niedziela, 15 września 2013

Chowajcie "Wyborczą"! Dałkowska idzie


Mówię kolegom z teatru: "Jak PiS wygra wybory, to będziecie się u mnie ukrywać". Z Ewą Dałkowską rozmawia Grzegorz Sroczyński
Co pani nosi w torebce?

Wycinki. Pamiątki. Papierki. Lubię "takie coś", "takie jakieś". To jest na przykład wycinek z "Gazety Polskiej". Wywiad z Rymkiewiczem. Chce pan?

Dobry?

Świetny! Odważny! "Do Rzeczy", "W Sieci", "Uważam Rze"... Namnożyło się. Pięć pism muszę teraz kupić. Czytamy sobie czasem na głos z Tomkiem. Historia nam się bardzo podoba, a już są dwie.

Dwie?

Dwa dodatki historyczne - "W Sieci" i "Do Rzeczy". Oba dobre. Potem "Gazeta Polska" w środę. "Gazeta Polska Codziennie". No to codziennie.

Niestety, wszyscy gonią w piętkę. Mówię jak dziecko na spowiedzi. Człowiek czasem jest skapcaniały od tego labidzenia, że źle i źle. I że wina Tuska. I że nic się nie da zrobić, bo układ. No jest źle, ale coś róbmy!

Najbardziej się boję, że Polacy popadną w gnuśność. Czas będą spędzać w galerii handlowej i przed telewizorem.

Papu, kaku, lulu.

Tak. Perspektywa, że wszyscy będziemy tylko przeżuwać, przeraża mnie.

Mnie też. Tyle że wasze recepty są durne.

Przynajmniej coś robimy. "Jedźmy do Orbána" - pada hasło. I proszę bardzo: ktoś wynajmuje cały pociąg, inni zaraz się organizują i kilka tysięcy osób jedzie do Budapesztu. Tomek wrócił wzruszony. Ten klimat miłości do Polaków! Nareszcie ktoś nas lubi! Pomnik generała Bema cały tonął w kwiatach. A kiedy wy zwołujecie manifestację pod tym waszym czekoladowym orłem, to przyjdzie kilka osób, postękają, pokręcą się i tyle ich widział. Wam się tak naprawdę nie chce bronić waszych poglądów. A nam się chce.

Niestety.

No.

Ale nie chcę merytorycznie rozmawiać o polityce, bo nie umiem. Ja mogę zachwyty tylko wyjaśnić. Swoje i Tomka.

To ważne w małżeństwie, żeby mieć te same poglądy polityczne?

No jasne. Bo inaczej zaczyna się nieustanne kombinowanie, żeby tej drugiej osoby nie urazić, jak się coś powie o Kościele albo Kaczyńskim. Człowiek się musi na okrągło kontrolować i na miłość sił już nie starcza.

Zaraz... Tu gdzieś miałam... List od ojca sprzed 40 lat. Namawia mnie, żebym wyszła za Tomka.

Namawia?

Bo nie chciałam. Tłumaczyłam ojcu, że byłam już mężatką, pięć lat spędziłam z fajnym gościem i się skończyło rozwodem. To po co? Chodziłam z ojcem ze trzy godziny po parku Szczytnickim i mu wyłożyłam: "Nie chcę małżeństwa, bo ono wszystko zabija".
I?

Przysłał pięć tysięcy na koszty wesela. "Zrób to dla nas" - taka argumentacja. "Wkrótce będzie rocznica ślubu twojej siostry, już dziecko jej kwili, wita ten świat swoim krzykiem" - napisał. Piękny list poznaniaka. Jak go ostatnio wyjęłam z torby, to obie z siostrą płakałyśmy.

Wzięliście z Tomkiem ten ślub?

No tak. Z ojcem nie było dyskusji.

Kiedy chciałam zdawać do szkoły teatralnej, to mi powiedział, że po to mieszkamy we Wrocławiu, żebym studiowała tu, na miejscu. A we Wrocławiu nie było takiej szkoły. "To jakie są studia dla panienek z dobrego domu?" - zapytałam. "Filologia polska, moja droga" - oświadczył. I zdałam na tę cholerną filologię.

Nie zbuntowała się pani.

Urodziłam się w 1947 roku, po Wrocławiu latały szczury. Rodzice toczyli nieustanny bój o złotówkę i musiałam im pomagać. Pracować w domu. Byłam odpowiedzialna za rodzeństwo, najstarsza. Trochę menda byłam dla tej siostry i brata, bo pilnowałam. I rozumiałam, że nie stać nas, żebym sobie jeździła do Warszawy na studia.

Ojciec był prawnikiem. To niby świetne zajęcie. Ale nie miał jedwabnego życia we wrocławskim środowisku prawniczym.

Bo?

Pieniacz nieprawdopodobny! Prawdomówny, uczciwy, niezwykle intensywny gość. Czytał dużo, pisał pracę doktorską, miał dwa fakultety i zawsze coś mu się nie podobało.

Zdałam na polonistykę i trafiłam na wspaniałych nauczycieli, takich jak Czesław Hernas. Ale nie miałam czasu się tym nacieszyć, bo ojciec ogłosił, że w amatorskim teatrze studenckim Kalambur przyjmują młodych ludzi. I mam się zgłosić.

Uznał, że może się pani bawić w teatrzyk, ale tylko amatorski.

Dokładnie tak. Poszłam.

Grzeczne dziecko.

Grzeczne. Pilne. Od piątego roku życia chcieli, żebym została Małcużyńskim. Codziennie ćwiczenia przy pianinie i lekcje domowe.

Skąd taki pomysł?

A ja wiem? Tak sobie wymyślili. Mama jako panienka miała ambicje muzyczne, nigdy nie zrealizowane, przeniosła je na mnie. Koszmar, jeżeli nie ma się do tego smykałki. A ja nie miałam.

Jeździłam do szkoły muzycznej na drugi koniec Wrocławia i panicznie się bałam. Wciąż pamiętam nazwiska tych wszystkich sadystów, byłam chora, jak oni zaczynali te swoje. Tylko chór był fajny. Śpiewać lubiłam.

Rozumiałam, że rodzicom zależy, więc ćwiczyłam, chociaż, prawdę mówiąc, trochę się opierdzielałam. Pianino mieliśmy poniemieckie z pękniętą ramą.

Dlaczego nie została pani Małcużyńskim?

Ćwiczyłam, ćwiczyłam, aż kolejny nauczyciel - domowy, nie ze szkoły - okazał się pedofilem. To był pierwszy pan, który uważał, że jestem genialną pianistką. Kulturalny. Woził mnie na ramie roweru na koncerty. Na lekcjach mówił: "No, Ewuniu, teraz podaj sonatiny". Wstawałam, brałam te sonatiny i siadałam na jego ręce. Nie wiedziałam, o co tu chodzi. Byłam kompletnie nieuświadomiona. Grałam, nie mogłam przerywać, a on jeździł mi ręką po nodze.

Najpierw zaczęłam wkładać takie grube gacie, ciepłe, to był pierwszy pomysł. A drugi był następujący: poprosiłam moją doświadczoną koleżankę Alkę Kasiurę, która wszystko wiedziała o życiu, żeby stwierdziła, co on właściwie robi. Wycięłyśmy dziurę na oczy w kapie od łóżka, ona miała się pod nią położyć i stwierdzić.



Źródło: wysokieobcasy.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz