Prokuratura Okręgowa w Warszawie umorzyła dziś śledztwo w sprawie "ostrzelania" w 2008 r. w Gruzji konwoju z prezydentami Lechem Kaczyńskim i Micheilem Saakaszwilim, bo "nie można wykryć sprawców". Prawdę mówiąc, wiadomo z grubsza nie tylko kto strzelał, ale i kto doprowadził do tego, że strzały oddano.
Incydent miał miejsce 23 listopada 2008 r., podczas jednej z wielu wizyt Lecha Kaczyńskiego w Gruzji. Było to trzy miesiące po wojnie gruzińsko-rosyjskiej, po której Tbilisi ostatecznie straciło zbuntowane od lat 90. XX w. prowincje - Abchazję i Osetię Południową. Na granicy z tą ostatnią wciąż jednak nie było bezpiecznie.
W tych okolicznościach, by wesprzeć Gruzinów, przyleciał do Gruzji prezydent Kaczyński. Niezależnie od tego, kto pierwszy oddał strzały podczas sierpniowej wojny sprzed pięciu lat (wszystko wskazuje na to, że Gruzini, choć długo prowokowani), prawo międzynarodowe jest tu precyzyjne - Abchazja i Osetia Płd. formalnie nadal są terytorium gruzińskim. Gdyby nie rosyjskie wojska i poparcie Moskwy, obie prowincje nie przetrwałyby jako samodzielne byty.
Jak doszło do strzelaniny?
Gdy polski prezydent ląduje w Tbilisi, czeka już na niego Saakaszwili. Kolumna samochodów odjeżdża z lotniska, ma jechać do Metechi w położonym przy granicy osetyjskiej powiecie Kaspi. Tam nie ma rosyjskich wojsk, ale nagle prezydenci - pytanie, kto wpadł na ten pomysł? - zmieniają drogę i zajeżdżają do pobliskiego powiatu Achałgori.
Jak pisał wtedy w "Gazecie" znawca Kaukazu Wojciech Jagielski, to symboliczna decyzja. "Ta leżąca w granicach rosyjskojęzycznej Osetii Południowej enklawa przed wojną z Rosją była kontrolowania przez Gruzinów. Zgodnie z sierpniowym porozumieniem o zawieszeniu broni, powiat powinien zostać oddany władzom w Tbilisi. Rosjanie uznali jednak, że Achałgori należy już do Osetii Południowej, i wciąż utrzymują tam swoje wojska wspierane przez siły południowoosetyjskie" - wyjaśnia Jagielski.
Według jego źródeł w Tbilisi, z pomysłem zmiany programu podróży i wizyty w Achałgori wystąpiła nagle strona gruzińska, a Polacy się zgodzili. - Gruzini doskonale wiedzieli, że jadąc do Achałgori, kolumna wjedzie na posterunek - twierdził rozmówca "Gazety".
Relacje świadków: skąd padły strzały?
To nie koniec dziwnych zmian we wcześniejszym scenariuszu. Gdy kolumna samochodów zbliżała się do Achałgori, Gruzini nakazali wyjechać na jej początek busowi z dziennikarzami. Auto gnało ponad 100 km na godzinę wąską górską drogą. - Nasz bus jako jeden z pierwszych zatrzymał się przed pojazdami prezydenckimi, by operatorzy i fotoreporterzy mogli zrobić zdjęcia. Wtedy usłyszeliśmy strzały - opowiadała Jagielskiemu dziennikarka Polskiej Agencji Prasowej.
- Ledwo dwóch prezydentów wyszło z samochodu, poszło kilka serii, chyba w powietrze - mówił sam Kaczyński. - Najpierw przyglądałem się temu, by zobaczyć, co się dzieje, potem podszedłem do prezydenta Saakaszwilego, poszliśmy wolnym krokiem i zmieniliśmy samochody. Nie sądziłem, by było zagrożenie.
- Strzały padły ze strony posterunku rosyjskiego, na pewno nie od Gruzinów. Samochody były bardzo dobrze oznaczone. Z przodu jechali gruzińscy żołnierze, może to do nich skierowane były strzały, może były to strzały ostrzegawcze, w powietrze - opowiadał prezydencki minister Michał Kamiński. - Żołnierze rosyjscy znajdowali się w odległości 30 m od pana prezydenta - podkreślał Kamiński.
- Było ciemno i panowało zamieszanie, ale z pewnością ani strzały nie padły tak blisko prezydenta, ani żołnierze nie znajdowali się aż tak blisko - mówił z kolei Jagielskiemu pracownik polskiej ambasady w Tbilisi Maciej Dachowski, który uczestniczył w podróży. Także rzecznik MSZ Piotr Paszkowski, powołując się na słowa wiceministra spraw zagranicznych Andrzeja Kremera, który podróżował razem z prezydentami, twierdził, że strzały padły "w oddali".
W tych okolicznościach, by wesprzeć Gruzinów, przyleciał do Gruzji prezydent Kaczyński. Niezależnie od tego, kto pierwszy oddał strzały podczas sierpniowej wojny sprzed pięciu lat (wszystko wskazuje na to, że Gruzini, choć długo prowokowani), prawo międzynarodowe jest tu precyzyjne - Abchazja i Osetia Płd. formalnie nadal są terytorium gruzińskim. Gdyby nie rosyjskie wojska i poparcie Moskwy, obie prowincje nie przetrwałyby jako samodzielne byty.
Jak doszło do strzelaniny?
Gdy polski prezydent ląduje w Tbilisi, czeka już na niego Saakaszwili. Kolumna samochodów odjeżdża z lotniska, ma jechać do Metechi w położonym przy granicy osetyjskiej powiecie Kaspi. Tam nie ma rosyjskich wojsk, ale nagle prezydenci - pytanie, kto wpadł na ten pomysł? - zmieniają drogę i zajeżdżają do pobliskiego powiatu Achałgori.
Jak pisał wtedy w "Gazecie" znawca Kaukazu Wojciech Jagielski, to symboliczna decyzja. "Ta leżąca w granicach rosyjskojęzycznej Osetii Południowej enklawa przed wojną z Rosją była kontrolowania przez Gruzinów. Zgodnie z sierpniowym porozumieniem o zawieszeniu broni, powiat powinien zostać oddany władzom w Tbilisi. Rosjanie uznali jednak, że Achałgori należy już do Osetii Południowej, i wciąż utrzymują tam swoje wojska wspierane przez siły południowoosetyjskie" - wyjaśnia Jagielski.
Według jego źródeł w Tbilisi, z pomysłem zmiany programu podróży i wizyty w Achałgori wystąpiła nagle strona gruzińska, a Polacy się zgodzili. - Gruzini doskonale wiedzieli, że jadąc do Achałgori, kolumna wjedzie na posterunek - twierdził rozmówca "Gazety".
Relacje świadków: skąd padły strzały?
To nie koniec dziwnych zmian we wcześniejszym scenariuszu. Gdy kolumna samochodów zbliżała się do Achałgori, Gruzini nakazali wyjechać na jej początek busowi z dziennikarzami. Auto gnało ponad 100 km na godzinę wąską górską drogą. - Nasz bus jako jeden z pierwszych zatrzymał się przed pojazdami prezydenckimi, by operatorzy i fotoreporterzy mogli zrobić zdjęcia. Wtedy usłyszeliśmy strzały - opowiadała Jagielskiemu dziennikarka Polskiej Agencji Prasowej.
- Ledwo dwóch prezydentów wyszło z samochodu, poszło kilka serii, chyba w powietrze - mówił sam Kaczyński. - Najpierw przyglądałem się temu, by zobaczyć, co się dzieje, potem podszedłem do prezydenta Saakaszwilego, poszliśmy wolnym krokiem i zmieniliśmy samochody. Nie sądziłem, by było zagrożenie.
- Strzały padły ze strony posterunku rosyjskiego, na pewno nie od Gruzinów. Samochody były bardzo dobrze oznaczone. Z przodu jechali gruzińscy żołnierze, może to do nich skierowane były strzały, może były to strzały ostrzegawcze, w powietrze - opowiadał prezydencki minister Michał Kamiński. - Żołnierze rosyjscy znajdowali się w odległości 30 m od pana prezydenta - podkreślał Kamiński.
- Było ciemno i panowało zamieszanie, ale z pewnością ani strzały nie padły tak blisko prezydenta, ani żołnierze nie znajdowali się aż tak blisko - mówił z kolei Jagielskiemu pracownik polskiej ambasady w Tbilisi Maciej Dachowski, który uczestniczył w podróży. Także rzecznik MSZ Piotr Paszkowski, powołując się na słowa wiceministra spraw zagranicznych Andrzeja Kremera, który podróżował razem z prezydentami, twierdził, że strzały padły "w oddali".
Kaczyński i Saakaszwili: To nie było ukartowane
Dowództwo rosyjskich sił w Osetii Południowej natychmiast odrzuciło oskarżenia o udział w incydencie. Za to szef osetyjskiego KGB Boris Attojew powiedział wówczas agencji ITAR-TASS, że ok. godziny 17.40 czasu lokalnego kolumna samochodów próbowała wjechać na terytorium Osetii Południowej. Pogranicznicy zatrzymali konwój i wytłumaczyli osobom towarzyszącym prezydentom, że granica między Osetią Południową a Gruzją jest zamknięta. Kolumna zawróciła.
Słowa Attojewa potwierdził cytowany przez agencję Reuters świadek zdarzenia, który podróżował z Saakaszwilim: - Umundurowani Osetyjczycy oddali strzały ostrzegawcze, gdy konwój prezydentów Polski i Gruzji zbliżył się na blisko 30 m do ich posterunku.
Ostatecznie prezydencka karawana dotarła do Metechi inną drogą. Po powrocie do Tbilisi obaj prezydenci odrzucali podejrzenia, że incydent mógł być przez nich ukartowany. - Oświadczam uroczyście, że takie sugestie to kłamstwo - mówił Kaczyński. Saakaszwili zapewniał, że nie spodziewał się po Rosjanach, iż otworzą ogień. - W ten rejon jeżdżą obserwatorzy OBWE. Rosjanie zwykle tego nie robią - wyjaśniał.
Rozumiem decyzję prokuratury
Wracając do dnia dzisiejszego, rozumiem decyzję prokuratury. Wskazanie konkretnych ludzi, którzy po stronie osetyjskiej oddali strzały, jest niemożliwe, bo nikt takich danych Warszawie nie przekaże.
W grę nie wchodzi też oskarżenie prezydenta Saakaszwilego o narażenie życia Lecha Kaczyńskiego na niebezpieczeństwo. Bo to, że gruziński prezydent nie mógł przewidzieć, że strzały paść mogą, możemy włożyć między bajki.
Źródło: Wyborcza.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz