Dyskusje na krynickim Forum pokazały, że pewne dobrze już opisane w literaturze ekonomicznej myślenie o kulturze do polskich elit biznesu przebija się z oporem.
Forum Ekonomiczne w Krynicy przez życzliwych zwane jest Davos Europy Wschodniej, przez malkontentów Davos dla ubogich. Bywalcy (skończyła się XXIII edycja) czują się tu swojsko, jak na wiejskim weselu: dużo gadania, dużo picia, można przyszpanować nową furą, a przy okazji pogadać o interesach. W ciągu kilku wrześniowych dni na krynickim deptaku można było spotkać wszystkich ważnych polskiego państwowego kapitalizmu, a przy okazji usłyszeć od premiera, że kryzys się skończył, i od prezesa PiS, że dopiero się zacznie, jak jego partia przejmie władzę.
Rutynę Forum postanowiło przełamać Narodowe Centrum Kultury, od lat przekonujące, że kultura się liczy, że trzeba się z nią liczyć, a wszystko to w trosce nie tylko o samą kulturę, lecz także gospodarkę. Stanął więc w tym roku w samym środku wydarzeń pawilon NCK, który u większości uczestników wywoływał początkowo dysonans poznawczy. Wystarczył jednak łyk najlepszej na Forum kawy, by nieufność ludzi gospodarki wobec kultury zaczęła topnieć.
To jeszcze jednak zbyt mało, by sensownie o kulturze, gospodarce i rozwoju dyskutować. Nad tematem wisi banalna i jałowa dychotomia: ludzie kultury zazwyczaj przekonują o autotelicznej funkcji swojej dyscypliny, prorynkowi przedsiębiorcy najchętniej wszystko by sprywatyzowali i zostawili grze popytu i podaży. Twórczą syntezę tej dialektyki zaproponował przed laty Andy Warhol, stwierdzając, że „zarabianie jest sztuką i praca jest sztuką, a dobry biznes jest najlepszą sztuką”. Tyle tylko, że Warhol tworzył swoją filozofię u schyłku epoki nowoczesnej, w ponowoczesności właściwsza byłaby antyteza – dobra sztuka jest najlepszym biznesem, a dobra kultura to podstawa gospodarki.
Tłumaczę od razu, że nie przystąpiłem do szeregów Leszka Balcerowicza i zaraz wyjaśnię, że z powyższego stwierdzenia nie wynika postulat pełnej komercjalizacji kultury. Przeciwnie. Relacje między kulturą i gospodarką są znacznie głębsze, a sfery te od zawsze głęboko się przenikały – wspólnym ich rdzeniem jest pojęcie wartości, pierwotne w stosunku do różnych instytucji, np. wolnego rynku, jakie z czasem zaczęły organizować świat kultury i ekonomii.
Instytucje te powstawały w procesie historycznym, by rozwiązywać trudny zawsze problem przekładu – jak przetłumaczyć potrzeby estetyczne na język wartości materialnych, by w ten sposób uruchomić zasoby niezbędne do wytworzenia dzieła sztuki? I jak zrozumieć, że zaspokajanie potrzeb materialnych nigdy nie sprowadzało się do jak najefektywniejszego zaopatrzenia w dobra i usługi zgodnie z piramidą Maslowa, tylko od początku ludzkości naładowane było elementem estetycznym, kulturowym? Wystarczy zobaczyć, czym różniły się strzały używane w tym samym czasie przez ludzi i przez neandertalczyków. Ludzie swoją broń zdobili, sporym nakładem twórczego i materialnego wysiłku. By użyć koncepcji Marksa: nie sposób wyobrazić sobie wartości użytkowej jakiegokolwiek towaru bez komponenty kulturowej. Steve Jobs otaczając swoje produkty niepowtarzalną estetyczną aurą nie wymyślił niczego nowego, raczej wrócił do źródeł.
O źródłach tych przypomniał amerykański socjolog Howard S. Becker, gdy pisał o „Art Worlds” – niezbędnych dla kapitalizmu przestrzeniach sztuki i kultury, bo bez nich niemożliwe byłoby kształtowanie potrzeb na inne produkty i usługi. A im bardziej rozbudzona potrzeba, tym większa marża i stopień akumulacji. Sztuka i kultura chronią tym samym kapitalizm przed logiką komodytyzacji, a uzyskaną dzięki nim nadwyżkę Ann Markusen i David King nazywają „dywidendą artystyczną”. By jednak rzecz ująć jak najprościej, warto sięgnąć po przykład pszczół – wartość ich pracy można mierzyć ilością wyprodukowanego miodu. Wiadomo jednak, że cenniejszy jest inny wymiar pszczelej aktywności – zapylanie. Nie inaczej jest z kulturą i sztuką.
Cóż, dyskusje na krynickim Forum pokazały, że takie myślenie o kulturze, dobrze już opisane w literaturze ekonomicznej, do polskich elit biznesu przebija się z oporem. Gdy pod wodzą Jerzego Hausnera rozmawialiśmy o prorozwojowej polityce kulturalnej, obecny na sali prezes jednego z banków zaproponował, by po prostu rozwiązać Ministerstwo Kultury, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przeznaczyć na zmniejszenie długu publicznego. Pszczela argumentacja nie przebiła się przez barierę ortodoksyjnego neoliberalnego umysłu.
A przecież to dopiero początek, niewinne wprowadzenie do ekonomii kultury. Prawdziwa zabawa zaczyna się podczas dyskusji o ekonomicznej wartości dóbr kultury. Twórcy lubią mówić o autotelicznym wymiarze swojej pracy, zarazem jednak, by znowu by użyć języka Marksa, żywią przekonanie, że ich praca ma konkretną wartość wymienną – da się ją przełożyć ma brzęczącą monetę. Nawet jeśli zarobek nie jest bezpośrednim celem tworzenia, to jednak pieniądz i rynek jest niezbędnym medium służącym dystrybucji dóbr kultury.
Jak jednak ten rynek działa jako medium między wartością użytkową i wymienną, czyli potrzebą, by jakieś kulturalne dobro mieć, i gotowością, by za nie zapłacić? Ciekawej próby wyjaśnienia podjął się James English w książce Ekonomia prestiżu(polski przekład ukazał się niedawno nakładem NCK). English opisuje, jak rynek dóbr kultury otacza złożony system nagród i prestiżu. System ten nie bezpośrednio, lecz za pomocą różnych odniesień i manipulacji przekłada nieprzekładalne – autoteliczną wartość kultury na obieg pieniądza. Nagroda literacka Goncourtów, choć nie ma wartości finansowej, oznacza prestiż i uznanie dla dzieła, co z reguły przekłada się na zwielokrotnioną sprzedaż w książki. W efekcie autor ma sławę i kasę, przy czym zazwyczaj tłumaczy, że pisząc o tej kasie nie myślał.
Zapoczątkowana pod koniec XIX wieku ekonomia prestiżu kwitnie dziś w najlepsze. Więcej, jest kopiowana poza kulturą – ekonomiści przekonują na przykład, że lepszą zachętą dla promocji wynalazczości są nagrody niż patenty. Coraz wyraźniej widać, że kultura była jedynie polem testowym dla nowych form ekonomii i teorii wartości, które dziś opisują całą „gospodarkę opartą na wiedzy” lub, jak kto woli, kapitalizm kognitywny.
Kto jeszcze wątpi, że dziś dobra sztuka jest najlepszym biznesem, a dobra kultura to podstawa gospodarki, niech żałuje, że nie był na Forum Ekonomicznym w Krynicy. W zamian jednak polecam wizytę w krakowskim Mocaku – do 29 września trwa tam wystawa „Ekonomia w sztuce”. Wraz z katalogiem doskonale ilustruje złożone i nieuchronne relacje między pozornie odległymi sferami życia.
Źródło: Dziennik Opinii KP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz