Chyba żaden inny polski zespół nie wcielił w życie tak intensywnie słynnego hasła "Sex and drugs and rock’n’roll" jak Oddział Zamknięty. Jak to się skończyło – wszyscy wiemy. Po pierwszym składzie grupy pozostała jednak legendarna debiutancka płyta, która do dziś porywa swą witalnością i żywiołowością. W tym roku mija trzydziesta rocznica jej wydania.
Cała chemia, która była dostępna
W latach 70. czas płynął zupełnie inaczej niż teraz. W sobotnie letnie wieczory, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, na wielkomiejskich osiedlach zbierali się chłopaki i dziewczyny. Siadali na ławeczkach, pojawiało się tanie wino i mocne papierosy. Schodzili się miejscowi hipisi, nie brakowało również gitowców. Zawsze ktoś miał gitarę – dlatego między blokami niosły się znane melodie: "Dom wschodzącego słońca", "Dziewczyna o perłowych włosach", "Kobieta w czerni"...
Jednym z takich grajków był na warszawskim Mokotowie długowłosy Krzysiek Jaryczewski. Choć chodził jeszcze do podstawówki, już ciągnęło go w wielki świat. Nie w głowie mu była nauka, ani szukanie przyzwoitego zawodu. Od małego chciał zostać gwiazdą rocka.
- Muzyka była w naszym domu odkąd pamiętam. Babcia grała na pianinie, mama śpiewała w chórze, a ojciec grał na gitarze. Rockiem zainteresowałem się dzięki braciom. Starszy z nich, Zbyszek, był gitarzystą w popularnej w latach 60. grupie Dzikusy, z którą śpiewał później Tadzio Woźniak. Drugi brat, Andrzej, też muzykował, ale wyjeżdżał dorabiać do Szwecji, skąd przywoził nowe płyty. Dlatego byliśmy na bieżąco z tym, co działo się na świecie – tłumaczy.
Nic więc dziwnego, że Krzysiek sięgnął w końcu po gitarę i zasiadł za pianinem. Jego talent jako pierwszy dostrzegł nieżyjący już dzisiaj wokalista Jerzy Wawrzyniak. Jaryczewski zaczął grać z nim na basie i śpiewać w chórkach. Ponieważ brakowało im perkusisty, Krzysiek zaprosił poznanego przez wspólnych znajomych bębniarza, Jarka Szlagowskiego. Zespół nie przetrwał długo i każdy z chłopaków poszedł w swoją stronę. Krzysiek i Jarek podczas jednego ze spotkań przy piwku, postanowili wziąć inicjatywę w swoje ręce i założyć własną kapelę. Szybko znaleźli dwóch następnych muzyków – gitarzystę Wojtka Pogorzelskiego i basistę Pawła Mścisławskiego. Krzysiek wymyślił nazwę, a Jarek – logo.
- Miałem już wtedy za sobą epizod ze szpitalem psychiatrycznym. Broniąc się przed wojskiem, zatruwałem się czym się dało: "kompotem", całą chemią, jaka wtedy była dostępna na "rynku", aby symulować samobójstwo. Tak się tym wszystkim nafaszerowałem, że o mało naprawdę nie umarłem. Zresztą już wcześniej fascynowały mnie odmienne stany świadomości. Na filmie "Lot nad kukułczym gniazdem" był aż kilka razy. Kiedy Jarek odwiedził mnie w szpitalu, zaproponowałem mu nazwę: "Oddział zamknięty”" Początkowo myśleliśmy, żeby ją używać w angielskiej wersji, ale stwierdziliśmy, że po polsku lepiej brzmi. Ponieważ była długa i trudno ją było skandować na koncertach, Jarek zaczął skrobać w zeszycie i wymyślił słynne logo – "Z" wpisane w "O". Potem cała moja klatka schodowa w bloku była zryta tym symbolem – śmieje się Jaryczewski.
Oddział Zamknięty grał gdzie się dało – w domach kultury, w klubach studenckich, na wszelkiego rodzaju przeglądach i festiwalach. Przełom nastąpił w 1980 roku podczas Mokotowskiej Jesieni Muzycznej, na której grupa pojawiła się już nie w konkursie, ale jako "gwiazda", dając koncert w ramach wdzięczności za użyczenie sali prób. Tuż przed sceną siedziało jury – a w nim sam Aleksander Bardini. Kiedy Oddział wpadł na scenę, Krzysiek zaczął zachowywać się jak Mick Jagger – ale dziki taniec z jednoznacznie seksualnymi ruchami bioder nie spodobał się szacownemu gronu jurorów. Wybuchł skandal - i po całej Warszawie poszła fama o "polskich Rolling Stonesach".
- Występowaliśmy raz za pieniądze, a raz za darmo. Nikt z nas nie myślał wtedy o forsie, byleby było na bieżące potrzeby. Liczyło się tylko to, żeby grać jak najczęściej, być jak najbliżej publiczności i... wystąpić kiedyś w Madison Square Garden – podkreśla Jaryczewski.
Łóżka na baczność, gaśnice w dłoń
Kiedy występy Oddziału Zamkniętego zaczęły przyciągać coraz większe tłumy dzieciaków spragnionych rocka w rodzimym wydaniu, na zespół zwróciła uwagę specjalna komórka powstała przy stołecznej Estradzie – Rock Estrada. Wchodzący w jej skład animatorzy ówczesnego życia koncertowego wybrali kilka zespołów, aby zająć się ich dalszą karierą. W przeciwieństwie do ruchu Muzyki Młodej Generacji, tworzonego przez zespoły w rodzaju Kombi czy Exodus, wykonujące starego rocka, organizatorzy Rock Estrady postawili na młodą muzykę, stąd pod ich opiekuńczymi skrzydłami znalazły się takie formacje, jak Kryzys, Republika czy właśnie Oddział Zamknięty. Dzięki kontaktom agencji, muzycy mogli grać całomiesięczne trasy po całej Polsce, podczas których każdego dnia organizowano po dwa występy – pierwszy, popołudniowy, najczęściej o godz. 18. i drugi, wieczorny, o godz. 20. Młode chłopaki z Oddziału poczuli się w swoim żywiole – nic więc dziwnego, że wkrótce zyskali w środowisku opinię autentycznych "bad boys".
- Zadymy z reguły prowokowali techniczni, ale skwapliwie się do nich przyłączaliśmy. Czasem zdarzało się odwrotnie. Stawialiśmy hotelowe łóżka na baczność, łapaliśmy za gaśnice i ganialiśmy z nimi po wszystkich piętrach. Oczywiście, paliliśmy marihuanę i piliśmy litry wódki. Kiedy ruszaliśmy w miesięczną trasę, to zawsze najlepsze koncerty dawaliśmy w drugim tygodniu, bo w pierwszym dopiero się rozkręcaliśmy, a w trzecim – byliśmy już nie do życia. Po 1982 roku nie było koncertu, na który wyszedłbym trzeźwy. Zawsze musiała być jakaś podrasowana oranżada lub jakieś piwko za głośnikiem. Po marihuanie źle mi się śpiewało, bo zapominałem teksty, dlatego unikałem jej przed występami. Brat mnie wtedy ostrzegał: "Uważaj, bo nie będziesz mógł wyjść na scenę bez używek". Nie posłuchałem go jednak – podkreśla Jaryczewski.
W początkowej fazie działalności Oddziału Zamkniętego, jego koncerty były jednak porywające. Krzysiek zachowywał się naprawdę jak Jagger – szczupły, gibki, zwinny, biegał po całej scenie, przekomarzał się z pozostałymi muzykami, wspinał się na ściany głośników, śpiewał z prawdziwą pasją.
- Starałem się jednak kontrolować. Wiedziałem, że jak przed występem wypiję ćwiartkę wódki, to w połowie koncertu będę leżał nieprzytomny. Do alkoholu dochodził przecież stres i zmęczenie. Całe szczęście miałem w sobie tyle adrenaliny, że cały czas parłem do przodu. Dopiero jak schodziłem ze sceny, wszystko puszczało i padałem na twarz. Wypracowałem sobie kilka ruchów i grepsów, odtwarzałem je więc potem na pamięć. Cudem to przetrwałem – dlatego dzisiaj uważam, że jakaś Siła Wyższa prowadziła mnie jednak wtedy za rękę – twierdzi.
Na trasach zawsze towarzyszył Oddziałowi wianuszek groupies. Młode dziewczyny wpychały się do pokoi hotelowych, w których mieszkali muzycy drzwiami i oknami.
- Było tego sporo. Dla mnie ważniejsze były jednak inne rzeczy. Po koncercie zawsze chciałem się spokojnie zrelaksować – śmieje się Jaryczewski.
Krzysiek był od początku działalności Oddziału Zamkniętego twardym liderem. Reszta chłopaków, oprócz Szlagowskiego, po prostu się go bała. Wokalista trzymał wszystko twardą ręką, bo uważał, że demokracja nie sprawdza się w działalności zespołów muzycznych. Być może dlatego podczas jednej z tras koncertowych doszło do rozłamu w zespole. Mścisławski i Szlagowski dostali propozycję dołączenia do Lady Pank – i z dnia na dzień opuścili Oddział.
- Wcale im się teraz nie dziwię, że wybrali tamten zespół, bo miał lepsze perspektywy niż Oddział ze mną ciągle pijanym na scenie. Dlatego nie miałem do nich żalu i pretensji. Może jedynie za formę – bo odeszli bez zapowiedzi, a koncerty były już umówione. Musieliśmy je więc odwoływać – wspomina Jaryczewski.
Prywatka, jakiej nie przeżył nikt
Na początku 1983 roku, ówczesny menedżer formacji, Marcin Dłuski, załatwił swym podopiecznym sesję nagraniową w Radiu Szczecin. Porozumiał się z bydgoskim PSJ-otem, który zapłacił za całą sesję. Nagrania realizowali Piotr Madziar i nieżyjący już Przemek Kućko. Opiekunką projektu była redaktor Dorota Zamojska. Podczas pierwszej sesji zarejestrowano cztery utwory, a pół roku później cztery następne. Potem, kiedy Jarek i Paweł odeszli, na ich miejsce do grupy dołączył Michał Coganianu i Marcin Ciempiel, z którymi dograno dwa utwory w warszawskim studiu na Myśliwieckiej.
- Jeden utwór nosił tytuł "Gandzia". Cenzura postawiła warunek, że płyta się ukaże, jak go zmienimy. Dlatego nazwaliśmy tę piosenkę "Andzia i ja" i dograliśmy nowy refren. Do innych tekstów się nie czepiali. Kiedy wezwano mnie na Mysią, byłem napalony jak bąk, więc nawet nie pamiętam co mówiłem. Pogrożono mi tylko paluszkiem, twierdząc, że piszę "nieładne teksty" i mówię ze sceny niepokojące rzeczy. Raz wrzucono nam też cenzora na trasę. Pod jej koniec technika tak go upiła, że ruszyły go wyrzuty sumienia i... wyrzucił swój notes z zapiskami przez okno - śmieje się Jaryczewski.
Część ówczesnej młodzieży, szczególnie tej związanej z opozycyjnym podziemiem solidarnościowym, ostro krytykowało w tym czasie piosenki Oddziału za to, że mają eskapistyczny charakter, gloryfikują imprezowy tryb życia, odciągając ludzi od walki z peerelowskim reżimem.
- Nie czułem się powołany do roznoszenia ulotek. Wydawało mi się, że lepiej wyrażę się w tekstach i na koncertach, uświadamiając młodym ludziom, że najważniejsza jest wolność – tłumaczy Jaryczewski.
Sesje w Szczecinie poszły szybko, bo zespół miał już wcześniej kontakt ze studiem. Grupa nagrywała w warszawskiej szkole muzycznej na Okólniku, a studenci pomagali jej w ramach praktyk. W ten sposób powstało pierwsze demo Oddziału, które przekonało Polskie Nagrania do wydania mu debiutanckiego albumu.
- Nikt nas specjalnie niczego nie uczył. Podpatrywałem brata, który nagłaśniał muzyczne imprezy, kierowałem się intuicją. Słuchałem muzyki i wiedziałem, co brzmi dobrze, a co źle. Miałem zawsze otwarty umysł. Nasza muzyka była wypadkową tego, co lubiliśmy w tamtym czasie. Ja słuchałem klasycznego rocka, Led Zeppelin, Black Sabbath, The Doors, czarnej muzyki, The Commodors, Earth Wind & Fire, Raya Charlesa, Steviego Wondera oraz fusion, Mohavishnu Orchestra, Weather Report. Jarek był zawsze do przodu, słuchał więc nowej fali, The Police, The Clash, Joy Division. Wojtek lubił ostre gitary – Van Halen, Michaela Schenkera. Dlatego to, co powstawało, było wypadkową tych wszystkich rzeczy. Ja komponowałem w domu, pisałem teksty, robiłem zapiski na kartkach, potem przynosiłem to na próbę, Wojtek dokładał riffy, a wszyscy razem wspólnie aranżowaliśmy całość. Ostateczny szlif nadawałem ja, bo byłem szefem, na nagraniach też mówiłem jak co ma brzmieć, czy gitara ma być z przodu czy z tyłu. Duży wkład miał też realizator z Poznania Piotr Madziar – on wiele rzeczy nam podpowiadał, jak można coś fajnie zrobić, dlatego pełnił trochę rolę producenta. Wdzięczny jestem również Dorocie Zamojskiej. Dużo mi przekazała i ciepło ja wspominam – opowiada Jaryczewski.
Kiedy debiutancki album Oddziału trafił na półki – zaczęło się prawdziwe szaleństwo. Do legendy polskiego rocka przeszła awantura na Nowym Świecie, gdzie rozentuzjazmowana młodzież zdemolowała witrynę sklepu muzycznego i zablokowała ruch uliczny, przepychając się po płytę. Zachowanie to idealnie odpowiadało muzyce znajdującej się na winylowym krążku. To był prosty i melodyjny rock`n`roll, zagrany z punkowym pazurem, pełen dzikiej energii, niesionej przez teksty w rodzaju: "Zróbmy więc prywatkę, jakiej nie przeżył nikt/ Niech sąsiedzi walą, walą, walą, walą do drzwi/ Sztuczne ognie niech się palą, palą, palą/ a Ty tańcz i wino pij, niech cały wiruje świat" albo: "Muzyka, trawa, wódka, zabawa/ Na głowie stajesz, biją ci brawa".
- To nasza najlepsza płyta. Byłem wtedy młodszy i zdrowszy. Mniej piłem. Wszystko było świeże i nowe. Nagrywaliśmy na taśmie na amerykańskim stole mikserskim. Dlatego do dzisiaj ten materiał brzmi świetnie. To był niezapomniany czas – zaznacza Jaryczewski.
Niestety – mordercze trasy koncertowe zaczęły wykańczać zespół. Krzysiek pił coraz więcej alkoholu, brał coraz więcej dragów, wszystko zaczęło się zamieniać w koszmar. W końcu w 1985 roku doszło do tragedii – wokalista stracił głos na trzy lata. Zespół zawiesił wtedy działalność. Leczenie trwało niezwykle długo – Krzysiek przeszedł trzy operacje, potem kolejne odwyki, długotrwały proces wychodzenia z nałogów. Przez ten czas utrzymywał się z pisania piosenek dla innych. Na scenę powrócił dopiero w 1991 roku ze swą własną grupą Jary Band. W międzyczasie reaktywował się Oddział Zamknięty – do dziś jedynym muzykiem z jego oryginalnego składu pozostaje tylko Pogorzelski.
- Są szanse, że Oddział reaktywuje się w pierwszym składzie. Ja bym chciał. Wiadomo, my jesteśmy inni, świat się zmienił. Ale energia jest w tej muzyce ta sama. Z Jarkiem świetnie się dogaduję, Paweł też chce wrócić. Wszystko tylko zależy od Wojtka. Od pół roku próbuję się z nim skontaktować i ostatnio jego menedżerka wyraziła nadzieję, że być może się ze mną spotka.
Trzymajmy kciuki – trzydziestolecie wydania debiutu to doskonała okazja do reaktywacji oryginalnego składu grupy.
Źródło: Onet.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz