poniedziałek, 16 września 2013

Cezary Michalski - Wychowanie liberalizmu w Polsce

Tusk zrobił zwrot przez lewe ramię. Powiedział, że protesty związkowe w Warszawie – choć się z ich postulatami nie zgadza – są czymś normalnym, cywilizowanym, uzasadnionym przez kryzys i jego społeczne koszta, w dodatku zdyscyplinowanym przez ich organizatorów i spokojnym. Pozostawił na jałowym poletku „priwislańskiego thatcheryzmu” zarówno Renatę Grochal (jej proemancypacyjne komentarze i teksty czytam zazwyczaj z sympatią, ale mający przerazić nowe polskie mieszczaństwo komentarz zbudowany wokół obrazu „wczoraj spłonęła pierwsza opona” lokowałbym raczej w kategorii skrzydlatych słów), jak też Sikorskiego wciąż zmagającego się z upiorem Scargilla, a nawet Schetynę wciąż powtarzającego, że „miejsce na negocjacje jest w komisji trójstronnej, a nie na ulicach”, mimo że doskonale wie, iż używając Kosiniak-Kamysza, człowieka nieistniejącego jako reprezentatywny polityk (nawet w PSL), to rząd konsekwentnie uczynił z komisji trójstronnej farsę. 

Dynamiczny językowy zwrot Tuska w ogniu związkowych protestów i przyjaznych tym protestom sondaży powinien uczyć niektórych redaktorów i niektórych polityków, że nie warto wychodzić przed PR-owy szereg. A nas uczy również tego, że i tak najinteligentniejsi i najbardziej pragmatyczni są dziś w Polsce polityczni liderzy, a nie ci, którzy ich myśli usiłują zgadnąć, aby móc ich bronić. Ci drudzy, czyli pudła rezonansowe Tuska i jego zatwierdzeni lub samozwańczy interpretatorzy, zawsze zostaną w końcu pozostawieni w pustym polu przez plastycznego i dynamicznego Mistrza (także mnie to czasem dotyczy, plasującego się w kategorii „samozwańczy interpretatorzy”). 

Szkoda że stworzony przez Millera, Kaczyńskiego i Tuska model jednoosobowego kierownictwa uniemożliwia dzielenie się własnym pragmatyzmem nawet z własną partią, nie mówiąc już o własnych wyborcach. A dotyczy to całej trójki liderów, która na tle dogmatyzmu własnych obozów (politycznych, społecznych, medialnych), czasem świadomie uruchamianego przez tychże liderów, wyrasta na prawdziwych geniuszy pragmatyzmu i umiarkowania (nawet Jarosława Kaczyńskiego to dotyczy, szczególnie tego z okresu negocjowania traktatu lizbońskiego). Wystarczy wspomnieć o realnym, bardzo pragmatycznym, instrumentalnym i zdystansowanym stosunku Leszka Millera do nostalgii za PRL-em (nie jako miejscem jedynego niestety w polskiej historii tak szerokiego awansu społecznego, także jego własnego, ale jako przegrywającym konkurencję na wszystkich polach niewydolnym systemem ekonomicznym). Wydaje się, że w nowym modelu kierowania partią chodzi właśnie o to, aby jedynym pragmatykiem był lider, a wszyscy inni rajdowcy z jego własnej partii wywalali się na dogmatycznych zakrętach. W ten sposób partie nowego typu są w stanie przetrwać okresy własnej dekoniunktury, ale nie budują kapitału społecznego (choćby w skromnych niszach własnego aparatu, jak niegdyś socjaldemokracje, chadecje itp.), ale ten kapitał trwonią, co szczególnie w Polsce – kraju bez kapitału społecznego – trudno im poczytać za zasługę.


Polacy są narodem bezpaństwowym i apolitycznym (fredrowskich ustawek Cześnika Raptusiewicza i Rejenta Milczka, nawet w oskarowym wykonaniu Kaczyńskiego i Tuska, w przeciwieństwie do Marka Cichockiego, Dariusza Gawina czy Ludwika Dorna nie uważam za dumny peryferyjny schmittianizm, ale za głęboką i odziedziczoną po przodkach patologię antypolityczności).


W takim kraju państwo i polityka są z góry spisane na straty. Dobrze jest, jak Tusk to przynajmniej rozumie (a sądzę, że Tusk to rozumie) i odpowiedzialność polityczną za losy tego regionu ceduje (w rozsądnych, nie „rozbiorowych” granicach) na Unię Europejską czy Niemcy. Źle, jak takiej odpowiedzialności nikt nie chce przejąć, czekając, aż się to wszystko wywróci, żeby uprzątnąć gruzy (w przeszłości Rosjanie tak czasem robili z całym naszym regionem, ale dziś mogą to robić nawet duże korporacje, kościoły i „rynki”). 

Ale w takim kraju – apolitycznym i bezpaństwowym – warto bić się przynajmniej o istnienie społeczeństwa. Naród aspołeczny, wręcz antyspołeczny, także politycznym nigdy nie będzie, podczas gdy skuteczny wysiłek na rzecz odbudowy społeczeństwa daje pewne nadzieje na pojawienie się w tym odbudowanym kiedyś społeczeństwie także umiejętności i standardów politycznych. Język UPR-owski; język „mamuś i tatusiów, którym szkoła kradnie ICH dzieci”; język „rodziny na swoim”; język biznesowych oligarchów zyski mających w Polsce, ale podatki rozliczających na Cyprze; język „okupacji”; język „thatcheryzmu”; język smoleńszczyzny; język Żalka-bufona wychodzącego z Platformy w 330 rocznicę Odsieczy Wiedeńskiej; roszczeniowy język Kościoła „prześladowanego przez Tuska”; język „nowych Powstańców Warszawskich” z kręgów zbliżonych do kiboli Legii; język pogardy dla „moherów”; język pogardy dla „lemingów”; język pogardy dla związkowców („kiedyś, panie dziejaszku, to były związki, szczególnie wówczas, kiedy ich nie było...”) – wszystkie te języki panoszące się dzisiaj nad Wisłą nie tylko, że nie kierują nas w stronę polityki i państwa, ale niszczą w Polsce nawet społeczeństwo.

Dlatego wolę dialog, choćby PR-owy, niż PR-owy „thatcheryzm”. Dlatego cieszę się z PR-owego zwrotu Tuska, choć pamiętam, że parę dni wcześniej to on zakazał przyjmowania swoim ministrom delegacji protestujących związkowców narzucając kontakty wyłącznie na szczeblu dyrektora departamentu. I mam nadzieję na PR-owy zwrot związkowych liderów. Właśnie z tego powodu – wyłącznie i zaledwie z powodu tego PR-owego zwrotu Tuska – na dziś uważam związkowe protesty za sukces Polaków (wszystkich, nie tylko „solidarnych” przeciw „liberalnym”). Choć jeśli za pół roku faktycznego dialogu pomiędzy związkami i rządem nadal nie będzie, związkowcy nadal będą się domagać „obalenia tego rządu” (i zastąpienia go kim, może Kukizem, Kaczyńskim, Rydzykiem..., bo innego potencjału zastępowalności obecnego systemu nie ma, jest co najwyżej potencjał komplementarności, dopełniania obecnego systemu Millerem lub Palikotem), działacze aparatu „Solidarności” nadal będą przesiąkać językiem dzisiejszej antyspołecznej prawicy (słyszałem w czasie protestów panią z „Solidarności” nauczycielskiej, która zamiast domagać się mniej licznych klas i stypendiów dla uczniów żądała „zmiany antynarodowego i depolonizującego programu nauczania historii i języka polskiego”, bo parę dni wcześniej musiała przeczytać komentarz Terlikowskiego w „Rzeczpospolitej”), a z kolei oddelegowani politycy PO oraz mieszczańska prasa ciągle uprawiać będą „priwislański thatcheryzm” ku uciesze najmniej rozgarniętej części nowego polskiego mieszczaństwa – wówczas związkowe protesty okażą się jedynie kolejną porażką Polaków.

Źródło: Dziennik Opinii KP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz