…) We władzach Forum jest też Katarzyna Lubiak, która podobnie jak pani Barbara pracuje w sekretariacie Kaczyńskiego.

Jak pisze Michał Krzymowski, obecność tych osób we władzach Forum to efekt ustaleń, jakie zapadły w ubiegłym roku. Kaczyński zobowiązał się zainwestować w "GPC" pieniądze kontrolowanych przez siebie firm, ale w zamian zażądał miejsc we władzach. "Kluczową rolę odegrał Antoni Macierewicz, przyjaciel Sakiewicza i ojciec chrzestny jego dziecka. To on namówił prezesa do wejścia w "GPC'" – opowiada jeden z posłów PiS.

Inwestycja PiS w dziennik Sakiewicza rozpoczęła się latem ubiegłego roku. W tym samym czasie udziały w Forum przejęła spółka Geranium, której prezesem został z kolei Jacek Cieślikowski, drugi kierowca Jarosława Kaczyńskiego. Dziś Geranium to główny udziałowca wydawcy "GPC".


"NEWSWEEK"
W "GPC" trwają obecnie "działania sanacyjne" i szukanie oszczędności. Plan jest ambitny: spółka ma w tym roku wyjść na prostą i zacząć dawać zyski. Łatwo nie będzie, bo dzienna sprzedaż gazety wciąż oscyluje wokół 30 tys. egzemplarzy.

Ze Srebrną, inną spółką kontrolowaną przez PiS, środowisko Sakiewicza łączy pożyczka w wysokości 180 tys., jaką zaciągnął u niej wydawca "GPC". Srebrna finansowo ma się bardzo dobrze i właśnie dlatego co rusz inwestuje w kolejne medialne przedsięwzięcia. Weszła na przykład do przynoszącego straty Słowa Niezależnego, czyli właściciela portalu Niezalezna.pl.


"NEWSWEEK"
We władzach Srebrnej przewijają się te same osoby co w Forum: Grzegorz Tomaszewski, Jacek Rudziński, Barbara Skrzypek. Oprócz nich jest tam jeszcze Halina Wojnarska, żona wiceprezesa PiS Adama Lipińskiego. A także Janina Goss, która do PiS trafiła dzięki przyjaźni z Jadwigą Kaczyńską oraz prof. Hanna Ambroż, sędziwa znajoma samego prezesa PiS.

W tej układance jest jeszcze jeden element: Instytut Lecha Kaczyńskiego, czyli założona przez Kaczyńskiego fundacja. To właśnie ona jest właścicielem Srebrnej (dwa miesiące temu dostała z tytułu dywidendy 210 tys. zł). W jej radzie zasiada m.in. Krzysztof Czabański, kolejny z "niezależnych dziennikarzy", który zna się z prezesem PiS jeszcze z czasów "Tygodnika Solidarność". W zarządzie jest z kolei jego była żona Barbara i Adam Lipiński, wiceszef partii Kaczyńskiego.


"NEWSWEEK"
Do Instytutu należy jeszcze firma Srebrna Media, to jakby mniejsza siostra Srebrnej. Przeglądając jej papiery, trudno oprzeć się wrażeniu, że to przechowalnia dla państwa Czabańskich. Ona jest prezesem, a on - członkiem zarządu. Na dokładkę kilka udziałów w spółce ma także ich syn Jacek.

Źródło: naTemat.pl

Samantha Geimer opisała swoją historię w książce. "Nie chcę przez całe życie być ofiarą Polańskiego


Największe światowe tytuły prasowe za możliwość przeprowadzenia z nią wywiadu proponowały kwoty rzędu kilkuset tysięcy dolarów. Odmawiała konsekwentnie przez prawie 40 lat, ale w końcu opowiedziała swoją historię. Samantha Geimer, ofiara Romana Polańskiego, wydawała autobiografię "The Girl". Książka miała swoją premierę w Stanach Zjednoczonych, można ją kupić już także w Polsce.
"Tego dnia, kiedy wziął mnie do swojego samochodu, żeby zrobić mi zdjęcia, które – jak mówił – robi dla francuskiego "Vogue'a" - nie nosiłam biustonosza, bo miałam jeszcze dziecięcą budowę. Miałam za to wiele zapału do pomocy. Robiłam o co mnie prosił, bo byłam dzieckiem, wzięłam narkotyk i popiłam szampanem, weszłam razem z nim do jacuzzi, bo mnie poprosił. Zdjęłam ubrania, bo byłam dzieckiem, a on osobą dorosłą, nie zauważyłam wtedy nawet, że zaczyna dziać się coś czego nie rozumiałam. W pewnym momencie powiedziałam nawet, że chcę do domu, ale moje prośby napotkały się z odmową, nie chciałam seksu – jednak stało się, i nie wiedząc nawet o tym – padłam ofiarą gwałtu" - w ten sposób pisze o wydarzeniach sprzed 36 lat Samantha Geimer.

Prawda zamiast sensacji
Sprawa gwałtu na 13-letnie dziewczynce, którego przed laty dopuścił się znany reżyser Roman Polański, do dziś pozostawia wiele znaków zapytania. Co dokładnie zdarzyło się 36 lat temu w willi Jacka Nicholsona w Los Angeles? Jak ta sprawa wpłynęła na dalsze życie obojga - zarówno Polańskiego, jak i Samanthy? Pytań jest wiele, tyle samo niedopowiedzeń...

Ten wielokropek Geimer postanowiła zamienić na kropkę. Bądź wykrzyknik. Zamknąć sprawę raz na zawsze. Przerwać milczenie, wyjaśnić. Jak sama mówi - zaprosić ludzi do swojego życia. I zrobiła to - sygnowanej przez siebie książce, nie w wywiadzie dla prasy, która wręcz błagała ją o rozmowę przez dekady.

– Dziennikarze nie szukali prawdy, tylko sensacji. Mimo że miałam problemy finansowe, nie mogłam postąpić wbrew swoim zasadom. Nie udzielałam wywiadów również ze względu na matkę, którą media obarczyły winą za to, co się wtedy wydarzyło. Kilka lat temu nie pomyślałabym, że napiszę „Dziewczynkę”. W 2009 roku mąż i syn zachęcili mnie do tego, żebym przedstawiła swoją wersję wydarzeń – powiedziała w wywiadzie dla portalu "Onet".

"The Girl. A Life Lived in the Shadow of Roman Polanski" - to pełen tytuł książki Samanthy Geimer. "To może być najważniejsza i najbardziej wartościowa książka wydana dotychczas w XXI wieku" - pisze o niej "brytyjski "The Guardian". "Nawet jeśli niewiele osób ją przeczyta, w porządku. Najważniejsze, że uruchomi dyskusję" - pisze autorka artykułu, Victoria Coren Mitchell.

Dlaczego jest/może być taka ważna? Nie jest bowiem czarno-biała. Nie ma w niej klarownego podziału ofiara/oprawca. Być może wpływ na to mógł mieć fakt, że kobieta już dawno przebaczyła Polańskiemu. Geimer pisze przecież: – Nie wybaczyłam mu dla niego, lecz dla siebie. Przebaczenie nie jest oznaką słabości, lecz siły. Uważam, że po tylu latach i swego rodzaju wyrównaniu rachunków powinien mieć możliwość powrotu do USA i zajęcia się swymi sprawami, bez narażania się na więzienie czy publiczny lincz.

"Najważniejsza książka"
"The Guardian" w swojej recenzji, na poparcie tej tezy, przywołuje sytuację, gdy Polański otrzymał nominację do Oskara (za film "Pianista"). Z racji ciążących nań zarzutów nie mógł polecieć do Stanów Zjednoczonych. Geimer nawoływała wtedy Akademię, by "oceniła film, nie człowieka". 

Warto również wspomnieć, że Geimer kontaktowała się z Polańskim, latami wymieniali się e-mailami. Ale dziś nie wyobraża sobie spotkania. Mimo że upłynęło tyle lat. – Wolałabym, żeby do tego nigdy nie doszło. To byłby szok dla nas obojga. Nie znamy się, jedyne co nas łączy to wspomnienie tego, co wydarzyło się tamtej nocy. Wstrząsające wspomnienie, które powoli się zaciera… – mówi.

Książka, mimo początkowego szumu w mediach, może okazać się dla autorki oczyszczeniem, ostatecznym zerwaniem z tamtym rozdziałem życia. Z wywiadów, których udzieliła wynika, że taki był jej zamysł.

Źródło: naTemat.pl

Awantura o zbyt niskie polskie płace

Patrycja Maciejewicz
 Drukuj
 Udział płac w PKB
Udział płac w PKB
Czy Polacy są wynagradzani dostatecznie szczodrze? Czy nasza umiarkowana siła przebicia, która skutkuje niewielkimi podwyżkami płac, to raczej udręka dla gospodarki (nie zarabiamy = nie wydajemy), czy też może zbawienie (zachowujemy konkurencyjność)?
Można na to patrzeć naiwnie, można i demagogicznie. Nie zmieni to jednak faktu, że gospodarka rośnie, a pracownicy mają stosunkowo niewielki udział w konsumowaniu owoców tego wzrostu. Według danych Komisji Europejskiej udział wynagrodzeń w PKB wynosi w Polsce obecnie 46 proc. Za nami są tylko Litwa, Łotwa i Słowacja. Średnia dla UE wynosi aż 58 proc. Na dodatek w naszym kraju z roku na rok ten udział spada, w ciągu 12 lat aż o 10 pkt proc.

Wsłuchując się w argumenty związków zawodowych, można uznać, że niedopuszczanie pracowników do lepszego podziału zysków to jakiś kaprys kapitalisty. Sprawa nie jest jednak prosta i jednoznaczna.

Z pretensją do przemysłu?

Gdyby potraktować całą gospodarkę jak firmę, można założyć, że to, co ona zarobi, może być przeznaczone albo na wypłaty dla pracowników, albo na dywidendę dla właściciela lub spłatę kredytu w banku plus podatek dla państwa. To klasyczny podział dochodu na pracę i kapitał. Sęk jednak w tym, że kapitał może być bardziej lub mniej żarłoczny. To zależy od struktury gospodarki. A różnica pomiędzy Polską a UE zasadza się właśnie na różnicach w tych strukturach.

O co chodzi? Polska to w znacznym stopniu kraj przemysłowy. Ta część gospodarki generuje 22 proc. PKB. Jeszcze ważniejsze są usługi - stanowią one ponad 56 proc. PKB, jednak unijna rzeczywistość to nawet 75 proc.

- A przemysł jest bardziej kapitałochłonny. To żadna zła wola przedsiębiorcy, tylko normalność, że aby otworzyć fabrykę, trzeba więcej wydać niż w przypadku większości usług - mówi Adam Czerniak, główny ekonomista serwisu Polityka Insight. Raz, że w usługach udział kosztów wynagrodzeń jest zasadniczo większy (a koszt kapitału mniejszy), przy czym usługi często wiążą się z definicji z lepiej wykwalifikowaną kadrą. - Na nieszczęście mamy wysoki udział tych branż usługowych, gdzie jest niska wydajność pracy, a potrzebni pracownicy - mniej wyedukowani, np. rolnictwo - mówi Czerniak.

Polska jednak przyciąga inwestorów właśnie stosunkowo tanią siłą roboczą. Każde 100 zł wynagrodzenia liczy się w wyścigu o lokalizację fabryki opon, zakładu papierniczego czy fabryki elektroniki.

Możemy się na to zżymać bądź nie, ale to właśnie nowe inwestycje zagraniczne od kilkunastu lat najsilniej zmieniają lokalne rynki pracy. Nie byłoby fenomenu Niepołomic czy Kobierzyc bez światowych koncernów zabudowujących tam kolejne działki.

A z tym wiąże się pewne ryzyko. - Jest poczucie, że jeżeli koszty pracy wzrosną zbyt mocno, to działalność firmy zostanie przeniesiona gdzie indziej - mówi Jacek Kotłowski, wicedyrektor Instytutu Ekonomicznego NBP, choć przyznaje, że ten strach dotyczy dzisiaj w większym stopniu Europy Zachodniej. A Polska jest często beneficjentem takich roszad. Tak czy siak, oddech tańszych konkurentów nie przestaje być odczuwalny na karkach wszystkich przemysłowych ośrodków.

Co nas uratowało w kryzysie?

Druga fundamentalna przyczyna (i uniwersalny chłopiec do bicia w ostatnich latach) to, rzecz jasna, kryzys. Byłoby dziwne, gdyby w tak głęboko ekonomicznej dyskusji ten argument nie miał szansy się objawić. Bo przecież zawirowania na rynkach finansowych, zachwianie wzrostu gospodarczego wpłynęły nie tylko na giełdowe indeksy i notowania walut, lecz także na stosunki pracy.

- Malejący od 2009 roku udział płac w PKB wynika z tego, jak zmienia się koszt pracy, ile firmę kosztuje pracownik, a jak zachowuje się wydajność pracy. Mamy do czynienia z sytuacją, że ludzie pracują bardziej wydajnie, ale są gorzej za to wynagradzani. Można nad tym ubolewać, ale pamiętajmy, że to czynnik, dzięki któremu gładko przeszliśmy przez kryzys - mówi Michał Gradzewicz, ekonomista zajmujący się rynkiem pracy w NBP.

Nie ma takiej siły, która zmusiłaby przedsiębiorcę, by ryzykował własne pieniądze w niepewnych czasach. A zatem firmy nie zatrudniały, ale zwalniały pracowników. Tymczasem wzrost gospodarczy trwał.

Zanim jednak ostro zaczniemy wytykać przedsiębiorcom, przypomnijmy sobie, jakie skutki dla rynku pracy miało poprzednie spowolnienie, to z lat 2000-01. Wówczas stopa bezrobocia poszybowała do ponad 20 proc. Firmy ostro cięły koszty, by potem wraz z powrotem koniunktury na gwałt próbować znaleźć do pracy odpowiednich ludzi.

Tym razem było inaczej, znacznie bardziej łagodnie. - W kryzysie firmy po prostu chomikowały pracę. Wolały utrzymać pracowników, wstrzymać podwyżki, ale przeczekać najtrudniejszy czas i potem się nie martwić, że muszą szukać na rynku kluczowych pracowników. To był rodzaj umowy społecznej: pracownicy utrzymywali posady, ale nie zarabiali więcej - mówi Jacek Kotłowski z NBP. Ta umowa społeczna może nie była ogłoszona z przytupem, ale za to dosyć sprawnie działała.

Konsumpcja albo nic?

Kolejne ogniwa tego łańcuszka w uproszczeniu wyglądają tak: zarabiamy słabo, więc i słabo wydajemy. Rzeczywiście, każdy z nas wie, co jeszcze włożyłby do koszyka, ile gwiazdek dodałby do lokalizacji wakacyjnego wypoczynku czy których dylematów inwestycyjnych byłby w stanie uniknąć (remont łazienki czy wymiana samochodu), gdyby zarabiał te kilkaset złotych więcej. Dla gospodarki jako całości nie jest to jednak tak jednoznaczne.

Wprawdzie za większą część PKB odpowiadają nasze wydatki (około dwóch trzecich stanowi konsumpcja prywatna), ale nie oznacza to, że pieniądze, które nie trafiają do naszych kieszeni, są bezpowrotnie dla gospodarki stracone. Oczywiście pazerny przedsiębiorca może je po prostu wydać na zbyteczne zakupy przez internet w zagranicznych sklepach, ale umówmy się: realia wyglądają trochę inaczej. W cięższych czasach firmy nie szaleją z inwestycjami, lecz odkładają kapitał na moment odbicia.

Czy to różnica dla gospodarki, czy ten sam jeden złoty zostanie wydany na inwestycje, czy na konsumpcję? - To, co wydajemy sami, zostanie przeznaczone na kupno chleba, benzyny, lekarstw. Mamy z tego popyt dziś. Inwestycje to, po pierwsze, kupno innych towarów: cementu, maszyn, samochodów dostawczych. Ale druga sprawa to poprawa potencjału wzrostowego gospodarki w przyszłości. Bo inwestycje dają lepszą konkurencyjność, nowe szanse dla firmy - mówi Gradzewicz.

A może przekląć usługi?

Choć na początku tego tekstu ubolewałam, że pracownicy mają tak mały udział w podziale dochodów, w tym miejscu zatrzymuję się i mnożę wątpliwości.

Jakie skutki będzie miała postulowana przez wielu ekonomistów reindustrializacja? Czy stawianie na przemysł zasilany tańszą w przyszłości energią będzie zbawieniem dla gospodarki, dobrą polisą ubezpieczeniową dla pracowników?

Czy mają z czego cieszyć się ci, którzy wprawdzie posiadają mocno rozwinięty sektor usługowy, ale przy dominującej roli branży finansowej (patrz przykłady Słowenii, Islandii)? Czy to bezpieczny model?

A co z powszedniejącym już nam samozatrudnieniem? Osoby, które de facto pracują na etatach, otwierają jednoosobową działalność gospodarczą, ograniczają koszty i wypadają ze statystyki pracowników.

I w końcu: jak bardzo "zasługa", że płace stanowią tak mały odsetek PKB, leży po naszej stronie? W końcu aktywność ekonomiczną też mamy niską i trudno nam się rozstać z przywilejami emerytalnymi.

Źródło: Wyborcza.pl