wtorek, 30 kwietnia 2013

Wymiana konserwy



Nie słuchałam premiera, który wyjaśniał, dlaczego zdymisjonował Jarosława Gowina. Nie włączyłam telewizora, by wysłuchać oświadczenia odwołanego polityka. Nie oglądałam zdymisjonowanego ministra Gowina u Tomasza Lisa. Wystarczyła mi lektura kilku relacji prasowych, by poznać przebieg wypadków i dowiedzieć się, że następcą Jarosława Gowina został Marek Biernacki. Dlaczego miałabym ekscytować się wymianą rządowej konserwy?
To, że środowiskom kobiecym i ministrowi Gowinowi było nie po drodze, to chyba najdelikatniejszy z możliwych eufemizmów. Nie miałyśmy jakichś wielkich oczekiwań wobec nominacji dokonanej w 2011 r. przez premiera Tuska, ale wybór ministranta z katechizmem zamiast ministra z konstytucją negatywnie nas zaskoczył. Wkrótce minister Gowin, który ramię w ramię z biskupami katolickimi zaciekle walczył z Konwencją antyprzemocową, udowodnił, że były powody do obaw.

Powołanie posła Gowina na stanowisko ministra sprawiedliwości było zwykłą kalkulacją polityczną premiera Tuska. Priorytetem nie były ani kwalifikacje, ani umiejętności, ani tym bardziej wykształcenie kandydata, który już kilka lat temu radośnie obwieścił w wywiadzie, że słyszy głosy zarodków (w polityce kompetencje niezwykle rzadko się liczą, drodzy przeciwnicy kwot płci). Liczyło się to, że filozof Jarosław Gowin, wydający gazetkę "Super Lider", musiał być zajęty czymś innym niż tylko dążeniem do przejęcia władzy w Platformie. W momencie, gdy premier po raz kolejny przekonał się, że jego plan się nie powiódł, minister stracił stanowisko.

Biernacki "człowiekiem środka"? Zdumiewające...

Minister Gowin myli się, sądząc, że stracił stanowisko za poglądy. Oczywiście bycie męczennikiem za katolickie sumienie (dla większego dramatyzmu można jeszcze dodać rozszarpanie przez medialne lwy) brzmi lepiej niż bycie zdymisjonowanym za podskakiwanie premierowi, ale nie zmienia to faktu, że prawdziwe jest to drugie. W końcu następca ministra Gowina ma takie same jak on poglądy, ale jego przewaga w oczach premiera polega na tym, że nie będzie ich demonstrował w tak niedyplomatyczny sposób i plątał się w sprostowaniach, które niczego nie wyjaśniają.

Marek Biernacki na stanowisku ministra sprawiedliwości to kolejna kalkulacja premiera Tuska, który chce dopieścić platformianych fundamentalistów religijnych. Zdumiewające w kontekście poglądów nowego ministra są słowa jednego z publicystów, który nazywa go "człowiekiem środka, zdrowego rozsądku (który) zbiera madonny malowane na szkle, ale nie słychać go w Radiu Maryja". Zgodnie z jaką logiką centrum miałoby się znajdować na prawo od ściany? Równie dobrze można nazywać "człowiekiem środka" kogoś, kto klęczy, ale nie leży krzyżem.

"Godny reprezentant sejmowych fundamentalistów"

Nowy minister sprawiedliwości jest godnym reprezentantem sejmowych fundamentalistów: w 1997 r. głosował za konkordatem, czyli poddaństwem Polski Watykanowi, a w następnych latach za każdym razem opowiadał się za totalnym zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej (jak widać, nawet zezwolenie Polkom na przerwanie ciąży powstałej w wyniku gwałtu albo zagrażającej ich zdrowiu lub życiu to już zbytek pańskiej łaski). O tym, że nowy minister sprzeciwia się związkom partnerskim, nie trzeba już chyba nawet wspominać. Najbliższe miesiące pokażą, czy i jak fundamentalizm religijny nowego ministra przełoży się na funkcjonowanie ministerstwa.

******

Zapraszam na moją stronę Wiem Kogo Wybieram. Niezbędnik Wyborczyń i Wyborców Liberalnych Światopoglądowo, by zapoznać się z profilem nowego ministra i innych posłów i posłanek. Wbrew temu, co napisał Bogdan Wróblewski, WKW nie ma autorów lecz autorkę - dziennikarskie śledztwo wystarczyło ograniczyć do wejścia w zakładkę "O stronie".

*Anna Dryjańska - socjolożka, publicystka, członkini Fundacji Feminoteka


Źródło: TOK FM

Alkohole 24 są plagą!



"Wkurza mnie liczba powstających sklepów typu 'alkohole24'! Są istną plagą!" - pisze do nas czytelnik, pan Piotr. "Powiedzmy sobie szczerze - o 2 czy 3 w nocy do takiego sklepu nie chodzi się po wieczorną lampkę wina i ciszy nikt nie zachowuje! Ba - często jest to wulgarne darcie mord!" - dodaje.
"Piszę, bo po minionym weekendzie jestem niezwykle wkurzony. Zrobiłem sobie 'rajd' po rodzicach - odwiedziłem swoją mamę w podwarszawskiej miejscowości i ojca - na warszawskim Targówku. Niezbyt często ich odwiedzam, więc każde zmiany w okolicy miejsc ich zamieszkania zauważam od razu przy każdej wizycie. Tym razem zmianą, którą dostrzegłem - zarówno w rodzinnym Otwocku, jak i na Targówku - było... Pojawienie się w każdym z tych miejsc, pod blokami, gdzie mieszkają rodzice, sklepów całodobowych typu 'Alkohole24'. Od tamtego czasu zacząłem na to zwracać uwagę i muszę przyznać - w całej Warszawie i okolicach tego typu sklepy pączkują! Są istną plagą!

Sam mieszkam na Mokotowie, niedaleko mam ze dwa takie sklepy i do tej pory mi nie przeszkadzały. Może dlatego, że oba są przy ruchliwych ulicach - Puławskiej i al. Niepodległości? Różnica jednak między tymi dwoma w mojej okolicy, a tym, który mnie rozsierdził np. w Otwocku, jest taka, że otwocki "lokal" znajduje się tuż pod blokiem mieszkalnym, niedaleko skwerku, gdzie zazwyczaj po zmroku nie jest przyjemnie chodzić (przez przesiadującą tam zawsze "złotą" polską młodzież). Na Targówku podobnie - w samym środku dużego blokowiska powstaje taki sklep (są też inne spożywcze z alkoholami, czynne do godz. 22; niedaleko jest też stacja benzynowa 24h z alkoholami).

"Krzyki, wulgarne darcie mord"

Żeby nie było - nie przeszkadza mi, że istnieją takie sklepy; wiem, że są potrzebne. Co więcej - dobrze, że w sklepach spożywczych jest alkohol. Ale - na miłość boską - dlaczego one muszą powstawać tuż pod oknami ludzi? Bezmyślność władz (bo nie wiem, kogo innego) powoduje, że większość (mieszkańcy osiedli) jest terroryzowana przez mniejszość (klientelę takiego sklepu). Bo - powiedzmy sobie szczerze - o 2 czy 3 w nocy do takiego sklepu nie chodzi się po wieczorną 'lampkę wina' i ciszy nikt nie zachowuje! Ba - często jest to wulgarne darcie mord! Nie mam najczulszych uszu, nie przeszkadzają mi ludzie na imprezach. Ale jak słyszy się co wieczór, że 'ej k**wa, szmato, co się gapisz, pi**o jedna!' (cytat zasłyszany w miniony weekend o trzeciej w nocy), to najspokojniej człowiek się nie czuje. Szczególnie na osiedlach, które są 'sypialniami' i w mniejszych miejscowościach. Niby jest policja, ale zanim dojedzie, zanim się cokolwiek udowodni hałasowanie w nocy...

Oczywiście, ktoś może podnieść argument, że mamy przecież wolność gospodarczą. Ale sklep 'alkohole24' to nie jest tego samego typu działalność gospodarcza jak prowadzenie warzywniaka czy nawet SKLEPU SPOŻYWCZEGO z alkoholem. I to nie chodzi o zdrowie klientów - a niech się zapijają. Chodzi o poczucie bezpieczeństwa i spokoju innych ludzi.

To nie jest gołosłowne utyskiwanie - rozmawiałem z moimi byłymi sąsiadami z Otwocka, którzy mówią wprost, że po zmroku nawet nie przechodzą obok tego sklepu - bo się boją; bo pojawiło się przy nim 'towarzystwo'. Tym bardziej nie chodzą wspomnianym skwerkiem, który nie jest jakimś wydumanym skrótem, lecz który jest niemal w środku miasta i przez który przechodzi kilka chodników (co ciekawe, 300 metrów dalej jest sklep spożywczy, całodobowy, z alkoholem. Tyle że nie pod domami).

Sprawa byłaby inna, gdyby takie sklepy powstawały przy ruchliwszych drogach, nie bezpośrednio pod blokami mieszkalnymi. Bo inaczej to nie jest wolność handlu, a zwykły terror.

Źródło: TOK FM

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

"Prawdziwemu Polakowi najbardziej stoi w okolicach śmierci. Wzmaga mu się na myśl o ofierze, zdradzie, nożu w plecy..." [FRAGMENTY]



- Idziesz sobie normalnie, normalnym chodnikiem i nagle potykasz się o klęczącego na Krakowskim Przedmieściu, który modli się do Boga i umęczonej Polski jego własnościowej, i on myśli, żeś go kopnął, i wykrzywia swój uświęcony pysk tak, że najchętniej byś go kopnął, i on to widzi i bierze cię za fraki i rzuca Tobą, to jest, zamienia się w minę, która wysadza cię w powietrze - mówi pisarz Janusz Rudnicki, autor frazy, iż żywot polskiego patrioty to polonez na polu minowym.
Czy rzeczywiście każda próba zderzenia się z polskością musi skończyć się dramatycznie?

Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Dorocie Wodeckiej 15 polskich pisarzy. Zbiór rozmów z nimi pod tytułem zainspirowanym przez Rudnickiego ("Polonez na polu minowym" ) staje się przez to świadectwem naszych czasów. Zapisem refleksji na temat polskości i rodzimego patriotyzmu. Analizą naszych zalet i wad, opisem tęsknot ku wzniosłości i wyczekiwanej normalności.

Jest też próbą odbicia "Boga, Honoru i Ojczyzny" prawicy, która w ostatnich latach przyznała sobie tu prawo do monopolu i do dyskredytowania Polaków, których miłość do kraju nie manifestuje się święceniem kolejnych rocznic kolejnych polskich katastrof.

Dla Ślązaka, Szczepana Twardocha, polski kult klęski jest niezrozumiały.

- Nie znoszę obnoszenia zbitej dupy na drzewcach jako powodu do chwały narodowej. Mam wrażenie że w Polsce podaż historycznych trupów prześcignęła już popyt sumienia. A przecież trupy nie należą do nikogo, tymczasem co rusz odzywają się jacyś ich właściciele i trzęsą się nad swoimi truchłami, reklamują je, zgłaszają swoje roszczenia do ich własności. I te niewinne trupy wypierają pamięć o całej reszcie polskiej historii - mówi.

Ignacy Karpowicz ironizuje ze skłonności do pławienia się w martyrologii, odnajdując w niej objawy priapizmu .

- Prawdziwemu Polakowi najbardziej stoi w okolicach śmierci. Wzmaga mu się na myśl o rzezi, niezawinionym cierpieniu, bohaterstwie, ofierze, zdradzie, nożu w plecy, Polsce Chrystusie Narodów, hańbie itede - kwituje.

Ale czy ten kult zmarłych nie jest nieuniknioną polską osobnością? Wszak to w Licheniu, gdzie "co krok usypiska na cześć komuny, męczenników, Syberii", Andrzej Stasiuk odnajduje naszą duszę.

- My sami się tu objawiamy. To my jesteśmy. Z naszą tęsknotą do podniosłości, do wielkości, która jest na kościach zbudowana, na padlinie, na grozie. Kim byśmy byli, gdyby nie Hitler, komunizm, Syberia? Czemu wznosilibyśmy świątynie? Sybir, hitleria i komuna wywiodły nas z nicości. Gdyby nie istniały, trzeba by je wymyślić - mówi Stasiuk Wodeckiej.

Zdaniem Krzysztofa Vargi trudność rozmawiania o trupach i towarzyszące jej skrępowanie są powodem, dla którego prawica zawłaszczyła wspólną pamięć historyczną.

- Może czujemy się zniesmaczeni, kiedy dochodzi do wyciągania trumien, wyszarpywania sobie zwłok? Zmarłym trzeba dać spokój po prostu. Niech spoczywają w pokoju, nie powinno się wyrywać sobie szat zmarłych i grać w kości ich kośćmi - uważa Varga. I dodaje, że tylko obiektywna, a więc niestroniąca od bolesnych i wstydliwych epizodów naszej przeszłości nauka historii jest szansą na uporanie się z kultem klęski i ze skończeniem z zamienianiem brudnych plam historii na martyrologię.

"Polonez na polu minowym" nie jest jednak dyskursem liberała z wyznawcą prawicy, bo jego bohaterowie reprezentują pełną gamę poglądów. U każdego pobrzmiewa pragnienie normalności, a tą jest m.in. świeckie państwo, szanujące swoich obywateli i obywatele szanujący i siebie, i Innych.

Państwo, w którym w końcu przepracujemy swoje traumy i przestaniemy się jawić jako "Słomiany Smok Wawelski z krzyżem wbitym w tyłek" (Joanna Bator) "; wolne od tej "cholernej polskiej brzytwy, wycinającej każdy pogląd inny od własnego" (Eustachy Rylski), wolne od dyktatury sondaży (I. Karpowicz), uporządkowane przestrzennie, w którym "Żydzi będą mieli prawo do chodzenia między nami" (Igor Ostachowicz).

To mocne i prawdziwe wywiady. Tak szczerze o Polsce nie zwykliśmy rozmawiać publicznie.

Tańczący poloneza na polu minowym nie mają litości... dla siebie i dla nas.

FAJNA POLSKA TO NIE JEST POLSKA

Dorota Wodecka: W felietonach często wściekasz się na polski syf. A już niezagospodarowany plac Defilad to twoja obsesja.

Krzysztof Varga: - Bo od dwudziestu paru lat nikt nie jest w stanie nic zrobić z pustką wokół Pałacu Kultury. W tym mieście nie ma prawdziwego centrum, wszystko jest rozjebane. Mój przyjaciel to afirmuje, ja nie znoszę. Wczoraj przysłał mi maila z Zakopanego: "Kurwa, tu jest taki syf, że krwawią oczy. Musisz to koniecznie zobaczyć". Nie ciągnie mnie, żeby oglądać tamten koszmar. Mam wystarczająco dużo warszawskiego.
Skąd u ciebie te porządkowe obsesje?

- Nie marzę o tym, żeby Polska zamieniła się w Szwajcarię czy w Austrię, gdzie za zdeptany kwiatek zatłukliby cię emerytowani SS-mani. Jestem w stanie znieść brzydotę rozpadających się na wsi chałup, ale nie widok osiedli, w których jeden dom do drugiego nie pasuje. Nie jestem za ekstremą przestrzenną, ale za elementarnym porządkiem.

Ale ten nieporządek nas identyfikuje.

- Wolałbym, żeby co innego nas identyfikowało. Polacy w ogóle mają w głowach nieporządek, więc to się przekłada na nieład przestrzenny. Jako naród niepokorny, który nienawidzi wszelkiego odgórnego porządkowania życia obywateli, nie jesteśmy w stanie zaakceptować tego, że mielibyśmy zbudować coś, co będzie pasowało do otoczenia, że mój dom nie będzie się wyróżniał na tle domów moich sąsiadów. Przecież po to go buduję, żeby się wyróżniał! To jest źle pojęty polski indywidualizm, który objawia się tym, że ja mam mieć wystrzelony w kosmos dom, muszę się wyróżnić, więc oblepię mój klocek z pustaków tłuczonymi talerzami, dobuduję do niego gotycką wieżyczkę, machnę wszystko na seledynowo, a przed domem postawię plastikowego jelenia i gipsowego papieża. Wszelkie regulacje i porządek uznajemy za zamach na naszą świętą wolność, natomiast gdy ktoś inny chce coś zbudować - co będzie pożyteczne dla całej społeczności - to protestujemy. Nowa droga tak, ale nie koło mojego domu! Wszystko co się dzieje w naszej rzeczywistości, jest tak naprawdę długoterminowym efektem "złotej wolności szlacheckiej" zmieszanej z chłopskim uporem i liberum veto.

Z twoją estetyczną wrażliwością, na masochizm zakrawa wyprawa do Kałkowa. Brytyjskie media określiły tamtejszy pomnik katastrofy smoleńskiej jako najbardziej przerażający w dziejach.

- Musiałem to zobaczyć. Wybrałem się tam samochodem, kompletnie nieprzygotowany, bo pomyliłem Kałków pod Radomiem z tym pod Wąchockiem, którego w moim samochodowym atlasie nie było. A tam właśnie stoi ten monument, niedaleko Wąchocka, ciekawa zbieżność. Pokraka straszliwa. Zbudowana z cegieł i betonu i bez zachowania jakichkolwiek proporcji. Byłem tam dosłownie kilka dni po odsłonięciu i miałem szczęście, że właśnie trwały tam jakieś poprawki - słynne zdjęcie pary prezydenckiej wyjęto z drzwi i dlatego mogłem zajrzeć do środka - walające się kawałki styropianu, wiaderka z gruzem, cegły, całe to miniaturowe wysypisko śmieci dopełniło obrazu prowizorki.

Jest w tym jednak szlachetna szczerość i naiwność - to prawdziwy Nikifor rzeźby polskiej. Swoją drogą, to kuriozum jest dowodem na to, że my mamy problem z metaforą. Oglądałem projekty nadesłane na konkurs na pomnik smoleński. Większość to przedstawienia figuratywne rozbitego samolotu, Matki Boskiej, skrzydeł, orła itd. U nas, żeby taki przekaz był zrozumiały, musi uderzyć 1:1.

Ciekawe dlaczego.

- Bo wydaje nam się, że wtedy nasz komunikat jest mocniejszy, prawdziwszy? Bo metafora jest fałszem? Bo kiedy zbudujesz gipsowy czy ceglany samolot, to będzie prawda, a kiedy poświęcisz katastrofie abstrakcyjną rzeźbę - kłamstwo? No bo to przecież samolot się zwalił, a nie jakaś tam abstrakcyjna rzeźba.

Uważasz, że taki pomnik powinien stanąć?

- Tak. Ale wybitny pomnik zaprojektowany przez wybitnego artystę, a nie kicz kałkowski.

Sądzisz, ze ofiary katastrofy staną się bohaterami narodowymi?

- Nie wszystkie, ale Lech Kaczyński z dużym prawdopodobieństwem - tak. Oto jest człowiek, który przeciwstawił się imperium i pojechał bronić Gruzji. Romantyczny bohater narodowy z dramatów wieszczów. W dodatku zginął w tragicznej katastrofie na ziemi rosyjskiej. W tym sensie można zrozumieć paranoję zamachową, bo ona idealnie się wpasowała w układankę o polskim bohaterze. Gdyby to był zamach, Kaczyński automatycznie stałby się męczennikiem.

Już jest tak nazywany.

- Bo my mamy problem z niepodległością. Musimy być w stanie zniewolenia, bo tylko to nas konstytuuje jako naród. Niepodległość jest zagrożeniem - stajemy się "lemingami", które są zainteresowane karierą zawodową, tym, żeby było przyjemnie i fajnie. Opozycja między Polską fajną i niefajną polega na założeniu, że fajna Polska to nie jest Polska. Bo Polska musi być udręczona, straumatyzowana, a ta, która zajmuje się tym, żeby było wysokie PKB, żeby mieć mieszkanie w miasteczku Wilanów, nie jest Polską. To jacyś ludzie, ale nie Polacy. Polak ma być nieszczęśnikiem, bo inaczej nie będzie Polakiem. Prawicy udało się narzucić innym taki sposób dyskusji. W dodatku wchodząc na diapazon, gdzie można używać tylko wielkich kwantyfikatorów: hańba, zdrada, ojczyzna, kłamstwo, prawda, honor, bohaterstwo. I Polska liberalna jest zupełnie wobec takiego języka bezradna. Bo Polska liberalna mówi: tak, ale. A oni mówią bliblijnie: tak, tak, nie, nie.

Ale rozumiem tę emocję narodową. Ona jest bardzo interesująca, chociaż się objawia często grafomanią.

Czy mamy święta, które warte są celebry?

- Absolutnie! Jestem za świętowaniem Konstytucji 3 maja. Postępowa jak na tamte czasy konstytucja, Polska jako awangarda w rozwoju raczkującej demokracji, przecież Konstytucją 3 maja coś wnieśliśmy do dorobku ludzkości, przyczyniliśmy się do rozwoju, a co wnieśliśmy naszymi klęskami, nieudanymi powstaniami, naszą udręczoną polską duszą i skrwawionym polskim sercem?

A cud nad Wisłą?

- OK, proszę bardzo, to jedno z niewielu naszych samodzielnych zwycięstw. Celebrujemy Grunwald, ale nie było to samodzielne polskie zwycięstwo. To samo dotyczy Wiednia i Monte Cassino - wspaniałe zwycięstwa, ale nie wyłącznie polskie. Akurat bitwa warszawska jest jednym z niewielu wyjątków. A klęska jej polega na tym, że powstał o niej katastrofalny film Jerzego Hoffmana.
I zawłaszczyła ją prawica, tak jak "żołnierzy wyklętych". Dlaczego nie chce nam się powalczyć i odbić mity?

- Może czujemy się zniesmaczeni, kiedy dochodzi do wyciągania trumien, wyszarpywania sobie zwłok. Problem liberała polega na tym, że on się czuje zażenowany poziomem takiej dyskusji czy argumentów, a jak ktoś się czuje zażenowany, to się wycofuje. Podczas gdy dla innych ludzi jest to jakoś ważne i wzniosłe. Według mnie, zmarłym trzeba dać spokój po prostu. Niech spoczywają w pokoju, nie powinno się wyrywać sobie szat zmarłych i grać w kości ich kośćmi.

Potrzebujemy żywych bohaterów?

- Jasne. Bo mimo że kultywujemy nasze klęski, obchodzimy je hucznie i napawamy się nimi, to jednak potrzebujemy w tym morzu katastrof jakiegoś zwycięzcy. I ten biedny Małysz (może teraz Kamil Stoch?) jako zwycięzca ją zaspokaja. Ludzie, którzy nigdy nie interesowali się skokami narciarskimi albo biegami, nagle stają się znawcami tej dziedziny sportu i oglądają wszystkie zawody w telewizji. Później mija małyszomania czy kowalczykomania i wracają do własnych problemów. Bohater narodowy rodzi się w sytuacji ekstremalnej: wojny, powstania, zagrożenia, a takiej na szczęście nie mamy. Więc to się sublimuje w sporcie. Te wszystkie małyszomanie, kowalczykomanie, lewandowskomanie są dowodem tej potrzeby.

Problem polega na tym, że Polacy w dużej części nie mają instynktu państwowego, została im w genach świadomość, że państwo jest wrogiem, co powoduje, że dziś, w wolnej Polsce, wiele osób w pewnym sensie nie może się pogodzić z tym, że owa wolna Polska istnieje. To ci, którzy wciąż gardłują o okupacji, rozbiorze, zaborze, dyktacie Brukseli, Berlina i Moskwy, ponieważ taki dyskurs ich napędza i potwierdzają sobie własną szlachetność i niepokorność.

Jedyna przestrzeń wspólnej identyfikacji to sport, ale zauważ dziwną rzecz: jak popatrzysz na polskie flagi na meczach piłkarskich, siatkarskich czy skokach narciarskich, to na każdej fladze jest nazwa miejscowości, z której przyjechali kibice. Owszem, oni są z Polski, ale im nie wystarczy, że machają polską flagą, muszą tam dopisać: Iława, Oława, Łomża, Inowrocław. To dla mnie jakieś kuriozum, przecież ja mam kibicować Polsce, a nie Łomży czy Oławie. Myślę, że tak naprawdę to oni - w tym morzu polskich flag - mają słabą identyfikację narodową i luźny kontakt z Polską, za to mocniejszy z Iławą i Oławą.

Co za tą potrzebą bohatera stoi?

- Nadzieja, że bohater zjednoczy zatomizowane społeczeństwo, no, po prostu zjednoczy naród wokół siebie. To jedyna platforma porozumienia między PIS-iorami a lemingami . I zaczyna się obłęd. Rany boskie, facet, który skacze na nartach! Cały naród, dziesiątki tysięcy ludzi, husarskie skrzydła, sztandary, nie wiadomo co. OK, jestem za tym, kibicujmy Justynie Kowalczyk i Kamilowi Stochowi. Ale czuję jakiś wewnętrzny sprzeciw, kiedy widzę, jak się to zawsze zmienia w parareligijne wydarzenie, co bierze się stąd, że tęsknimy za sukcesem. Prawdziwym sukcesem, bo narodowym. Przecież nie stworzysz dumy narodowej wokół tego, że PKB wzrosło, a eksport jest coraz wyższy.

Może nie nauczyliśmy się polskości?

- Zależy w jakim sensie. Nauka historii Polski, z jaką mamy dziś do czynienia, polega na wzbudzaniu dumy z powodu klęsk i tworzeniu martyrologii. Natomiast nauczanie historii, jakie mi się marzy, mogłoby pomagać w rozumieniu jej mechanizmów. Ale też naszych przywar, jak chociażby sarmatyzmu, który przeżywa dzisiaj renesans.

Zacytuję: dzisiejszy Sarmata kradnie samochody i robi zadymy pod dyskotekami i na meczach piłkarskich. Jego wierny pomocnik kształcący się w sarmackim fachu urywa samochodom lusterka, znaczki firmowe i zdejmuje w pięć sekund komplet kołpaków, które później sprzedaje za grosze. Kontuszem Sarmaty jest błyszczący dres adidasa z trzema legendarnymi paskami zamiast pasa słuckiego. Jego futrzaną czapką z piórem - kaptur od bluzy firmy Nike.

- To mój tekst o polskim sarmatyzmie, sprzed około dziesięciu lat. A tymczasem nasi uczniowie uczą się w naszych narodowych klęskach dostrzegać bohaterstwo. Te wszystkie szlachetne powstania skazane na upadek! Jest genialne zdanie Jurija Andruchowycza w tekście o Warszawie, opublikowanym w pierwszym numerze kwartalnika "Kontynenty": "Polacy to powstańcy zawodowcy, bez powstań po prostu nie mogą żyć. W związku z tym każde ich kolejne powstanie jest fatalnie przygotowane". I to jest prawda. Ja myślę, że w szkołach powinni uczyć również o kompromitujących epizodach w naszej historii, o naszym tchórzostwie, o rozmaitych dziejowych absurdach

Na przykład?

- Proszę bardzo: rok 1652, bitwa pod Batohem, koniec powstania Chmielnickiego. Już po bitwie pod Beresteczkiem, kiedy polskie pospolite ruszenie rozniosło w proch armię Chmielnickiego. W obozie pod Batohem była polska jazda i polska piechota, oblegane przez Kozaków i Tatarów. I doszło tam do walki między polską piechotą a kawalerią. Polacy sami ze sobą walczyli.

Dlaczego?

- Typowe polskie pieniactwo - bunt co do żołdu. W obliczu zagrożenia wrogim atakiem! W efekcie jedni z drugimi nie chcieli wspólnie walczyć i zaczęli się tłuc między sobą - Polacy z Polakami w obozie obleganym przez wroga. Kozacy i Tatarzy zajęli obóz, wzięli dziewięć tysięcy jeńców, których potem wyrżnęli. Dlatego wielbiciele naszej tragicznej historii nazywają to sarmackim Katyniem.

Przerażające.

- I ja się wstydzę za tych Polaków, którzy walczyli między sobą w obliczu zagrożenia, a później poddali się i zostali wyrżnięci. To jedna z hańb polskich, w dodatku została nazwana sarmackim Katyniem. Na Boga, dlaczego? To jest po prostu plama na polskiej historii, wielki historyczny wstyd, a nie pretekst do tworzenia martyrologii. Ale my tak już mamy, że brudne plamy na historii zamieniamy na martyrologię.

To jest nasz rys tożsamościowy, my się po tym rozpoznajemy.

- Ten rys się nazywa choroba dwubiegunowa, schizofrenia. Między wielkością a małością. Być pośrodku jest w naszym myśleniu narodowym nie do przyjęcia. Albo wielki, albo podły. Albo bohater, albo zdrajca. Jest tylko honor i hańba i nie ma nic pośrodku. Nie ma normalności. Normalność jest najbardziej podejrzaną rzeczą. Jesteśmy w stanie funkcjonować wyłącznie na dwóch biegunach nawzajem się znoszących.

Źródło: TOK FM

czwartek, 11 kwietnia 2013

"Gdyby abp Hoser był premierem, mnie by nie było". Polka urodzona dzięki in vitro odchodzi z Kościoła


Gazeta.pl: Po ogłoszeniu przez Episkopat dokumentu bioetycznego zadeklarowała pani, że planuje apostazję. A przecież Kościół od dawna bardzo krytycznie odnosi się do kwestii in vitro. Ten dokument przeważył szalę?

Agnieszka Ziółkowska: Wychowałam się w katolickiej rodzinie i to, czym powinny być wartości chrześcijańskie, czyli otwartość, tolerancja, budowanie wspólnoty, miłość bliźniego jest mi bliskie. Ale od czasu skandalu z arcybiskupem Paetzem, przez kwestie związane z pedofilią, przez stanowisko Kościoła w sprawie związków partnerskich coraz bardziej oddalałam się od Kościoła jako instytucji. Od dawna już nie chodzę na msze. Ale wiadomo, że można nie chodzić, można nawet nie wierzyć, ale apostazja to co innego. Wcześniej nie czułam potrzeby takiego formalnego wypisania się z tej wspólnoty. Wiadomo też, że to jest dość skomplikowane. Procedury są niejasne, z punktu widzenia prawa kanonicznego wygląda to tak, że nie ja występuję z Kościoła, tylko wspólnota się mnie pozbywa, jest się wyrzucanym. To postawienie sytuacji na głowie. Po ostatnich wypowiedziach o in vitro takie formalne odłączenie się stało się dla mnie ważne. Nie chcę już figurować w żadnych kościelnych spisach.

Czy to była dla pani trudna decyzja?

- Długo do tego dojrzewałam, ale teraz to nie jest trudne. Bardzo współczuję wszystkim ludziom wierzącym, bo takich jest sporo, którzy starają się o dziecko metodą in vitro i z ambony muszą wysłuchiwać takich opinii. Większość rodziców, którzy starają się o dziecko tą metodą, to katolicy, bo przynajmniej teoretycznie 98 proc. Polaków jakoś jest związana z katolicyzmem. We wszystkich badaniach opinii publicznej wychodzi, że 80 proc. społeczeństwa popiera in vitro. Większość polskich katolików nie ma z tym żadnego problemu i dla nich to stanowisko Kościoła musi być trudne do przyjęcia.

Słuchając przedstawicieli Kościoła, można odnieść wrażenie, że radykalizują się w swoich poglądach.

- To, co robią, to jest zabieranie podstawowego prawa człowieka do posiadania rodziny. A od strony dziecka jest to odbieranie prawa do istnienia. Komunikat jest taki, że gdyby abp Hoser był premierem, to mnie by nie było. I 30 tys. innych dzieci też. Widzę tę coraz większą radykalizację stanowiska. Może to odpowiedź na to, że odbiór społeczny in vitro jest coraz bardziej pozytywny, akceptacja tej metody jest coraz większa. Jesteśmy w momencie, gdy kwestia in vitro powinna być prawnie uregulowana. Obawiam się, że politycy, zamiast wsłuchać się w głos swoich wyborców, ugną się i uchwalą prawo zgodne z oczekiwaniami hierarchów Kościoła.

Ta retoryka kościelna dotyka panią osobiście?

- Mnie nie jest w stanie obrazić bp Pieronek opowiadający o dzieciach Frankensteina. Mogę się najwyżej przerazić hipokryzją takich ludzi. Wydaje im się, że można w dyskursie publicznym i z pozycji autorytetu uderzyć w godność drugiego człowieka i powiedzieć mu, że nie ma prawa do istnienia. Nie wiem, jak można robić takie rzeczy i nie ponosić żadnych konsekwencji. Mnie to nie boli, mnie to po prostu oburza. To wszystko już dawno przekroczyło jakiekolwiek granice przyzwoitości, empatii i zdrowego rozsądku. Dlatego nie chcę już formalnie przynależeć do tej instytucji.

Z jakimi reakcjami spotkała się pani deklaracja?

- Ze strony moich przyjaciół, znajomych, a nawet osób, których nie znam, a które starają się o dziecko metodą in vitro, spotkały mnie tylko bardzo pozytywne reakcje. Dziękowali mi. Ale widziałam też niektóre reakcje w internecie, na przykład na stronie Frondy - pełno tam było negatywnych komentarzy. Czekam tylko, aż Terlikowski mianuje mnie oficjalnie pierwszym dzieckiem szatana w Rzeczpospolitej. Mimo to uważam, że nie można tego tak zostawić, trzeba o tym problemie mówić. Ja mam to szczęście, że wychowałam się w rodzinie, która cały czas daje mi wsparcie. Mam za sobą rodziców i wsparcie bardzo wielu osób. Mogę o tym mówić i mam nadzieję, że pomoże to też innym.

Już od pewnego czasu wypowiada się pani głośno o in vitro i dementuje różne mity związane z tą kwestią. Można powiedzieć, że stała się pani twarzą tej metody w Polsce. Czy dla rodziców, którzy starają się o dziecko tą metodą lub już mają dzieci z in vitro, dostaje pani sygnały, że taka otwartość pomaga?

- Tak, dostaję takie sygnały, ale cały czas mam wrażenie, że to, co robię, to jeszcze za mało. Potrzeba jakiejś "comingoutowej kampanii" i bardzo wielu informacji na temat in vitro. Przecież nie wszyscy ludzie, którzy korzystają z tej metody, są z dużych miast, gdzie jest mniejsza presja i mniej uprzedzeń. Mogę sobie wyobrazić, że są takie środowiska, w których ludzie naprawdę mają z tym problem, boją się przyznać, czują, że zrobili coś złego, że popełnili wielki grzech. Trzeba im powiedzieć, że to jest cudowne, co robią, i te dzieci też są cudowne, są owocem naprawdę wielkiej miłości. Trzeba z in vitro zdjąć odium zła, bo to są piękne, wspaniałe dzieci, nie mają żadnych bruzd dotykowych. Są po prostu normalne.

Planuje pani dalej angażować się w działania na rzecz zmiany postrzegania dzieci poczętych dzięki metodzie in vitro i ich rodziców?

- Współpracuję ze Stowarzyszeniem "Nasz bocian", które od lat zajmuje się pracą u podstaw i edukacją w kwestii adopcji, leczenia niepłodności. Robią naprawdę ważną robotę. Z jednej strony myślimy o kampanii, która pokazywałaby, że te dzieci są i są wspaniałe, a ich rodzice naprawdę nie mają się czego wstydzić. Myślimy również o perspektywie dziecka, które też może mieć styczność z tym morzem szlamu i bluzg. Dlatego chcemy wydać taką książkę dla dzieci z bajkami, które mówiłyby o różnych alternatywnych sposobach pojawienia się dziecka w rodzinie, w tym o metodzie in vitro. Patrzę teraz na kalendarz wydany przez Stowarzyszenie "Nasz bocian", które pokazuje zdjęcia dzieci poczętych tą metodą. One mają dziś trzy, cztery lata. Chciałabym, żeby będąc w moim wieku, nie musiały nawet myśleć o czymś takim jak coming out, żeby in vitro przestało budzić jakiekolwiek kontrowersje. 

Źródło: TOK FM

środa, 10 kwietnia 2013

Z okazji trzeciej rocznicy katastrofy smoleńskiej Jarosław Kaczyński przemówił przed Pałacem Prezydenckim


"To trzy lata od wielkiej tragedii, śmierci 96 naszych rodaków, Polek i Polaków, śmierci prezydenta RP, jego małżonki, ostatniego prezydenta na obczyźnie, wielu wybitnych przedstawicieli naszego życia publicznego. To trzy lata także od tego momentu, w którym wydawało się, że Polacy są i będą zjednoczeni, od tego momentu, gdy w tym miejscu składano dziesiątki tysięcy zniczy, przesuwały się ogromne tłumy. Ta jedność była siłą, ale ta jedność - jedność w bólu, ale także jedność w gotowości przyjęcia tego wielkiego wyzwania - nie wszystkim odpowiadała. Rozbito ją szybko. Rozbito ją w imię nadziei, że emocje opadną, że tragedia zostanie zapomniana. Nie została zapomniana. Państwo tutaj są najlepszym dowodem na to, że nie została zapomniana.

Tak, proszę państwa, pamiętamy i mamy prawo do prawdy. Mamy prawo jako obywatele, ale mamy także prawo jako naród, a przypomnę, naród to my wszyscy, ale naród to także przeszłe i przyszłe pokolenia. Mamy prawo i mamy obowiązek. Mamy obowiązek o tę prawdę walczyć i będziemy walczyć.

Mamy obowiązek dlatego, że rację mają ci, którzy mówią, że jeżeli się zgodzimy na to wszystko, co dzieje się wokół Smoleńska, to znaczy, że z Polską można wszystko zrobić. Otóż nie można. Nie godzimy się na to i nie będziemy sie na to godzili w przyszłości. Będziemy zabiegać o to, by Polska trwała. Będzie trwała, bo są w Polsce miliony patriotów, mądrych ludzi, którzy nie dadzą się zmanipulować i oni żyją, tak jak my żyjemy, a póki my żyjemy, póty Polska nie umarła.

Ale ten obowiązek pamięci i obowiązek walki o prawdę wynika także z naszego szacunku wobec tych, którzy zginęli. Wobec wszystkich, bo różniło ich bardzo wiele, ale połączyła ich wspólna wyprawa, wspólny cel, by oddać hołd ofiarom ludobójstwa popełnionego na Polakach. I to jest powód dla naszego szacunku, dla naszej pamięci. I powtarzam: nigdy nie możemy zapomnieć. 

Ale obok tego powodu jest także inny. Śp. prezydent Lech Kaczyński, jego przyjaciele, jego współpracownicy pozostawili pewne niezwykle ważne dziedzictwo. Ma ono różne aspekty, ale pierwszym z nich, tym najważniejszym, jest patriotyzm, miłość ojczyzny. Jeżeli by zapytać, jak można śp. prezydenta najkrócej scharakteryzować, to trzeba powiedzieć: był polskim patriotą.

Tak, był polskim patriotą, ale to nie był patriotyzm deklaracji, to nie był patriotyzm pusty. Zabiegał o to, by nasz kraj był suwerenny, był godny, by Polska była poważnym państwem. To była bardzo ważna część tego patriotyzmu i musimy o niej pamiętać. To dziedzictwo musi być kontynuowane. To jest nasze zadanie. Naszym zadaniem jest dążenie do prawdy, ale także musi nim być dążenie do tego, by Polska była silna, dumna, suwerenna. 

Ale ten patriotyzm zawierał w sobie jeszcze inny ogromnie ważny element. To było dążenie do sprawiedliwości. Polska powinna być krajem dla wszystkich Polaków. Polskie państwo powinno dbać o wszystkie grupy społeczne. Nie może być gorszych i lepszych. Trzeba pamiętać o tych, którym się mniej udało. Trzeba pamiętać o społecznej sprawiedliwości. Lech Kaczyński był człowiekiem, dla którego patriotyzm oznaczał także społeczną sprawiedliwość. Polska musi być i silna, i godna, i suwerenna, i poważna, i sprawiedliwa. Dopiero wtedy będzie to Polska z jego marzeń, z marzeń jego współpracowników, a jestem przekonany, że także i z naszych marzeń. 

Takiej Polski właśnie potrzebujemy i o taką Polskę musimy zabiegać. Gdy chcemy prawdy, gdy domagamy się prawdy, gdy domagamy się uczczenia tych, którzy zginęli, gdy domagamy się uczczenia prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, gdy domagamy się, aby tu w tych okolicach stanął pomnik, to nie są puste żądania. To są żądania związane z tym dziedzictwem, które musimy traktować nie tylko jako ważne, lecz także jako święte. Bo to było wskazanie wszystkich polskich patriotów przez całe polskie dzieje. 

Lech Kaczyński i jego współpracownicy byli tego patriotyzmu najlepszej próby kontynuatorami. Właśnie dlatego tak bardzo niektórzy ich nienawidzili. Ale pamiętajcie: rechot przemysłu pogardy towarzyszył niejednemu polskiemu patriocie i mężowi stanu, który chciał budować mocną Polskę. Ale ci, którzy byli w ten sposób atakowani, nie załamali się. I my się też nie załamiemy. Jestem o tym przekonany.

Jestem przekonany, że dożyjemy - i to w niedługim czasie - Polski, w której będą stawały pomniki Lecha Kaczyńskiego, ofiar katastrofy smoleńskiej, ale jednocześnie będzie realizowany ten program, jedyny program, który może służyć Polsce i wszystkim Polakom. Polska suwerenna, godna, silna, poważna i sprawiedliwa. Wierzę, że taki dzień nadejdzie. Każdy, kto się tu pojawił, buduje tę nadzieję i umacnia wiarę w to, co przyjdzie. Wiarę w zwycięstwo. 

Z całą pewnością zwyciężymy, jeśli potrafiliśmy przez trzy lata pod takim naciskiem wytrzymać i jesteśmy tutaj, to zwyciężymy. Bo tam gdzie jest wola, dobry zamiar, tam przychodzi zwycięstwo."

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Krzysztof Mądel - Jakie ujęcia warto zobaczyć w filmie Anity Gargas "Anatomia upadku"






I dlaczego stoją one w sprzeczności z tezami wysuwanymi przez ekspertów komisji Macierewicza, a potwierdzają ustalenia obu komisji badania wypadków lotniczych.
W "Anatomii upadku" Anita Gargas wraca do starych tez zamachowych, ale robi to tak nieudolnie, że niemal w każdej scenie podważa ustalenia zespołu Antoniego Macierewicza, potwierdzając tym samym ustalenia MAK i komisji Millera.

Doktor Bodin, właściciel działki, na której rośnie feralna brzoza, omal nie upadł na ziemię, gdy nad jego głową przelatywał polski tupolew. Bodin stał wtedy przy wjeździe na posesję, dość daleko od linii lotu samolotu, ale nawet tam "efekt zaskrzydłowy", czyli pęd powietrza i wiry wytwarzane przez przelatujący samolot, był tak wielki, że Bodin upadłby w błoto, gdyby nie oparł się o zaparkowany tam samochód.

O dziwo, Anita Gargas nie pyta go ani o tor lotu maszyny, ani o kolizję z drzewem, bo wie, że odpowiedź Bodina podważyłaby raport Macierewicza, widz jednak nie potrzebuje tych pytań, bo sam widzi w kadrze wielkie, złamane w pół drzewo i prowizoryczną kapliczkę pod jego grubym pniem, szerokim u podstawy prawie na metr. Tak duże drzewo bez trudu mogło zniszczyć skrzydło. Nikt tego dotąd tak dobrze nie pokazał. Brawo, Anita!

W następnych scenach inż. Wiesław Binienda ironizuje, że samolot musiał lecieć wyżej, a drzewo musiało być pancerne, ale przecież widać, że drzewo się złamało, więc nie jest pancerne, a Bodin, nie Binienda, widział to na miejscu, nie zza wielkiej wody.

Samolot ściął brzozę na wysokości kilku metrów, a mimo to korona drzewa nie oddaliła się pod wpływem impetu i podmuchu, wręcz przeciwnie, wciąż opiera się o pień, co oznacza, że końcówka skrzydła nie zdołała jej przekazać całej energii kinetycznej, bo sama została uszkodzona.

W kolejnej odsłonie ta sama brzoza z lotu ptaka. Rosyjski motolotniarz przelatuje nisko nad drzewami, wskazując złamany kikut, a autorka filmu opatruje te zdjęcia drwiną: "Tupolew nie mógł ściąć tej brzozy, bo inne drzewa są nietknięte". Binienda ironizuje w tym samym duchu, ale widz dostrzega swoje. Patrząc od strony złamanej brzozy dokładnie w kierunku pasa startowego, widzi przycięte korony drzew. To tamtędy leciał polski tupolew, a nie tam, gdzie go szuka autorka filmu. Nikt dotąd tego lepiej nie pokazał.

Motolotniarz wykonał przelot od bliższej radiolatarni wprost do miejsca wypadku, ale tupolew leciał inaczej, bardziej w prawo, czyli prawie równolegle do osi pasa, lekko przybliżając się do tej osi, aż w ostatniej fazie lotu odbił w lewo. Drzewa pokazane przez Gargas w sąsiedztwie brzozy były poza zasięgiem jego skrzydeł. Nieco dalej po utracie końcówki płata samolot zaczął się obracać w lewo i przewracać na plecy, oddalając się gwałtownie od osi pasa, aż w końcu się rozbił. Anita Gargas nie widziała śladów na ziemi ani przyciętych drzew, nie czytała zapisu rejestratorów pokładowych, więc nie umie odtworzyć tej trajektorii. Szuka śladów wypadku tam, gdzie ich nigdy nie było.

Binienda kompromituje się bardziej od niej, gdy drwi z nieliniowego toru lotu maszyny. Gdyby miał jakieś pojęcie o budowie wysokościomierzy radiowych i barycznych oraz o trybie pracy rejestratorów wypadkowych, to wiedziałby, że nieliniowy zapis pracy urządzeń wcale nie oznacza, że samolot skakał w powietrzu jak żaba, ale jedynie o tym, że rejestratory pracowały jak zawsze w trybie poklatkowym, innym niż tryb pracy obu typów wysokościomierzy, z których zresztą żaden nigdy nie daje wskazań idealnie odwzorowujących rzeczywistość.

W tej samej wypowiedzi Binienda kpi także z możliwości uzyskania lotu wznoszącego na kilka sekund przed wypadkiem. Binienda ma prawo tak kpić, wszak nie dał dotąd żadnego dowodu, że rozumie zapis czarnych skrzynek, a tam nie tylko wysokościomierze, ale także akcelerometry, wariometr i system inercyjny, a poniekąd także wskaźniki kąta natarcia płata, wychylenia sterów i wolantu mówią, że samolot dość ostro odchodził i zaczynał się wznosić po łuku w górę.

W chwili zderzenia z brzozą samolot leciał z przeciążeniem dodatnim 1.3 g, co oznacza, że skrzydła wytwarzały wówczas nie 87, ale prawie 120 ton siły nośnej i były bardzo obciążone. Każde naruszenie struktury kesonu skrzydłowego mogło łatwo doprowadzić do tragedii, a tam skrzydła uderzały w wiele drzew, co słychać wyraźnie w nagraniach z kokpitu i widać na fotografiach krawędzi natarcia skrzydeł, aż w końcu jedno z drzew wbiło się aż do połowy szerokości płata, doprowadzając do jego ukręcenia pod wpływem siły nośnej.

Prof. Paweł Artymowicz z Toronto wyliczył, że utrata sześciu metrów skrzydła w tym momencie lotu wytworzyła asymetrię sił aerodynamicznych nawet do 40 razy większą niż kontra, jaką mogła dać lotka na ocalałym prawym płacie. Załoga nie mogła zapobiec rotacji samolotu. Kierowca autobusu, który widział samolot w tej fazie lotu, twierdzi, że był pochylony w lewo z dziobem zadartym i wciąż się wznosił, co oznacza, że na dwie sekundy przed uderzeniem w ziemię samolot jeszcze wydawał się sprawny. Niestety, nie był, aczkolwiek bomby Macierewicza jeszcze w nim wtedy nie wybuchły, bo zespół Macierewicza jeszcze wtedy nie istniał.


Źródło: Wyborcza.pl

piątek, 5 kwietnia 2013

Oddział Specjalny - Kabaret pod Wyrwigroszem



Na melodię Włodzimierza Wysockiego z „Moskwa-Odessa” Maurycy Polaski wyśpiewuje smoleński spisek. Tytuł: „Oddział specjalny”.
Jest w tej piosence „ta” brzoza, o którą zahaczyło skrzydło tupolewa. Została zasadzona na rozkaz „smutnego pana w cywilu”. Na mapie pokazał, gdzie ją zasadzić „dla Putina i Rodiny”. Jest i sztuczna mgła ukryta w magnetycznej bombie, jest trotyl w kurzych kuprach. I jest nawet Antoni Macierewicz, który ten „spisek chytrze wykrył”. „Ja powiem ci, Waniusza, co specjalistów ściągnął aż ze Stanów. Jak wielki jest w Rzeczpospolitej duch co zrobił tak zajebistego męża stanu” - śpiewają o nim.
A na końcu pojawia się Stańczyk - nadworny błazen królów, znany z ostrego dowcipu, zwłaszcza wobec władców. Siedzi głęboko zatroskany o Polskę.



czwartek, 4 kwietnia 2013

Hypki u Kublik: Film ''Anatomia upadku'' wiarygodny jak filmy o UFO


- Przeciętny widz, który nie zna raportu Komisji Millera, poświęconego katastrofie smoleńskiej, może zrozumieć z filmu pt. ''Anatomia upadku'' tyle samo, co z filmów o UFO... Ja w UFO nie wierzę, ale niektórzy są święcie przekonani, że ono istnieje, twierdzą wręcz, że mają na to dowody, tak naprawdę nie będące żadnymi dowodami, podobnie jak te, jakimi posłużono się w filmie Anity Gargas, który jest oderwany od faktów. ''Anatomia upadku'' powstała moim zdaniem po to, żeby zarobić. Dla telewizji liczy się oglądalność i kto wie, czy prezes Braun po fakcie nie powie, że choć pokazali bzdury, obejrzało to kilka milionów ludzi i to jest sukces finansowy, bo przy okazji udało się wyemitować drogie bloki reklamowe - mówi Tomasz Hypki, wydawca magazynu ''Skrzydlata Polska'', sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa, w rozmowie z Agnieszką Kublik.

Źródło:Wyborcza.pl

Palikot traci posła



Poseł Ruchu Palikota Bartłomiej Bodio zrezygnował z członkostwa w klubie RP.

Bodio, który wyszedł na sejmową mównicę w trakcie debaty nad wnioskiem o odwołanie Sławomira Nowaka, oświadczył: "Uważam tę dyskusję za populistyczną i niemerytoryczną. Jako szef zespołu infrastruktury Ruchu Palikota tylko ja nie podpisałem się pod wnioskiem (o odwołanie Nowaka). Nie zgadzam się z nim, ta debata nic nie wnosi".

Uważa, że to "polityczne, niemerytoryczne ślepaki, trochę dymu i obrazki w ramkach". Bodio podkreślił, że polska infrastruktura potrzebuje dialogu. "Drogi, koleje nie potrzebują wojny politycznej, tylko konsensusu. Dlatego ja nie mogę poprzeć tego wniosku. Nie mogę również głosować wbrew mojemu klubowi. Niniejszym rezygnuję z członkostwa w klubie poselskim Ruchu Palikota".

Do słów Bodio odniósł się rzecznik RP Andrzej Rozenek. "Jeżeli ktoś uważa, że minister Sławomir Nowak jest znakomitym ministrem, że drogi są budowane tanio i bez korupcji, że polityka fotoradarowa to strzał w dziesiątkę, a kolej polska ma się świetnie, to faktycznie nie powinien być w Ruchu Palikota. To jedyny komentarz, jaki Ruch Palikota ma w sprawie odejścia posła Bodio z klubu" - podkreślił.

Jeszcze przed wystąpieniem Bodio Sławomir Nowak podziękował mu za to, że nie podpisał się pod wnioskiem SP o wotum nieufności wobec niego.

"Wiem, że jeden z posłów Ruchu Palikota zbuntował się przeciw temu politycznemu i nieuczciwemu wnioskowi, nie podpisał się pod tym wnioskiem poseł Bodio, któremu serdecznie dziękuję za tę deklarację, bo widać, że jeszcze można być opozycją i podejmować merytoryczną dyskusję. Bo przynajmniej on (Bodio) jest członkiem komisji infrastruktury w przeciwieństwie do wnioskodawcy (posła SP Patryka Jakiego)" - mówił minister.

Później Nowak podziękował posłowi także na Twitterze. "Dziękuję pos. Bodio za odważną i słuszną decyzję o odejściu z Ruchu Palikota. To był jedyny merytoryczny i poważny partner do dyskusji o infrastrukturze u Palikota" - napisał minister.

Posłowi Bodio decyzji pogratulował na Twitterze rzecznik rządu Paweł Graś. "Gratulacje za odwagę dla posła Bodio, jeszcze kilkanaście minut temu członkowi klubu poselskiego Ruchu Palikota. Przeciwstawienie się Palikotowi jest aktem odwagi" - podkreślił.

Posłanka PO Agnieszka Pomaska napisała z kolei: "Uff, na szczęście bohaterem dnia został Poseł Bodio, a nie karaluch. Brawo za rozsądek, panie pośle".

Za: TOK FM

Ziobro to nie ch...



Zbigniew Ziobro to nie ch... - tak napisała Krystyna Kofta. A dlaczego tak szlachetnie odnosi się do tego karalucha?

Pisarka tłumaczy: bo to obraża skądinąd pożyteczny organ, który może dostarczać przyjemności.

Pisarka pisze o Ziobrze, który w TOK FM mówił o zmarłej tragicznie Barbarze Blidzie: „Nie żyje, bo była uwikłana w korupcję”. Powtórzył to podobno w krótkiej rozmowie cztery razy! To samo od razu po śmierci Blidy mówiła znana chrześcijanka, wówczas ulubienica prezesa w PiS, Beata Kempa!

RPO Irena Lipowicz na prośbę rodziny Blidy jeszcze raz przyjrzała się działaniom prokuratorów i ABW, którzy doprowadzili do śmierci posłanki 6 lat temu, a także prokuratorom, którzy prowadzili śledztwo w sprawie prokuratorów. Krótko pisząc: ręka prokuratora rękę prokuratora myje, choć na niej krew.

Lipowicz stwierdziła wiele zaniedbań prokuratorskich i skierowała sprawę do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, który nadał już sprawie bieg.

Ziobrze w związku z tym trzęsą się portki. Powyższe słowa eurodeputowanego w TOK FM to smród z tych portek.

Z tego powodu więc trudno go nazywać ch..., można smrodem, a także karaluchem, który dostarczył dzisiaj do Sejmu członek jego partii, gdy był zgłaszany wniosek o wotum nieufności dla Sławomira Nowaka, ministra transportu.

W słoiku Patryka Jakiego był symbolicznie uwięziony Ziobro. Dlatego tak się szamocze.

środa, 3 kwietnia 2013

Dorna anatomia słabości



To trzecia książka, która w ostatnim czasie ukazała się w wydawnictwie Roberta Krasowskiego Czerwone i Czarne.

Wszystkie rozmowy przeprowadził właściciel, bardzo ciekawy eseista prawicowy. Poprzednie to wywiad z Leszkiem Millerem " Anatomia siły" i "Anatomia przypadku" Jana Rokity.

"Anatomia słabości" to rozmowa z Ludwikiem Dornem. Ludwik Dorn to jeden z najbarwniejszych polityków ostatnich 20 lat. Ostrym językiem i bezkompromisowymi sądami zaskarbił sobie miłość jednych, a nienawiść drugich. Bez wątpienia jednak w wielu miejscach historii Polski widać wpływ Dorna. Zaczynając od czasów PRL, kiedy działał w KOR i "Solidarności", przez Porozumienie Centrum, którego był wiceprezesem, aż po Prawo i Sprawiedliwość.

To właśnie aktywność Dorna w tym okresie budzi najwięcej emocji. Przez kilka lat "trzeci bliźniak" z niebagatelnym wpływem na politykę partii (później też rządu), po konfliktach z Jarosławem Kaczyńskim zostaje usunięty z partii i tworzy Polskę Plus. Później jednak wraca do politycznego matecznika, z którego listy dostaje się do Sejmu. Następnie znów jego drogi z Jarosławem Kaczyńskim się rozchodzą, a Dorn przyłącza się do Solidarnej Polski ze Zbigniewem Ziobrą na czele.

Dorn deklaruje, że to nie on i jego osiągnięcia są najważniejsze w książce, ale silna potrzeba zrozumienia tego, co decydowało o konkretnych elementach polskiej polityki. – "Anatomia słabości" to próba zrozumienia tego, w czym uczestniczyłem. Najmniej obchodzą mnie ja i moje osiągnięcia, ale bardziej to co robili politycy – i w czym ja też oczywiście uczestniczyłem – na przestrzeni dwudziestu lat.

Wszystkie trzy książki mają dwa obszary wspólne – jeden to okres, o którym opowiadają. Drugi to próba analizy tego okresu. Czasami są one mocno rozbieżne, czasami różnią się tylko niuansami, a czasami podobne, choć nie jednolite. Dla mnie to była ciekawa intelektualnie lektura, co nie często się zdarza – twierdzi Dorn.

Przeczytamy, zobaczymy.

Oszust z PiS


Poseł to ma ciężkie życie. Szczególnie poseł PiS - taki Łukasz Zbonikowski.

Zbonikowski miał grać w reprezentacji Sejmu podczas ubiegłorocznych Międzynarodowych Mistrzostw Parlamentarzystów w Moskwie. Zdarzyło się "nieszczęście". Podczas treningu na stadionie warszawskiej Polonii zerwał ścięgno Achillesa.

Więc uznał to jako uszczerbek na zdrowiu i wystąpił do Kancelarii Sejmu o odszkodowanie - ok. 6,8 tys. zł. Jak to obliczył? Pewnie wg jakiegoś taryfikatora.

Eksperci uznali jednak, że odszkodowanie się nie należy, a jeśli poseł gra w piłkę, to jego sprawa prywatna. Na nic zdała się argumentacja Zbonikowskiego, że trening odbywał się w ramach prac Parlamentarnego Zespołu Sportowego, a uczestnictwo w nich to element wykonywania mandatu.

Jeszcze jedna sprawa ujrzała światło. Mianowicie dopiero po doznaniu kontuzji wstąpił do Parlamentarnego Zespołu Sportowego.

No, taki ludzki gniot. Pewnie nie wiadomo, czy to w czasie treningu doznał kontuzji. Bo jak to? Grać z posłami PO i to w Moskwie? Coś mi w tym się nie zgadza. Pisze o tym szczegółowo "Rzeczpospolita".

Bp Jarecki w babskim klasztorze



Jak to fajnie być biskupem. Przekonał się o tym biskup pomocniczy metropolity warszawskiego kardynała Kazimierza Nycza, bp Piotr Jarecki.

Przypominam: w ubiegłym roku wyrżnął po pijaku (2,5 promila) w słup drogowy w Warszawie. A duchowni katoliccy w tym kraju tak mają, że zbytnio nie cierpią za grzechy. Jarecki dostał 8 miesięcy prac społecznych i odebrano mu prawko na 4 lata. Taki Kowalski, albo ja, dostalibyśmy dwa lata bez zawiasów - i byśmy chwalili wymiar sprawiedliwości.

Co robi z nim Kościół obecnie? Jak to co - nagradza, W każdym razie dla mnie byłaby to nagroda. Bp. Jarecki zostanie wkrótce kapelanem jednego z klasztorów żeńskich na południu Polski.

Cholera! Nic, tylko zostać biskupem, chlać tak, aby zdarzył się wypadek drogowy. A potem klasztor bab.

Ja bym tam ogłaszał codziennie: Święty Dzień Cipek!

wtorek, 2 kwietnia 2013

Włamano się na fanpage'a "Gazety Wyborczej"


Oto jak włamano się na profil na Facebooku "Wyborczej".


Administratorzy zaczęli otrzymywać wiadomości zawierające intrygującą ofertę handlową. Komunikaty – jak donosi serwis Niebezpiecznik.pl – wyglądały np. tak:


Po kliknięciu w podany link administrator fanepage'a był przekierowywany na fałszywą stronę logowania do Facebooka, dzięki której haker mógł przejąć jego login i hasło. Jeśli administrator zachował elementarną czujność i przed podaniem danych zapytał oferenta, dlaczego musi ponownie się logować, otrzymywał następującą odpowiedź:


Jeśli administrator dał się nabrać i podał na fałszywej stronie logowania swój login i hasło, to trafiały one prosto do hakerów, którzy mogli przejąć kontrolę nad profilem. Przestępcom udało się oszukać m.in. administratora fanpage'a "Gazety Wyborczej", ale ich ofiarami padły także osoby zarządzające innymi kontami, w tym - jak podaje serwis Przerwanareklame.pl - profilami Kia Motors Polska, Axe, Wódki Żołądkowej Gorzkiej i Germanos Pizza. 

"Gazecie Wyborczej" udało się odzyskać kontrolę nad swoim fanpage'em dzięki interwencji pracowników Facebooka, których szybko zaalarmowano o zaistniałej sytuacji. Sprawę bada już policja.

źrodła: Niebezpiecznik.plPrzerwanareklame.pl