wtorek, 14 maja 2013

Tomasz Piątek - NARÓD MORDERCÓW I NIEWOLNIKÓW


I znowu po weekendzie tyle jest wesołych tematów, o których można by zabawnie napisać. Armageddon w warszawskim metrze, który zablokował komunikacyjnie całą stolicę. Ksiądz-pedofil ze Szczecina, który pozazdrościł biskupowi-actimelkowi z Gdańska jego hodowli danieli i postanowił sobie założyć hodowlę Francuzów (złapał dwóch, zresztą całkiem dojrzałych – i uwięził ich u siebie na plebani). Weekendowy magazyn „Gazety Wyborczej”, w którym Marek Beylin zapewnia, że edukacja uchroni nas przed powrotem nazizmu, a kilka stron wcześniej Jan Hartman domaga się, żeby edukację zlikwidować (swoją drogą, to kolejny przykład cywilnej dezercji: przedsiębiorcy nie chcą płacić podatków, policjanci wynajmują się bandytom jako ochroniarze, a edukatorzy nie chcą edukować – czy nie tak upadają cywilizacje?). Ale nie mogę o tym wszystkim pisać, nie mam siły żartować, Feliks nie będzie wesoły i nie będzie piosenki.

Wczoraj wieczorem przeczytałem książkę Stefana Zgliczyńskiego Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali. Przez całą noc miałem koszmary: małe dzieci czepiały mi się nóg i błagały, żebym ich nie zabijał. Albo żebym, zanim je zabiję, po raz ostatni ponosił je na barana. Nie zgrywam się – i nikomu nie życzę takich snów.

Teoretycznie książka Zgliczyńskiego nie powinna mną aż tak wstrząsnąć. Po Grossie, po My z Jedwabnego Anny Bikont, po ostatnich wystąpieniach Andrzeja Lederapowinienem być gotowy na prawdę. Już wcześniej czytałem o żydowskich dzieciach wbijanych przez Polaków na widły i wrzucanych do płonącej stodoły. A jednak do tej pory gdzieś z tyłu głowy słyszałem głos, który szeptał usprawiedliwienia, usprawiedliwienia kuriozalne, ale miło usypiające: „To tylko Jedwabne... To tylko Radziłów... No prawda, jeszcze Kielce, tam twoi krewni stali nad wodą, patrzyli na utopione i ukamienowane Żydówki... Ale to tylko Kielce... I tylko ciemni ludzie, motłoch...”. Szczególnie to ostatnie usprawiedliwienie było parszywe, ale o tym za chwilę.

Proszę Państwa, Stefan Zgliczyński zebrał w swojej książce te wszystkie niezliczone Radziłowy i Jedwabne rozrzucone po całej Polsce. Zebrał powiatowe polowania na Żydów, zebrał świadectwa i opracowania, które do tej pory w Polsce znane były tylko historykom. Powstało proste, łatwe w czytaniu dzieło dla szerokiej publiczności – dzieło przerażające.

Dla jasności i dobitności, pozwolę sobie wyliczyć tezy przekonująco udowodnione przez Zgliczyńskiego:

– po pierwsze, już przed wojną Polacy (i to nie tylko ONR i endecy, ale także sanacyjny rząd) przygotowywali się do antysemickiej czystki etnicznej (i nie chodzi tu tylko o słynny Madagaskar; polscy wysłannicy rozmawiali z Hitlerem o przesiedleniu Żydów do innych kolonii);

– po drugie, korzystając z przyzwolenia (nieraz cichego) Niemców, Polacy niemal od pierwszych dni okupacji rozpoczęli rzeź Żydów (czasem zabijali ich samodzielnie, czasem rękami hitlerowców, którym wydawali swoje ofiary); ta rzeź wykorzystywała hitleryzm (Hitler stworzył dla niej okazję i przychylny klimat), ale z hitleryzmu nie wynikała: była logiczną konsekwencją przedwojennej polskiej ideologii antysemickiej, głoszonej przez rząd, prawicę i – co szczególnie ważne na wsi –  przez Kościół

– po trzecie, Państwo Podziemne nie tylko nie powstrzymywało morderców i szmalcowników, ale jego żołnierze mordowali Żydów w lasach oraz podczas powstania warszawskiego; dotyczy to nie tylko zbrodniczej formacji NSZ, ale także AK; bezpieczne dla Żydów były tylko niektóre (podkreślam, niektóre) oddziały AL; uwielbiani i wynoszeni na pomniki bohaterowie podziemia, tacy jak „Ogień” czy „Barabasz”, byli w rzeczywistości masowymi mordercami;

– po czwarte, mordowanie Żydów trwało po wojnie; znikło hitlerowskie przyzwolenie, zaczęły się komunistyczne zakazy, a mimo to życie Żydów nadal było zagrożone, nie tylko ze strony antykomunistycznego podziemia i nie tylko podczas słynnych pogromów; tłum spontanicznie linczował powracających Żydów w pociągach i na stacjach kolejowych, strzelała do nich „ludowa” milicja i „ludowe” wojsko;

– po piąte, nieliczni Sprawiedliwi byli traktowani przez ogół Polaków jak zdrajcy narodu;

– po szóste, podczas wojny na terenie Polski zginęło z rąk Polaków o wiele więcej Żydów niż Niemców.

Te wszystkie tezy, poparte faktami, liczbami i świadectwami, pozwalają Zgliczyńskiemu na zadanie prowokacyjnego, ale nieodparcie nasuwającego się pytania: czy II wojna światowa była dla Polaków wojną polsko-niemiecką czy jednak przede wszystkim polsko-żydowską?

Cała książka Zgliczyńskiego jest podobną prowokacją, włącznie z tytułem. Autor sugeruje, że powinien za ten tytuł dostać trzy lata, ze względu na nieszczęsną ustawę, która nakazuje karać każdego, kto ośmieli się powiedzieć, iż Naród Polski Zawsze Dziewiczy miał jakiś udział w zbrodniach nazizmu. Rozumiem tę prowokację – ewentualne oskarżenie mogłoby skończyć się głośnym procesem, w którym absurdalna ustawa (słusznie porównywana przez Zgliczyńskiego do tureckiego prawa zakazującego mówić o ludobójstwie Ormian) musiałaby się skompromitować. Ja jednak nazwałbym książkę krócej: Jak Polacy Żydów mordowali. Bo Zgliczyński tak naprawdę nie opowiada o polskim udziale w zbrodniach nazizmu. Nazizm był tu tylko okazją. Zgliczyński opowiada o naszym, polskim mordzie, nie nazistowskim, nie komunistycznym, tylko narodowo-katolickim.

To jest moje jedyne zastrzeżenie do prowokacji Zgliczyńskiego. Bo poza tym ta prowokacja oparta jest na faktach i faktów się trzyma.

Ktoś kiedyś powiedział, że naród jest wspólnotą opartą na kłamstwie. Wszystkie narody kłamią. Rosjanie nie chcieli rozmawiać z Anne Applebaum o Gułagu, tylko o swoich kosmonautach. Niemcy w swoim czasie zrobili sobie krwawą łaźnię rozrachunków, ale teraz kręcą komedie o Hitlerze i ckliwe filmy o Wehrmachcie (albo, co gorsza, ckliwe filmy o Hitlerze, jak Upadek). Amerykanie zawsze i wszędzie rozsiewają demokrację, mniejsza że za pomocą napalmu i bomb. Chińczycy twierdzą, że wywodzą się od Homo erectus i dlatego są innym gatunkiem człowieka niż Europejczycy. Włosi w szkołach wciąż uczą się o wzniosłym Risorgimento, które tak naprawdę nie było niczym innym, jak sprzedażą nowych rynków zbytu Piemontowi. Belgowie nie chcą pamiętać o Kongo i pomysłowym królu Leopoldzie. Anglicy nie chcą pamiętać, że cały kontynent przerobili na kolonię karną.

Ale jakoś tak się dzieje, że polskie kłamstwo boli mnie bardziej niż cudzoziemskie i wydaje mi się głębiej wżarte w umysł. Może tak jest, bo jestem Polakiem, może tak jest, bo wciąż pamiętam histeryczną politykę historyczną Kaczyńskiego – ale może tak jest, bo tak jest (bo naprawdę to kłamstwo jest głębiej wżarte). Ludzie z Zachodu, z którymi rozmawiałem, nieraz mi mówili: wasi inteligenci są jak zaprogramowani, gdy zapytać was o wasz kraj, opowiadacie wszyscy o wolności szlacheckiej, rozbiorach, powstaniach i wojnie.

No właśnie. Polska wspiera się na dwóch podstawowych kłamstwach. Jedno to opowieść o narodzie miłujących wolność szlachciców. A prawda jest taka, że ci miłujący wolność szlachcice byli bezkarnymi gangsterami, którzy trzymali w potwornej niewoli ogromną większość społeczeństwa. Sami w praktyce nie podlegali żadnym sądom, natomiast mieli władzę życia i śmierci nad swoimi niewolnikami. Tak zwana Pierwsza Rzeczpospolita to nie tylko głód, wódka i pańszczyzna ponad siły, to nie tylko rózgi i dyby, ale także zakopywanie żywcem połączone z przekłuwaniem stóp broną, a nawet swoisty „mord rytualny” (byli tacy panowie, którzy najwyraźniej chcieli przetestować legendę i turlali swoich chłopów w beczkach nabijanych gwoździami). O potwornościach tamtej Polski pisało wielu autorów, i to w sposób żywy, popularny. Od Kitowicza począwszy, przez Łozińskiego, Putka, Tazbira, Stommę, po nieocenionego Łukasiewicza. A mimo to w powszechnej wyobraźni nadal rządzi kłamstwo.

Drugim kłamstwem są wyjątkowe rzekomo cierpienia i heroizm Polaków, szczególnie podczas ostatniej wojny. Co w takim razie mają powiedzieć Żydzi, Cyganie i homoseksualiści? Co mają powiedzieć Koreańczycy, mordowani przez Japończyków i przez Stalina? Co mają powiedzieć Rosjanie, ginący w lodowatych okopach między Żukowem a Własowem, między lagrem a łagrem? A jeśli pogrzebać głębiej w historii, mamy Hołodomor na Ukrainie i Wielki Głód w Irlandii, eksterminację Indian amerykańskich, potworności wojny trzydziestoletniej (według niektórych wyliczeń bardziej krwawej niż wojny światowe) i tak dalej, aż dojdziemy do okrucieństw Asyryjczyków.

Może jednak wypadałoby otworzyć szerzej oczy i zobaczyć, że cały świat cierpi. Może wypadałoby otworzyć szerzej oczy – nie tylko na świat, ale na własną historię. Może wypadałoby powiedzieć prawdę.

A prawda jest bardzo prosta: był naród ciemnych niewolników, dręczony przez gangsterów. Kiedy gangsterzy przepili swoją ojczyznę, niewolnicy przyjęli to z ulgą: wreszcie pojawiło się jakieś prawo, które choć trochę ich chroniło, albo przynajmniej jakaś władza inna niż dotychczasowi okrutni panowie (nawet Rosjanie, biorąc swój kawał Polski w posiadanie, uważali, że przyszli nas zeuropeizować: mieli jakieś sądy, jakąś administrację, jakąś policję – straszną, bo straszną, ale mieli). A kiedy niewolnicy zaczęli się wyzwalać, gangsterzy, którzy stali się teraz inteligentami, zaczęli niewolnikom wskazywać innych wrogów – żeby nadal kontrolować byłych poddanych i żeby uniknąć ich zemsty. Tymi wrogami mieli niby być zaborcy, ale jakoś tak się stało, że okazali się nimi Żydzi. I gdy w końcu pojawiły się sprzyjające okoliczności, niewolnicy zmanipulowani przez panów zaczęli Żydów mordować. A dzisiaj wyinteligenceni już zupełnie genetyczni i memetyczni potomkowie panów gangsterów czytają w prasie o tamtych morderstwach i wzdrygają się ze wstrętem: „Och, to straszne... Ale to tylko Jedwabne, Radziłów, Łomża, Kielce, Przasnysz, to tylko ciemny motłoch”. W domyśle – motłoch, który wciąż potrzebuje pana.

Proponuję, żeby zebrać wszystkie fakty, o których piszą Kitowicz, Łoziński, Putek, Tazbir, Stomma, Łukasiewicz i oczywiście Zgliczyński. Proponuję, żeby wreszcie stworzyć podręcznik prawdziwej nowożytnej historii Polski.

Już widzę te tytuły: Zniewolenie społeczeństwa. Zduszenie reformacji. Rzeczpospolita bandytów. Oświecenie: leczenie raka aspiryną. Zabory: postęp wymuszony. Od wojny polsko-chłopskiej do wojny polsko-żydowskiej.

Oczywiście żaden MEN takiego podręcznika nam nie zatwierdzi. Ale im bardziej będzie „zakazany”, tym bardziej będzie czytany.

Domyślam się, że niejeden czytelnik powie: człowieku, zwariowałeś? Sam przecież napisałeś, że naród opiera się na kłamstwie. A ty chcesz oprzeć naród na prawdzie? I to naród tak zakłamany, jak polski?

No cóż, może właśnie ten kraj, który najbardziej jest chory, powinien najbardziej radykalnie się leczyć. A poza tym – skoro my, Polacy, mamy nasze zupełnie nieuzasadnione pretensje do niezwykłości, to zróbmy raz w historii coś rzeczywiście niezwykłego i oryginalnego, czego inni raczej nie robią. Zacznijmy mówić prawdę o sobie. Przyjmijmy prawdę za podstawę naszej narodowej narracji. Przyznajmy się: tak, jesteśmy narodem morderców i niewolników.

To straszna narracja. Ale prawdziwsza, a więc i bardziej interesująca niż fałszywa i nudna do wyrzygania opowieść o Polsce Zawsze Dziewicy, Moralnie (Ale Tylko Moralnie) Zwycięskiej.      


Stefan Zgliczyński, Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali, Czarna Owca, 2013.


Źródło: Dziennik Opinii KP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz