wtorek, 17 września 2013

Jarosław Makowski - "To chichot historii, że Polsce za szaleńców uważa się ludzi, którzy przekonują, iż bez solidarności nie ma wolności"

Karola Modzelewskiego nie trzeba przedstawiać. Trzeba go za to słuchać. Tako rzecze Modzelewski: "Z triady wolność, równość, braterstwo ponieśliśmy na polu tych dwóch ostatnich poważną porażkę. Wyszła nam tylko wolność. Ale bez równości i braterstwa jest zagrożona i może ograniczyć się do przepływu kapitału finansowego".
Zakrawa na chichot historii, że w takim kraju jak Polska za szaleńców uważa się ludzi, którzy przekonują, iż bez solidarności nie ma wolności. Przecież, o czym doskonale wiemy, naszą wolność zawdzięczamy właśnie solidarności, czyli - jakby powiedział Modzelewski - braterstwu. A jeśli tak, to czy solidarność nie jest wartością, która może nam pomóc w osiągnięciu większej równości? Tak, co pokazali Richard Wilkinson i Kate Pickett w książce "Duch równości", pisząc: "Rodzimy się w jednym społeczeństwie, ale żyjemy w innych klasach społecznych, na różnych planetach".

Czy można wieść szczęśliwe życie indywidualne w nieszczęśliwym społeczeństwie? Nie. Równość społeczna jest dla wszystkich warstw bardzo ważna. Poprawia jakość życia każdego mieszkańca. W jaki sposób? Nie ma równości bez solidarności. A solidarność opiera się na prostej zasadzie: jeden drugiego brzemiona ma nieść. Krótko: jeden z drugim, a nie jeden przeciw drugiemu. Tymczasem w Polsce solidarność zastąpiła źle pojęta konkurencja, sprowadzona do zasady "wyścigu szczurów". Gdy o tym myślę, przypomina mi się słynne zdanie kapelana Yale, Williama Coffina jr., który mówił do swoich studentów: "Drodzy młodzi, możecie brać udział w wyścigu szczurów. Ba, możecie go nawet wygrać. Ale nie oznacza to, że przestaniecie być szczurami".

Świat, w którym najwyższą wartością staje się czysty zysk, nie jest światem, w którym można wieść szczęśliwe życie. Świat dzikiego kapitalizmu, w którym tresowani jesteśmy do brania udziału w wyścigu szczurów, jest pozbawiony współczucia. Żyjemy więc w świecie, który choć tworzą ludzie, staje się coraz mniej ludzkim. Dlatego, "gdy banki upadają - jak mówi papież Franciszek, zadziwiająco w podobnym duchu, co Modzelewski - jest tragedia. Gdy człowiek umiera, nikt się nie przejmuje"!

Ale, zapytacie, w imię czego i z kim mam być solidarny? Odpowiedź jest zabójczo prosta: z tymi i dla tych, którzy zostali skrzywdzeni, wykluczeni i poniżeni przez innych ludzi. I którzy cierpią cierpieniem możliwym do uniknięcia, przypadkowym i niepotrzebnym. Tak w zglobalizowanym świecie rodzi się nowy, uniwersalny autorytet - wykluczonych, poniżonych, zepchniętych na margines. Krótko: "autorytet cierpiących". Człowiek cierpiący nie ma narodowości, nie ma koloru skóry, nie ma poglądów politycznych. To znaczy - on to wszystko ma, tyle że owe przypadłości schodzą na drugi plan wobec krzyku jego bólu, domagającego się naszej odpowiedzi.

To prawda, że - jak zauważa katolicki teolog Johann B. Metz - „autorytet cierpiących” jest „słabym” autorytetem. Lecz zarazem jest to dziś jedyny autorytet, jaki „pozostał nam jeszcze w naszym zglobalizowanym świecie. Jest on jednak w tym sensie » mocny «, że ani religijnie, ani kulturowo nie można go ominąć”. Jeśli tak, to człowiekowi cierpiącemu musi podporządkować się każdy rozum, każda etyka, każda polityka. Cóż nam bowiem po rozumie, etyce czy polityce, jeśli są one ślepe na krzywdy wykluczonych i poniżonych?

Teraz braterstwo!

Mieliśmy rację, gdy mówiliśmy: "nie ma wolności bez solidarności". Mamy rację, choć wciąż jest ona słabo słyszalna, gdy mówimy: "nie ma równości bez solidarności". Krótko: teraz braterstwo!

*Jarosław Makowski - teolog i publicysta, szef think-tanku Instytut Obywatelski
Źródło: TOK FM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz