Skoro od 14 września związki są sexy, to może wkrótce młodzi wreszcie przestaną się wstydzić mówić o sobie: „Tak, jesteśmy roszczeniowi!”
Ani rząd, ani nieprzychylni związkom zawodowym komentatorzy, ani nawet uczestniczki i uczestnicy sobotniej manifestacji w Warszawie nie spodziewali się takiego sukcesu frekwencyjnego. Pokojowy marsz gwiaździsty, który połączył trzy główne centrale związkowe przy palmie na rondzie de Gaulle’a, nie był, jak zwykle do tej pory, namiastką protestów pracowniczych znanych z Paryża czy Bruksela – był doniosłym manifestem obywatelskiego niezadowolenia; największym od dekad sprzeciwem wobec polityki społeczno-gospodarczej państwa.
Mainstreamowe media jak zwykle straszyły, głównie paraliżem miasta przez nadciągające hordy prymitywnych związkowców. Akcentowanie trudności komunikacyjnych to już chyba w niektórych mediach element całej strategii budowania negatywnego wizerunku związków zawodowych. Próbowano wywołać obawy przez rozruchami, paleniem opon, wyrywaniem płyt chodnikowych; dyskredytowano przywódców związkowych – głównie szefa „Solidarności” Piotra Dudę; wieszczono, że związki zawodowe to melodia przeszłości. A gdy już pochylono się nad postulatami pracowniczymi, to najczęściej były ośmieszane przez ekspertów organizacji pracodawców, którzy jak zwykle zapominali, że ekonomia jest przede wszystkim nauką społeczną, a nie ścisłą. I tak znowu usłyszeliśmy, że wycofanie się z ostatnich zmian w prawie pracy to zamach na wolność gospodarczą, a podniesienie płacy minimalnej z poziomu 1600 złotych brutto to dybanie na wypracowane w pocie czoła oszczędności przedsiębiorców.
Pewne zwątpienie w szeregach przeciwników związków zasiał sondaż Millward Brown dla TVN, w którym 59% ankietowanych wyraziło poparcie dla protestów w stolicy. Jednak to, co zdarzało się w sobotę, zaskoczyło niemal wszystkich, choć pewnie niewielu się do tego przyzna, może poza ministrem pracy, który od razu w sobotni wieczór zaprosił związkowców, by wrócili do stołu negocjacyjnego. Według różnych szacunków do stolicy zjechało od 60 do nawet 200 tysięcy protestujących. Tłumy rozlały się od Pałacu Kultury i Nauki po Stadion Narodowy, i od Sejmu przez plac Trzech Krzyży, rondo de Gaulle’a, Nowy Świat po plac Zamkowy, gdzie rozstawiono scenę, z której przemawiali związkowi liderzy.
Piotr Duda podkreślał, że od schyłku Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej nie było tak licznego protestu skupiającego w jednym miejscu pracowników. Może mieć rację, w czasach reform rządu Jerzego Buzka organizowano w stolicy liczne manifestacje głównie górników, ale tak sporego międzybranżowego protestu po transformacji ustrojowej jeszcze nie było – protestu podnoszącego kwestie pracownicze. Były spore manifestacje przeciw ograniczeniu prawa do aborcji na początku lat 90. XX wieku (kto dziś o nich pamięta?) czy przeciw ACTA, rozproszone jednak po różnych miastach. A wczoraj stało się coś, co po ponad dwudziestu latach propagandy destabilizującej społeczne więzi, zwalniającej państwo od odpowiedzialności za obywatela i przerzucającej na jednostkę wyłączną odpowiedzialność za jej położenie ekonomiczne i społeczne minimalnie przesuwa granice dyskusji o sytuacji pracowników, zabezpieczeniu socjalnym i kosztach kryzysu.
Bo po tej manifestacji nie można już bez końca racjonalizować antyspołecznych rozwiązań, forsowanych nie tylko przez rząd Tuska, ale także przez innych premierów. Także Jarosława Kaczyńskiego, który zlikwidował 40% stawkę podatku od osób fizycznych dla najbogatszych, zrujnował budżet Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, radykalnie obniżając składkę rentową, i praktycznie zlikwidował podatek spadkowy. Także Leszka Millera, który wprowadził 19% stawkę liniową podatku od osób prawnych czy zmniejszył ulgi w komunikacji kolejowej dla studentów. Obaj chcą dziś być rzecznikami: jeden „Solidarności”, drugi OPZZ, ale szczęśliwie związki zawodowe odmówiły udziału politykom w proteście.
Trzeba teraz mocniej patrzeć na ręce antyzwiązkowym politykom, bo część z nich pewnie będzie chciała przeforsować tzw. ustawę antyzwiązkową (promowaną przez Jana Filipa Libickiego i parlamentarny zespół ds. wolnego rynku). Przy ograniczeniu i tak niewielkich w skali Europy uprawnień związkowców w Polsce i zmianie sposobu ich finansowania zorganizowanie tak dużej manifestacji może już nigdy nie być możliwe.
Ale choć w trakcie manifestacji czuć było siłę, jedność i wzruszenie, to chyba za wcześnie, by powiedzieć, że rewolucja puka do bram.
Głównymi uczestnikami protestów byli członkowie „Solidarności” i organizacji związkowych zrzeszonych w Ogólnopolskim Porozumieniu Związków Zawodowych i Forum Związków Zawodowych. Jan Guz i Piotr Duda w swoich wystąpieniach podkreślali, że szczególnie beznadziejną sytuację na rynku pracy mają ludzie młodzi, ale na demonstracji dominowały osoby w średnim wieku i – z uwagi na zrzeszenie w związkach – z pewnością zatrudnione na podstawie kodeksowej umowy o pracę. Mnóstwo młodych za to obserwowało marsz z licznych sieciówek na Trakcie Królewskim – zarówno pracowników, jak i klientów. Jedni z wyraźnym uśmiechem, inni z zaciekawieniem.
To pokolenie, w większości wyzbyte elementarnej wspólnotowej odpowiedzialności za społeczeństwo, w dużej części nie rozumie, w czym taka manifestacja ma pomóc – przecież bezpośrednio od tego nie przybędzie miejsc pracy. Nie rozumie też do końca postulatów podnoszonych przez związkowców. Młodzi nie mogą zakładać związków zawodowych, bo pracują na śmieciówkach – w najlepszym wypadku, albo są bezrobotni – w najgorszym. Dobrodziejstwa umowy o pracę są dla nich abstrakcyjne: nie doświadczyli płatnego urlopu wypoczynkowego, nie mogą pójść do lekarza w godzinach pracy, bo nie mają prawa do urlopu na żądanie, termin „wypowiedzenie” nic im nie mówi, bo są zwalniani z dnia na dzień, a część z nich nawet nie może skorzystać z i tak kulejącej publicznej opieki zdrowotnej, bo nie ma opłacanych składek. Ostatni spór o OFE także z ich punktu widzenia jest jałowy – by uczestniczyć w ubezpieczeniach emerytalnych, trzeba być zatrudnionym na podstawie oskładkowanej umowy.
Jednocześnie nie uświadamiają sobie swojego wykluczenia; myślą, że sami są sobie winni, recept upatrują w neoliberalnym doktrynerstwie głoszonym przez sporą część ekonomistów i nie widzą w związkach swoich sojuszników. Obserwują protestujące pokolenie swoich rodziców, którzy nie musieli zarzynać się 30-letnim kredytem na mieszkanie czy obawiać się utraty pracy z dnia na dzień. Wciąż im się wydaje, że wbrew temu, co pisał Zygmunt Bauman, nie będą pierwszym pokoleniem w powojennej Europie żyjącym mniej stabilnie i bezpiecznie niż rodzice.
Dlatego ich dołączenie do ruchu protestu wydaje się kluczowe. Do tego jednak potrzebne jest przekonanie ich do egalitaryzmu i redystrybucyjnej roli państwa. Sobotnia manifestacja pokazała, że można zmobilizować ponad 100-tysięczną manifestację w Polsce w interesie praw pracowniczych. To już samo w sobie jest pewną zmianą. A skoro od 14 września związki są sexy, to może wkrótce młodzi przestaną się wstydzić mówić o sobie: „Tak, jesteśmy roszczeniowi!”
Czytaj także:
Igor Stokfiszewski: Ogólnopolskie dni protestu (1): Wiatr nam sprzyja
Igor Stokfiszewski: Ogólnopolskie dni protestu (2): Warszawiacy czują to samo, co my
Igor Stokfiszewski: Ogólnopolskie dni prostestu (3): Niech obywatele decydują
Maciej Gdula: Szantaż mitem Solidarności
Igor Stokfiszewski: Chodźmy razem!
Źródło: Dziennik Opinii KP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz