Szczepan Twardoch. Za "Morfinę" wyrózniony m.in. Paszportem Polityki. Pisarz podczas spotkania Polskie Widma w ramach BigBook Festival, czerwiec 2013 (Fot. Adam Stępień/AG)
Jest prokuratorskie postępowanie w sprawie kontrowersyjnego wpisu "Pier...l się, Polsko", zamieszczonego na Facebooku przez pisarza Szczepana Twardocha. Śledczy zajęli się sprawą po doniesieniu złożonym przez prawnika Michała Boruczkowskiego - informuje poznańska "Gazeta Wyborcza". Wg prawnika ew. kara "pozbawienia wolności w zawieszeniu" będzie dla pisarza "nauczką, że w sposób wulgarny o swoim kraju nie należy się wyrażać".
"Kilkaset tysięcy ludzi zasadniczo myli się w kwestii własnej tożsamości etnicznej; sędzia z Warszawy wie lepiej, bo tak go w szkole nauczyli. (...) Pierdol się, Polsko" - takim wpisem pisarz Szczepan Twardoch zareagował w grudniu 2013 roku na decyzję Sądu Najwyższego, który uznał, że Ślązaków nie można uznać za odrębny naród.
Jak informuje poznańska "Gazeta Wyborcza", sprawą wpisu zainteresowali się śledczy z Prokuratury Rejonowej Poznań Stare Miasto. Postępowanie wszczęto po doniesieniu prawnika Michała Boruczkowskiego, który uważa, że wpis autorstwa Twardocha jest "obelżywy"..
- Wszyscy tworzymy wspólne dobro, jakim jest Polska. Twórcom konstytucji zależało, by nikogo nie dyskryminować - ani Ślązaków, ani żadnej innej mniejszości. Prokuratura, wszczynając postępowanie, przychyliła się do mojego poglądu, że naruszanie godności Ojczyzny w taki sposób może być przestępstwem - powiedział Boruczkowski w rozmowie z poznańską "GW".
Nauczka
Prokuratorskie postępowanie nie oznacza, że sprawa skończy się w sądzie. Śledczy nie przesądzają, czy będzie akt oskarżenia, na razie zajęli się analizowaniem sprawy. Ale prawnik, który doniósł na Twardocha, podkreśla, że za publiczne znieważenie Rzeczypospolitej Polskiej grożą trzy lata pozbawienia wolności.
Jak przekonywał w rozmowie z "GW", liczy, że kara pozbawienia wolności w zawieszeniu będzie dla pisarza "nauczką na przyszłość, że w sposób wulgarny o swoim kraju nie należy się wyrażać". - I że dzięki temu nabierze większej kultury słowa, co jako pisarzowi z pewnością mu się przyda.
Otwartość polskiego katolicyzmu najlepiej wyraża się w metaforze skarbonki bez dna. Zasilanej przez państwo.
Proszę państwa, czwartego lutego 2014 roku państwo Polskie straciło niepodległość. Kiedy krążyliśmy sobie wokół oka genderu, reprezentacja Kościoła katolickiego zrobiła to, co zawsze w roku wyborczym, czyli wyciągnęła dotacje. 6 mln złotych z budżetu centralnego to niewiele, zwłaszcza gdy porównamy to z rocznymi dotacjami na edukację wyznaniową (1,3 mld złotych) albo z wydatkami na uczelnie religijne (96 mln złotych). Te 6 mln złotych to oczywiście tylko fragment wydatków na Świątynię Opatrzności Bożej (całość kosztów przekroczy 150 mln złotych). Jak widać, otwartość polskiego katolicyzmu najlepiej wyraża się w głęboko eschatologicznej metaforze skarbonki bez dna.
Dlaczego te 6 mln złotych jest szczególne?
Po pierwsze, ta konkretna dotacja wygrała z potrzebami rozwoju kultury w małych miejscowościach. Nie była wpisana w żadnej program wieloletni, unijny itp. Era dyskretnych przewałek minęła, zbliżają się wybory i trzeba te pieniądze szybciej szuflować na tacę. Biblioteka w Nowotańcu (gm. Bukowsko) nie dostanie funduszy na modernizację. Orkiestra dęta w Krościenku Wyżnym nie dostanie instrumentów. Muzeum Rolnictwa w Szreniawie nie dostanie alarmu przeciwpożarowego. Nie będzie festynu orkiestrowego w Miejskiej Górce. Eksponaty w Sądeckim Parku Etnograficznym czeka kolejny rok bez modernizacji.
Zanim się roześmiejecie, przypomnę wam, że w małych miejscowościach nie ma hojnych sponsorów. Nie ma warszawskich NGO-sów. Nie ma setki klubokawiarni, bibliotek akademickich, festiwali kulturalnych.
Muzeum religijne w Wilanowie to jedno z wielu muzeów warszawskich, ale to ono zabrało fundusze na setki lokalnych bibliotek, orkiestr, festiwali. Oczywiście, szkoda mi TR w Warszawie czy Filharmonii Szczecińskiej, ale te instytucje i tak dadzą sobie jakoś radę. Natomiast dla małych miejscowości ta dotacja to jedyna szansa na rozwój.
Bibliotekarki, animatorzy, dyrygentki i puzoniści w mniejszych miejscowościach to często ostatnia linia obrony przed marazmem, bezrobociem czy alkoholizmem. To często jedyne miejsce, gdzie dziecko może spokojnie odrobić lekcje. To jedyna szansa na kontakt z książką, muzyką czy komputerem. To szansa na poprawę wyników edukacyjnych, na zwiększenie skuteczności każdego innego programu pomocowego. Chcecie zobaczyć, jak wygląda partycypacja – zobaczcie koło gospodyń wiejskich w Sławnie. Chcecie zobaczyć naukę – zobaczcie, jak dzieciaki ze Strzebielina Morskiego biorą udział w Bałtyckim Festiwalu Nauki.
Kiedy Zdrojewski tnie fundusze na inicjatywy Krytyki Politycznej (z innych konkursów, koncentrujących się na działaniach w skali kraju), jest mi oczywiście smutno (bo zamiast warsztatu łączącego sztukę i elektronikę robię w łódzkich liceach dyskusje). Ale cięcie funduszy dla lokalnych bibliotek to nie jest błąd, różnica polityczna czy spór o wartości.
To zbrodnia.
Bo to, co w Wilanowie jest tylko cegiełką w wielkiej inwestycji, w małych miejscowościach jest fundamentem przetrwania.
Dlatego kiedy w mniejszej miejscowości upada biblioteka, orkiestra dęta czy kółko szachowe, to tak jakby w Warszawie zamknięto jednocześnie teatr, filharmonię i muzeum.
Drugi problem to kontrola państwa nad programem. Program wystaw w Muzeum Historii Żydów Polskich jest ustalany pod nadzorem świeckiego kuratora. To samo dotyczy ekspozycji ikon łemkowskich w Sanoku (też nie dostały dotacji). W tych obiektach inwestorem i twórcą programu jest państwo. W szwindlu wilanowskim kontrola państwa będzie wyłącznie iluzoryczna (zwłaszcza jak min. Zdrojewskiego w nagrodę przyjmą do Opus Dei).
Mili młodzi ludzie z „Kontaktu” (czy innych sekcji d/s współpracy z młodzieżą) będą sobie pisali o dialogu, otwartości i innych fajnych sprawach, a tymczasem kolejne fragmenty państwa zostaną oddane w pacht instytucjom, nad którymi to państwo nie ma żadnej kontroli. Nie wierzycie – to napiszcie wniosek o udostępnienie informacji publicznej do inwestora (Episkopat). Zgodnie z prawem (jako odbiorca publicznych pieniędzy) powinien udostępnić stosowne rozliczenia. Zgodnie z realiami jawność finansowa Kościoła to kolejna z wielkich tajemnic wiary (zbyt niepojętych dla prostych ludzi).
Chętnie zobaczę, jak Episkopat robi przetargi na sprzęt (małe ośrodki muszą!). Jak prowadzi Biuletyn Informacji Publicznej. Jak pisze (dostępne publicznie) sprawozdania finansowe. Czy ktoś pamięta dyskusję na temat eksponatów w tym powstającym muzeum? Gdzie praca archiwistów, muzealniczek, kustoszów? Gdzie katalogi, dyskusje, opracowania krytyczne? Chętnie zapoznam się z materiami dokumentującymi kompetencje muzealne Episkopatu.
Trzeci problem to absurd tego rodzaju konkursów. Jak merytorycznie porównać wniosek na drobne zakupy dla lokalnej orkiestry z inwestycją za miliony złotych? Przecież to są zupełnie inne programy, narzędzia, cele czy skala działań. Dlatego ponad 50% wszystkich środków w tym konkursie poszło na inwestycje w Warszawie? Różnice decydujące o finansowaniu sięgają dwóch setnych punktu (na sto). Ja mam problemy z taką dokładnością, gdy mierzę elastyczność kawałka plastiku, a co dopiero mówić o kulturze. Ministerstwo Kultury ma lepszą dokładność pomiaru niż laboratorium PAN, w którym pracowałem!
Kościół katolicki w Polsce to wyspecjalizowana instytucja. Skrzydło akademicko-dziennikarskie odpowiada za zasłonę dymną. Polemika z ks. Oko czy red. Terlikowskim jest bezsensowną stratą czasu. Żaden z nich nie potrafi rozmawiać o rzeczywistych rodzinach, rzeczywistej kulturze czy rzeczywistych spoiwach polskości. Taktyka kościelna to głośno krzyczeć o czymś (zagładzie polskiej kultury, rodziny, tożsamości), a potem po cichu samemu to coś rozmontować. Udało się dobrać do edukacji. Udało się dobrać do nauki.
Ale prędzej zdechnę, niż pozwolę wam zniszczyć orkiestry dęte!