Czy Polacy są wynagradzani dostatecznie szczodrze? Czy nasza umiarkowana siła przebicia, która skutkuje niewielkimi podwyżkami płac, to raczej udręka dla gospodarki (nie zarabiamy = nie wydajemy), czy też może zbawienie (zachowujemy konkurencyjność)?
Można na to patrzeć naiwnie, można i demagogicznie. Nie zmieni to jednak faktu, że gospodarka rośnie, a pracownicy mają stosunkowo niewielki udział w konsumowaniu owoców tego wzrostu. Według danych Komisji Europejskiej udział wynagrodzeń w PKB wynosi w Polsce obecnie 46 proc. Za nami są tylko Litwa, Łotwa i Słowacja. Średnia dla UE wynosi aż 58 proc. Na dodatek w naszym kraju z roku na rok ten udział spada, w ciągu 12 lat aż o 10 pkt proc.
Wsłuchując się w argumenty związków zawodowych, można uznać, że niedopuszczanie pracowników do lepszego podziału zysków to jakiś kaprys kapitalisty. Sprawa nie jest jednak prosta i jednoznaczna.
Z pretensją do przemysłu?
Gdyby potraktować całą gospodarkę jak firmę, można założyć, że to, co ona zarobi, może być przeznaczone albo na wypłaty dla pracowników, albo na dywidendę dla właściciela lub spłatę kredytu w banku plus podatek dla państwa. To klasyczny podział dochodu na pracę i kapitał. Sęk jednak w tym, że kapitał może być bardziej lub mniej żarłoczny. To zależy od struktury gospodarki. A różnica pomiędzy Polską a UE zasadza się właśnie na różnicach w tych strukturach.
O co chodzi? Polska to w znacznym stopniu kraj przemysłowy. Ta część gospodarki generuje 22 proc. PKB. Jeszcze ważniejsze są usługi - stanowią one ponad 56 proc. PKB, jednak unijna rzeczywistość to nawet 75 proc.
- A przemysł jest bardziej kapitałochłonny. To żadna zła wola przedsiębiorcy, tylko normalność, że aby otworzyć fabrykę, trzeba więcej wydać niż w przypadku większości usług - mówi Adam Czerniak, główny ekonomista serwisu Polityka Insight. Raz, że w usługach udział kosztów wynagrodzeń jest zasadniczo większy (a koszt kapitału mniejszy), przy czym usługi często wiążą się z definicji z lepiej wykwalifikowaną kadrą. - Na nieszczęście mamy wysoki udział tych branż usługowych, gdzie jest niska wydajność pracy, a potrzebni pracownicy - mniej wyedukowani, np. rolnictwo - mówi Czerniak.
Polska jednak przyciąga inwestorów właśnie stosunkowo tanią siłą roboczą. Każde 100 zł wynagrodzenia liczy się w wyścigu o lokalizację fabryki opon, zakładu papierniczego czy fabryki elektroniki.
Możemy się na to zżymać bądź nie, ale to właśnie nowe inwestycje zagraniczne od kilkunastu lat najsilniej zmieniają lokalne rynki pracy. Nie byłoby fenomenu Niepołomic czy Kobierzyc bez światowych koncernów zabudowujących tam kolejne działki.
A z tym wiąże się pewne ryzyko. - Jest poczucie, że jeżeli koszty pracy wzrosną zbyt mocno, to działalność firmy zostanie przeniesiona gdzie indziej - mówi Jacek Kotłowski, wicedyrektor Instytutu Ekonomicznego NBP, choć przyznaje, że ten strach dotyczy dzisiaj w większym stopniu Europy Zachodniej. A Polska jest często beneficjentem takich roszad. Tak czy siak, oddech tańszych konkurentów nie przestaje być odczuwalny na karkach wszystkich przemysłowych ośrodków.
Co nas uratowało w kryzysie?
Druga fundamentalna przyczyna (i uniwersalny chłopiec do bicia w ostatnich latach) to, rzecz jasna, kryzys. Byłoby dziwne, gdyby w tak głęboko ekonomicznej dyskusji ten argument nie miał szansy się objawić. Bo przecież zawirowania na rynkach finansowych, zachwianie wzrostu gospodarczego wpłynęły nie tylko na giełdowe indeksy i notowania walut, lecz także na stosunki pracy.
- Malejący od 2009 roku udział płac w PKB wynika z tego, jak zmienia się koszt pracy, ile firmę kosztuje pracownik, a jak zachowuje się wydajność pracy. Mamy do czynienia z sytuacją, że ludzie pracują bardziej wydajnie, ale są gorzej za to wynagradzani. Można nad tym ubolewać, ale pamiętajmy, że to czynnik, dzięki któremu gładko przeszliśmy przez kryzys - mówi Michał Gradzewicz, ekonomista zajmujący się rynkiem pracy w NBP.
Nie ma takiej siły, która zmusiłaby przedsiębiorcę, by ryzykował własne pieniądze w niepewnych czasach. A zatem firmy nie zatrudniały, ale zwalniały pracowników. Tymczasem wzrost gospodarczy trwał.
Zanim jednak ostro zaczniemy wytykać przedsiębiorcom, przypomnijmy sobie, jakie skutki dla rynku pracy miało poprzednie spowolnienie, to z lat 2000-01. Wówczas stopa bezrobocia poszybowała do ponad 20 proc. Firmy ostro cięły koszty, by potem wraz z powrotem koniunktury na gwałt próbować znaleźć do pracy odpowiednich ludzi.
Tym razem było inaczej, znacznie bardziej łagodnie. - W kryzysie firmy po prostu chomikowały pracę. Wolały utrzymać pracowników, wstrzymać podwyżki, ale przeczekać najtrudniejszy czas i potem się nie martwić, że muszą szukać na rynku kluczowych pracowników. To był rodzaj umowy społecznej: pracownicy utrzymywali posady, ale nie zarabiali więcej - mówi Jacek Kotłowski z NBP. Ta umowa społeczna może nie była ogłoszona z przytupem, ale za to dosyć sprawnie działała.
Wsłuchując się w argumenty związków zawodowych, można uznać, że niedopuszczanie pracowników do lepszego podziału zysków to jakiś kaprys kapitalisty. Sprawa nie jest jednak prosta i jednoznaczna.
Z pretensją do przemysłu?
Gdyby potraktować całą gospodarkę jak firmę, można założyć, że to, co ona zarobi, może być przeznaczone albo na wypłaty dla pracowników, albo na dywidendę dla właściciela lub spłatę kredytu w banku plus podatek dla państwa. To klasyczny podział dochodu na pracę i kapitał. Sęk jednak w tym, że kapitał może być bardziej lub mniej żarłoczny. To zależy od struktury gospodarki. A różnica pomiędzy Polską a UE zasadza się właśnie na różnicach w tych strukturach.
O co chodzi? Polska to w znacznym stopniu kraj przemysłowy. Ta część gospodarki generuje 22 proc. PKB. Jeszcze ważniejsze są usługi - stanowią one ponad 56 proc. PKB, jednak unijna rzeczywistość to nawet 75 proc.
- A przemysł jest bardziej kapitałochłonny. To żadna zła wola przedsiębiorcy, tylko normalność, że aby otworzyć fabrykę, trzeba więcej wydać niż w przypadku większości usług - mówi Adam Czerniak, główny ekonomista serwisu Polityka Insight. Raz, że w usługach udział kosztów wynagrodzeń jest zasadniczo większy (a koszt kapitału mniejszy), przy czym usługi często wiążą się z definicji z lepiej wykwalifikowaną kadrą. - Na nieszczęście mamy wysoki udział tych branż usługowych, gdzie jest niska wydajność pracy, a potrzebni pracownicy - mniej wyedukowani, np. rolnictwo - mówi Czerniak.
Polska jednak przyciąga inwestorów właśnie stosunkowo tanią siłą roboczą. Każde 100 zł wynagrodzenia liczy się w wyścigu o lokalizację fabryki opon, zakładu papierniczego czy fabryki elektroniki.
Możemy się na to zżymać bądź nie, ale to właśnie nowe inwestycje zagraniczne od kilkunastu lat najsilniej zmieniają lokalne rynki pracy. Nie byłoby fenomenu Niepołomic czy Kobierzyc bez światowych koncernów zabudowujących tam kolejne działki.
A z tym wiąże się pewne ryzyko. - Jest poczucie, że jeżeli koszty pracy wzrosną zbyt mocno, to działalność firmy zostanie przeniesiona gdzie indziej - mówi Jacek Kotłowski, wicedyrektor Instytutu Ekonomicznego NBP, choć przyznaje, że ten strach dotyczy dzisiaj w większym stopniu Europy Zachodniej. A Polska jest często beneficjentem takich roszad. Tak czy siak, oddech tańszych konkurentów nie przestaje być odczuwalny na karkach wszystkich przemysłowych ośrodków.
Co nas uratowało w kryzysie?
Druga fundamentalna przyczyna (i uniwersalny chłopiec do bicia w ostatnich latach) to, rzecz jasna, kryzys. Byłoby dziwne, gdyby w tak głęboko ekonomicznej dyskusji ten argument nie miał szansy się objawić. Bo przecież zawirowania na rynkach finansowych, zachwianie wzrostu gospodarczego wpłynęły nie tylko na giełdowe indeksy i notowania walut, lecz także na stosunki pracy.
- Malejący od 2009 roku udział płac w PKB wynika z tego, jak zmienia się koszt pracy, ile firmę kosztuje pracownik, a jak zachowuje się wydajność pracy. Mamy do czynienia z sytuacją, że ludzie pracują bardziej wydajnie, ale są gorzej za to wynagradzani. Można nad tym ubolewać, ale pamiętajmy, że to czynnik, dzięki któremu gładko przeszliśmy przez kryzys - mówi Michał Gradzewicz, ekonomista zajmujący się rynkiem pracy w NBP.
Nie ma takiej siły, która zmusiłaby przedsiębiorcę, by ryzykował własne pieniądze w niepewnych czasach. A zatem firmy nie zatrudniały, ale zwalniały pracowników. Tymczasem wzrost gospodarczy trwał.
Zanim jednak ostro zaczniemy wytykać przedsiębiorcom, przypomnijmy sobie, jakie skutki dla rynku pracy miało poprzednie spowolnienie, to z lat 2000-01. Wówczas stopa bezrobocia poszybowała do ponad 20 proc. Firmy ostro cięły koszty, by potem wraz z powrotem koniunktury na gwałt próbować znaleźć do pracy odpowiednich ludzi.
Tym razem było inaczej, znacznie bardziej łagodnie. - W kryzysie firmy po prostu chomikowały pracę. Wolały utrzymać pracowników, wstrzymać podwyżki, ale przeczekać najtrudniejszy czas i potem się nie martwić, że muszą szukać na rynku kluczowych pracowników. To był rodzaj umowy społecznej: pracownicy utrzymywali posady, ale nie zarabiali więcej - mówi Jacek Kotłowski z NBP. Ta umowa społeczna może nie była ogłoszona z przytupem, ale za to dosyć sprawnie działała.
Konsumpcja albo nic?
Kolejne ogniwa tego łańcuszka w uproszczeniu wyglądają tak: zarabiamy słabo, więc i słabo wydajemy. Rzeczywiście, każdy z nas wie, co jeszcze włożyłby do koszyka, ile gwiazdek dodałby do lokalizacji wakacyjnego wypoczynku czy których dylematów inwestycyjnych byłby w stanie uniknąć (remont łazienki czy wymiana samochodu), gdyby zarabiał te kilkaset złotych więcej. Dla gospodarki jako całości nie jest to jednak tak jednoznaczne.
Wprawdzie za większą część PKB odpowiadają nasze wydatki (około dwóch trzecich stanowi konsumpcja prywatna), ale nie oznacza to, że pieniądze, które nie trafiają do naszych kieszeni, są bezpowrotnie dla gospodarki stracone. Oczywiście pazerny przedsiębiorca może je po prostu wydać na zbyteczne zakupy przez internet w zagranicznych sklepach, ale umówmy się: realia wyglądają trochę inaczej. W cięższych czasach firmy nie szaleją z inwestycjami, lecz odkładają kapitał na moment odbicia.
Czy to różnica dla gospodarki, czy ten sam jeden złoty zostanie wydany na inwestycje, czy na konsumpcję? - To, co wydajemy sami, zostanie przeznaczone na kupno chleba, benzyny, lekarstw. Mamy z tego popyt dziś. Inwestycje to, po pierwsze, kupno innych towarów: cementu, maszyn, samochodów dostawczych. Ale druga sprawa to poprawa potencjału wzrostowego gospodarki w przyszłości. Bo inwestycje dają lepszą konkurencyjność, nowe szanse dla firmy - mówi Gradzewicz.
A może przekląć usługi?
Choć na początku tego tekstu ubolewałam, że pracownicy mają tak mały udział w podziale dochodów, w tym miejscu zatrzymuję się i mnożę wątpliwości.
Jakie skutki będzie miała postulowana przez wielu ekonomistów reindustrializacja? Czy stawianie na przemysł zasilany tańszą w przyszłości energią będzie zbawieniem dla gospodarki, dobrą polisą ubezpieczeniową dla pracowników?
Czy mają z czego cieszyć się ci, którzy wprawdzie posiadają mocno rozwinięty sektor usługowy, ale przy dominującej roli branży finansowej (patrz przykłady Słowenii, Islandii)? Czy to bezpieczny model?
A co z powszedniejącym już nam samozatrudnieniem? Osoby, które de facto pracują na etatach, otwierają jednoosobową działalność gospodarczą, ograniczają koszty i wypadają ze statystyki pracowników.
I w końcu: jak bardzo "zasługa", że płace stanowią tak mały odsetek PKB, leży po naszej stronie? W końcu aktywność ekonomiczną też mamy niską i trudno nam się rozstać z przywilejami emerytalnymi.
Źródło: Wyborcza.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz