Izabela Morska - NIEKTÓRZY Z NAS BOJĄ SIĘ NIEKTÓRYCH Z WAS (1)
Osoby hetero uznają list pasterski Episkopatu za absurdalny i zabawny. Trzeba być homo, by poczuć grozę.
Chcę napisać o tym, jak to jest spędzić święta ze świadomością, że list pasterski na Niedzielę Świętej Rodziny, który za dwa dni zostanie odczytany z polskich ambon, przypieczętuje zmiany, których się już dokonały, i da początek innym. Mam nadzieję, że uda mi się skończyć tę opowieść, w przeciwieństwie do innej, wiosennej, o tym, jak to było znaleźć się w klaustrofobicznie małej sali wykładowej Uniwersytetu Gdańskiego z wrzeszczącą Młodzieżą Wszechpolską na pokładzie tego, co miało być debatą, a przypominało samolot porwany przez terrorystów. Jak i do późniejszej, jesiennej opowieści o tym, jak to było udać się tego lata pod Moskwę, do okolicy „wypoczynkowej”, gdzie moskiewscy bogacze cieszyli się życiem w swoich daczach, by przebywać w świetnie wyposażonym ośrodku naukowym, podczas gdy wokół nas bandy nacjonalistów polowały na nastoletnich gejów, żeby ich torturować i zamieszczać nagrania ze swych dokonań na internecie.
Ostatecznie jednak to, co powstało, nie jest wspominkowe. Wyszedł mi raczej osadzony w emocjach tekst krytyczny. Ma otworzyć pole do interpretacji ostatnich wydarzeń, wykazując, że Polsce bliżej jest do wprowadzenia ustawy „zakazującej homoseksualizmu”, niż nam się zdawało, przynajmniej niektórym z nas – przynajmniej do ogłoszenia przez Konferencję Episkopatu Polski najnowszego listu pasterskiego. Jego tytuł pomijam z szacunku dla samej siebie.
Przeglądając na stronie Episkopatu Polski tytuły listów pasterskich dwadzieścia pięć lat wstecz, łatwo możemy dostrzec, iż żaden nie zawiera porównywalnego ładunku agresji. Są pojednawcze, upominają („Rodzina szkołą trzeźwości”), negocjują („Problemy uwłaszczenia i prywatyzacji”), wskazują („Abyśmy nie ustawali w drodze”, „Dialog warunkiem pokoju). Baza danych zaczyna się listem „Uświęcenie czasu pracy i wakacji w Duchu Świętym” z czerwca 1998 roku. Uderzający jest brak potępienia komunizmu, jak i współczesnego nam pracowniczego wyzysku.
Mam zaszczyt przynależeć w Gdańsku do niewielkiej organizacji LGBT (te literki to n i e s ą cztery płci – odnoszą się raczej do nieobecnego w liście pasterskim słowa tożsamość), której trzon stanowią katolicy, ludzie głęboko wierzący. Oprócz radości obcowania z nimi doświadczeniu temu towarzyszy wrażenie déjà vu. Otóż poczynając od jesieni 1980 roku po stan wojenny, a potem przez kolejny rok wiele wieczorów spędziłam w kościele. Było to Duszpasterstwo Akademickie „Górka” przy kościele Dominikanów w Gdańsku, gdzie spotykała się młodzież antykomunistyczna, a zarazem szukająca duchowej podstawy do tego sprzeciwu. Odbywały się zatem modlitwy, śpiewy przy gitarze, czytanie zakazanych książek Gombrowicza czy Orwella, dyskusje oraz romanse (hetero), odbieranie darów z Niemiec i ostentacyjne odmawianie środków antykoncepcyjnych dołączonych do tych paczek, bo przecież to by oznaczało, że katolickie dziewczęta pozwoliły sobie na „zbyt wiele”.
Panował nastrój „oazowy”: dużo sympatii, wsparcia, śmiechu i życzliwości, którym towarzyszyła pełna izolacja od reszty społeczeństwa, zwłaszcza po stanie wojennym. Nie mieliśmy przy tym wrażenia, że hierarchia kościelna nas wspiera. „Nasz ksiądz” sporą część naszej aktywności zwyczajnie ukrywał przed zwierzchnikami, przeciwnymi takiemu kształceniu młodzieży w duchu sprzeciwu wobec rządu, takiej radykalizacji młodzieży w kościele. Nieraz baliśmy się, że zostanie nam odebrany, przeniesiony gdzie indziej. Wpadaliśmy w panikę.
Podobieństwo między dominikańską „Górką” sprzed trzydziestu lat a współczesną Wiarą i Tęczą, organizacją skupiającą polskich chrześcijan (nie tylko katolików), którzy wierzą, że Bóg ich, jako gejów, lesbijki i osoby trans, kocha i akceptuje, jest uderzające.
Podobna jest konieczność „chronienia” swoich księży przed kościelnymi hierarchami. Podobna jest idea czerpania siły z kręgu – dyskusyjnego, modlitewnego czy kręgu wsparcia. Podobne jest to, że przewodzą chłopcy (Gdańsk zdaje się wyjątkiem), bo geje znajdują się w hierarchii kościelnej łatwiej niż lesbijki. Struktura mszy katolickiej w polskich kościołach wciąż bardziej odpowiada na duchowe potrzeby tych pierwszych, a nie tych ostatnich (mówię o braku ministrantek i w ogóle kobiet w pobliżu polskich ambon). Miejsce wierzących gejów i lesbijek w Kościele jest niepewne, ale to, co mają, wystarcza, żeby dodać im otuchy. Antykomunistyczna młodzież akademicka pomiędzy kościołem Dominikanów a św. Brygidy miała całkiem podobnie.
Podobne jest też emanowanie przekonaniem, że „Bóg jest z nami”. Choć zachowania polskiej hierarchii kościelnej dziś są krzywdzące, to jutro będzie inaczej, a tymczasem z Biblii i naśladowania Chrystusa biorą siłę, żeby je znieść. Nie jest to moje podejście. Nie trwałabym w strukturze, która mnie odrzuca. Kiedy dzieje się krzywda, zmiana jest zalecana pod względem psychologicznym i ma zastosowanie prawne. Kościół, synagoga czy pogańska świątynia są dla mnie podobnie ważne, o ile są dla społeczności miejscem skupienia (w dwojakim sensie). Moje potrzeby duchowe wypełnia spacer i czytanie literatury. Nie jestem więc tradycyjnie wierząca, ale moja narzeczona jest (tu uwewnętrzniona Młodzież Wszechpolska niczym chór grecki wydaje z siebie rechot). Jest chrześcijanką, ale nie katoliczką, a mieszkając w Polsce odkryła, że ludzie o bliskich jej poglądach mogą być tylko ateistami. W Szwecji, Szkocji i Kalifornii ludzie potrafią i mogą łączyć postępowość społeczną i politykę równościową (w tym dżender) z wiarą. Wiara wręcz ich do polityki równościowej motywuje. Naśladują Chrystusa, który miał nietypowych przyjaciół i sprzeciwiał się skostniałym hierarchiom. Boże Narodzenie dla nich to nadzieja na nowe, a nie okazja do pouczeń.
Pierwsze linki do listu pasterskiego pojawiły się na Facebooku w piątek wieczorem. Ponieważ sobotę i niedzielę musiałam przeznaczyć na pracę, mogłam się spodziewać, że przez najbliższe dwa dni świat potoczy się do przodu, pojawią się artykuły i petycje protestujące przeciwko odczytaniu tego listu w kościołach.
Spodziewałam się, że inni napiszą to, co wydaje się aż nazbyt oczywiste: ten list daje zachętę, carte blanche dla przemocy wobec gejów, lesbijek i osób transseksualnych.
Dzieci, które wysłuchają go w kościele, znajdą w nim pobudkę, by prześladować co bardziej delikatnych kolegów i wyzywać się nawzajem od pedałów. Nastolatkowie – nie tylko typu „betonowa młodzież” – znajdą w nim zachętę do rozważań, czy i jak wlepić nieznanemu im przechodniowi za różowe spodnie. Podpalacze tęczy poczują się dowartościowani, bo to nie oni, nacjonalistyczni radykałowie, zostali potępieni, tylko ofiary ich napaści (symbolicznej, na razie). Rodzice osób homoseksualnych dostaną bodziec, żeby rozpaczać (wersja: matka) lub dziecko zrugać, pobić i wyrzucić z domu (wersja: ojciec ze starszym bratem). Dziwny to prezent od Episkopatu – dzielenie rodzin na święta.
Przez tydzień jednak panowała cisza. Owszem, pojawił się artykuł w „Tygodniku Powszechnym” (niewątpliwy dla postępowych katolików dowód odwagi Błażeja Strzelczyka), proponujący księżom, żeby nie czytali swojego listu z ambon, napisany z punktu widzenia nowoczesnych katolickich konsumentów. Przesłanka jest zdroworozsądkowa: przecież „my” mamy rodziny, mamy dzieci, spłacamy kredyty i należy nam się na święta przyjazna światu homilia, a nie jakieś apokaliptyczne strachy na lachy. Uderza brak śladu refleksji nad tym, że ktoś żyjący obok autora może się poczuć tym listem zagrożony.
Oprócz tego, że ludzie przez święta zajmują się tym, czym powinni, czyli rodzinami, cisza mogła wyniknąć też z osłupienia (list jest tak agresywny, że trudno go przeczytać do końca, a potem nie bardzo wiadomo, co powiedzieć). Ludzie religijni a urażeni listem mogli uznać, że ponieważ Bóg jest po ich stronie, to wystarczy poczekać, a ta prawda zostanie objawiona. Za to ateiści wyrażali wręcz perwersyjną przyjemność z tego, że list zostanie odczytany. „To woda na nasz młyn”, powiedział mój przyjaciel. Jak młyn, pytam się, gdzie ten młyn? Bo chyba nie w Komisji Kodyfikacyjnej ani w Ministerstwie Sprawiedliwości, jak poświadcza to niedawny wywiad z Ewą Łętowską. „Niech Kościół do reszty się skompromituje”, uznał inny.
Tylko że Kościół wcale się nie kompromituje. A to tuszuje skandale pedofilskie na łonie samego Kościoła, a to umacnia swoją więź z PiS-em, jak argumentuje Agnieszka Graff, na mocy dość ewidentnego porozumienia. A kiedy PiS dojdzie do władzy, to się kościołowi odwdzięczy. Czym? Na przykład ustawą o zakazie propagandy homoseksualnej, do złudzenia naśladującą tę rosyjską. A co na to powie Unia Europejska? Cokolwiek powie, jestem pewna, że PiS znajdzie i na to jakieś twórcze rozwiązanie. Będzie to zależało od aktualnej konstelacji ekonomicznej – od tego, na przykład, jak bardzo wystąpienie Polski z EU może zagrozić zawaleniem się rynku euro i jak bardzo będzie można grozą takiego wystąpienia EU zaszantażować. A jak nie tym, to czymś innym.
Co ma jednak list pasterski polskiego Episkopatu do kalki rosyjskiej ustawy o zakazie „propagandy homoseksualnej” – nawet gdyby istotnie miała ona zostać za rok wprowadzona?
Autorzy listu w drugim akapicie powołują się na Jana Pawła II. Nie mogliby się powołać na Franciszka po jego dobitnym stwierdzeniu, iż nie wolno mu osądzać (a co za tym idzie, insynuować desakrację ołtarza, usuwać z Kościoła i tak dalej) księdza, który jest gejem. Papież Franciszek został mianowany Osobą Roku magazynu „The Advocate”, wyprzedzając Edie Windsor, kobietę, dzięki której udało się znieść blokadę prawną uniemożliwiającą wprowadzenie małżeństw homoseksualnych w poszczególnych stanach USA – bo komisja nominacyjna uznała Windsor, raczej niesłusznie, za bohaterkę lokalną, ważną tylko dla Amerykanów.
Tymczasem ostatnie wypowiedzi Franciszka sugerują nowy kurs Watykanu. Nie jest to widocznie kurs wybrany przez polski Episkopat. Ostatni list pasterski to zatem początek prywatnej inicjatywy polskiego episkopatu. Trudno, żeby Franciszek czytał wszystkie listy pasterskie na świecie. Ciekawe, co episkopat uczyni, gdy drogi między Watykanem a Polską ostatecznie się rozejdą.
Chyba że się nie rozejdą. Może być i tak, jak pisze Bielik-Robson, że episkopat planuje Franciszka „przeczekać”. Może być jeszcze straszniej – tak, że Franciszek zostawił polskiemu Episkopatowi Polskę na wyłączność. Stąd oddalenie skargi Lemańskiego. Zbyt klaustrofobiczna to wizja, żeby się chciało długo nią zajmować. Milej jest poczytać, jak Jaś Kapela uprzejmie proponuje Episkopatowi zwrot dotacji przyjętych na wprowadzanie zasad konwencji przeciwko przemocy oraz wyjazd na misję do krajów nietkniętych gender studies – uznając, nie do końca słusznie, że jest takich krajów wiele. To znaczy dokąd? Indie – tknięte, Afganistan – tknięty. Na konferencji na uniwersytecie Abdelmalek Essaadi w Tangerze na początku czerwca oglądałamPsychosis 4.48 Sarah Kane po francusku w wersji marokańskiej. Tam też to mają.
Zgadzam się z Episkopatem w kwestii zasadniczej. Ja też nienawidzę słowa dżender. Gender studies to kalka językowa, ponieważ ich inicjatorką była ekonomistka z drewnianym uchem do polskiego. Tymczasem gender to po angielsku po prostu rodzaj. Jak w Biblii czy gramatyce. Pojęcie „refleksja nad tożsamością płci” też istnieje w języku polskim (ale wymaga użycia słowa tożsamość). Zapewnia zestaw narzędzi do dyskusji toczącej się w polskim piśmiennictwie od roku 1820.
Dwieście lat rozmyślań na temat miejsca i doświadczeń kobiet oraz ich relacji z mężczyznami w życiu społecznym i w kulturze polskiej powinno wystarczyć, by uznać, że to jest tradycja.
Episkopat nie przez tradycję jednak czuje się atakowany, tylko przez ideologię. A to jest słowo z dekalogu marksistowskiego. Episkopat nie jest Slavojem Žižkiem. Nie śmiem kpić – sytuacja jest zbyt poważna. Zauważam tylko, że bardziej zrozumiałe byłoby, gdyby Episkopat czuł się atakowany przez jakiś rodzaj grzechu.
Ideologia to zafałszowanie rzeczywistości poprzez ukrycie jej konfliktów, ich retusz, cofanie czasu, powrót do mitu początków, idealizowanie przedawnionych wartości wcześniejszego systemu, żeby „bronić późniejszego systemu, który w praktyce podważa materialną bazę tych wartości” (to tylko moje wolne tłumaczenie kilku zdań z Ideologii niemieckiej Marksa). Stylistycznie ideologia opiera się na błędach logicznych. Od poszukiwania ich trzeba więc zacząć. Na przykład zdanie z pierwszej wersji listu (która to, w swej niezakłóconej postaci, lepiej posłuży analizie): „Chrześcijańska wizja objawia najgłębszy, wewnętrzny sens człowieka i rodziny”, w połączeniu z kolejnym: „Odrzucanie tej wizji prowadzi nieuchronnie do rozkładu rodzin i klęski człowieka” to secundum quid (pospieszne uogólnienie), chociaż ktoś inny mógłby argumentować, że jest to raczej post hoc ergo propter hoc (po tym, a zatem z powodu tego).
Nie, nie odprawiam właśnie zaklęcia w gender. W polskich szkołach wciąż nie uczy się logiki – choć, jak pamiętam, nasz górkowy, młodzieżowo-akademicki radykalizm z wczesnych lat 80. wskazywał na brak logiki jako przedmiotu nauczania jako na jeszcze jeden dowód edukacyjnej ciasnoty totalitaryzmu. Episkopatowi nie chodzi wszak o to, żeby obrażać rodziny żydowskie i buddyjskie (czy inne mniejszości religijne zamieszkujące Polskę), które wszak chrześcijańską wizję odrzucają. Pośpieszny wniosek, iż „nieliczenie się z wolą Boga” ma „negatywne demograficzne skutki” daje nam non sequitur (czyli „absurd!” w potocznym języku czytelników). Pozostaje w świetle cytowanego właśnie listu ustalić, dlaczego Polkom za granicą rodzi się dwa razy więcej dzieci, chociaż w Anglii jest co najmniej dwa razy więcej dżenderu.
Mnożenie błędów logicznych, utrwalanie mitu zagrożenia, odwołanie do przeszłości i umieszczanie w niej rodziny jako ideału wolnego od konfliktów, wymagającego ocalenia – to jest właśnie ideologia. Natomiast „podważanie materialnej bazy tej wartości” to nie tylko konieczność zwrotu unijnych dotacji z powodu niewdrożenia konwencji o przemocy. To także wykluczenie realiów, czyli tego, że na dzietność negatywnie wpływają zamrożone pensje, z których rodziny w żaden sposób nie mogą się utrzymać. Słowa wykluczone z listu to są zarazem te słowa, o które rozbiłaby się zawarta w nim ideologiczna konstrukcja. A zatem: pensje, tożsamość, Franciszek.
Papież Franciszek, który wymienił listy z grupą chrześcijan LGBT Kairos z Florencji, a następnie ich pobłogosławił. Florenccy działacze odwołali się do realiów. Zbyt wiele, powiedzieli, obserwują wokół siebie samobójstw we własnym środowisku. Zainspirowana tym przykładem, w lutym 2013 roku Grupa Polskich Chrześcijan LGBTQ Wiara i Tęcza napisała analogiczny list do biskupów polskich. Działacze zaprotestowali przeciwko podziękowaniom, jakie polscy biskupi złożyli posłom polskiego Sejmu głosującym przeciwko ustawie o związkach partnerskich. Odwołali się do chrześcijańskiego współczucia, podając, że „65 proc. nastolatków homoseksualnych ma myśli samobójcze”. Zapytali, „skąd młodzież homoseksualna ma czerpać akceptację i dobre wzorce dla swojego pełnego i prawidłowego rozwoju”. Dodali: „W naszej grupie są pięknie żyjące pary i rodziny, wiele osób jest głęboko wierzących”. Zaapelowali do biskupów „w imię Boga, który stworzył nas wszystkich, a każdego w wyjątkowy sposób”. Nigdy nie doczekali się odpowiedzi.
A raczej oto ich odpowiedź. Wszak LGBTQ wyjęte z nazwy Wiary i Tęczy to owe sławetne już „pięć płci” z listu pasterskiego – coś pomiędzy cyrkiem a apokalipsą: „Człowiek ma ponadto prawo do spontanicznej zmiany dokonanych już w tym zakresie wyborów w obrębie pięciu płci, do których zalicza się: gej, lesbijka, osoba biseksualna, transseksualna i heteroseksualna”. Wystarczyło usunąć tożsamość, by pojawiła się bestia. Za zlikwidowanie tej bestii odbędą się w niedzielę modły, może nie pierwsze z wielu. Na pewno nie ostatnie.
Być może polski Episkopat planuje odłączyć się od Watykanu i założyć własny Kościół. W państwie, które PiS odłączy od Unii Europejskiej.
Aktywiści z Wiary i Tęczy nie mają co liczyć na to, iż w listach pasterskich i kazaniach będą umieszczani gdzie indziej niż pomiędzy aborcją a eutanazją. Nawet jeśli to zestawienie boli. Nawet jeżeli to wstrząsa, że konwencja Rady Europy przeciwko przemocy wobec kobiet została przez Episkopat skreślona jako „pozornie służąca ochronie, bezpieczeństwu i dobru obywateli” tylko dlatego, że przy okazji dokonuje prezentacji „niestereotypowych ról seksualnych”, a jej głęboka ingerencja „w system wychowawczy nakłada obowiązek edukacji i promowania m.in. homoseksualizmu i transseksualizmu”. Śmiem twierdzić, że gdyby tego obowiązku nie nakładała, to nie byłoby i listu pasterskiego.
Zauważam, że osoby hetero czytające ten list pasterski uznają go za dziwaczny, absurdalny, zabawny. Widać trzeba być homo, by poczuć grozę, czytając o tym, jak sprawiający na pozór miłe wrażenie wychowawcy mogą wnieść ze sobą do szkół „wielkie zagrożenie”, nauczając, że „geje i lesbijki mają prawo do zakładania związków będących postawą nowego typu rodziny, a nawet do adopcji i wychowywania dzieci”.
Pytanie, jak temu zaradzić? Czujnością i modlitwą.
Ale jaki będzie następny, konieczny krok, jeśli ani czujność, ani modlitwa nie pomogą?
Zapewne trzeba będzie poradzić się ekspertów.
Ale jaki będzie następny, konieczny krok, jeśli ani czujność, ani modlitwa nie pomogą?
Zapewne trzeba będzie poradzić się ekspertów.
O ekspertach napiszę w drugiej części tego eseju.
MORSKA: NIEKTÓRZY Z NAS BOJĄ SIĘ NIEKTÓRYCH Z WAS (2)
Światowi specjaliści od homofobii, eksperci od nienawiści, doradzają, jak pozbyć się homoseksualistów.
Poprawiony list Episkopatu informuje, że „nie jest niczym niewłaściwym prowadzenie badań nad wpływem kultury na płeć”. Ocalone więc zostały gender studies i konwencja Rady Europy przeciwko przemocy wobec kobiet. Oznacza to ze strony autorów listu gotowość do ustępstw. Usunięto bowiem ostrzeżenia, że projekt tzw. ustawy równościowej ograniczyć może w przyszłości „wolność słowa i możliwość wyrażania poglądów religijnych”, bo ktokolwiek „ośmieli się skrytykować propagandę homoseksualną, będzie narażony na konsekwencje karne”. A cenzura taka stanowić będzie „zagrożenie dla funkcjonowania mediów katolickich”. Oczywiście. Czym innym mogą przyciągać media katolickie słuchaczy, jak nie tematem ekscesów z zakazanej krainy pięciu płci?
Zniknęło przypisywanie edukatorom promocji „masturbacji dzieci w wieku szkolnym” (ot, jednego z biskupów poniosła wyobraźnia). Skreślono wyjątkowo uwłaczające stwierdzenie, że geje i lesbijki pogardzają osobami niepełnosprawnymi. Był to cios rykoszetem w Paradę Równości, skupiającą w ekumenicznym duchu wszelkie osoby dyskryminowane, w tym starsze i niepełnosprawne – na przykład „wózkowiczki” z tęczowymi chorągiewkami. Episkopat wojujący nie pomyśli, że wiele z nas należy do obu tych grup.
Do nowej wersji wtrącono deklarację: „Kościół w żaden sposób nie zgadza się na poniżanie osób o skłonnościach homoseksualnych”. Może chce zachować na nie monopol? Bo czym się właściwie to niezgadzanie przejawia? Mogłoby się przejawić dobrze słyszalnym i często powtarzanym potępieniem podpalenia tęczy podczas marszu w Narodowe Święto Niepodległości – ale się nie przejawiło. Z kontaktu z telewizorem za czasów komunizmu pamiętam, że stwierdzenia bez pokrycia sygnalizują obecność ideologii.
Zaraz po tym następuje w liście surowe, katechetyczne napomnienie na temat „nieuporządkowanej aktywności”. Z wcześniejszej wersji pochodzą przykłady owej aktywności: „pedofilia, gwałty, przemoc seksualna”. List podkreśla, że „nie można społecznie zrównywać małżeństwa będącego wspólnotą mężczyzny i kobiety ze związkiem homoseksualnym”. Apeluje „do instytucji odpowiadających za polską edukację, aby nie ulegały naciskom nielicznych, choć bardzo głośnych środowisk”. Obie wersje listu są dostępne katechetom. Od tych ostatnich będzie zależało, którą zechcą wdrażać przez następny rok, już po cichu, bez niczyjego bicia na alarm.
Pytanie retoryczne: kto by chciał zrównać małżeństwo jako dar od Boga – „ponieważ «sam Bóg jest twórcą małżeństwa» (GS 48)”— ze spiskiem ludzi cierpiących na dysfunkcję psychiczną i społeczną (osobników o „niepewnej tożsamości płciowej”, niezdolnych „odkryć i wypełnić” małżeńsko-rodzinnych i społeczno-zawodowych zadań), planujących zawłaszczenie przestrzeni społecznej po to, żeby knuć pedofilię, gwałty i przemoc seksualną?
Pytanie nieretoryczne: skąd się bierze kryminalizacja i medykalizacja kościelnego dyskursu o homoseksualności w Polsce?
Ktoś może powiedzieć, że tak było zawsze. Może i było, ale niewerbalnie. Słowa natomiast i – co najważniejsze – statystyki, pochodzą od amerykańskich ekspertów.
Paul Cameron i Richard A. Cohen, najlepiej znani w Polsce, mogliby na równi przypisać sobie odpowiedzialność. Obaj są eksgejami. Obaj przeżyli swoje pierwsze miłości oraz towarzyszący im kryzys tożsamości mniej więcej w czasach Harveya Milka. Jednak Milk poszedł w jedną stronę, a oni poszli w drugą. Zapewnili sobie tym przetrwanie, wyszli „na prostą”. Polska zapewnia im właściwy klimat, żeby na nowo przeżywać młodość. Tu mogą się upewniać, że dokonali właściwych wyborów. Współczesna Ameryka jest im tak obca, jak ziemia bez bagien musiała się nagle wydać dinozaurom.
Obaj zostali zdyskredytowani. Cameron już w 1983 roku został usunięty z Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego. Jego badania nie zyskały wsparcia ze strony żadnej amerykańskiej profesjonalnej organizacji. W 1996 odcięło się od niego Kanadyjskie Towarzystwo Psychologiczne. W 2009 roku można było sądzić, że po tym, jak Uniwersytet Stefana Wyszyńskiego odwołał jego wykłady, Cameron więcej się w Polsce nie pokaże. A jednak stało się wprost przeciwnie, bo Cameron nieustannie do Polski wraca – na przykład po to, żeby obruszać się na swoich krytyków albo przechwalać się, jak pracował dla rządu kanadyjskiego. O seksie opowiada tak, jakby streszczał lekcję, ale pornografii. On najwyraźniej nie wie, że między ludźmi tworzy się więź, oddanie i miłość. Oszczędził jednak „Frondzie” informacji, że jego zdaniem seks homoseksualny sprawia więcej przyjemności, którą wyjawił bodaj w 1999 roku dla magazynu „Rolling Stone”. W Ameryce, jeśli ktoś o nim pamięta, jest uważany za archaicznego wariata. Ma pretensje do Obamy – nic dziwnego, początek prezydentury Obamy to zarazem początek końca ekspertów od homofobii na amerykańskim gruncie.
W październiku 2013 znów był w Polsce z wykładami. Można go było wysłuchać w kościele w Rzeszowie, w Domu Technika w Warszawie i na uniwersytecie w Białymstoku. Podczas tych wizyt promuje pakiet: homo to choroba psychiczna, zachowania patologiczne, kryminogenne, sprawdzona statystycznie krótkość życia. Popiera ustawowy zakaz homoseksualizmu i leczenie (to dopiero pomysł, przy naszym systemie opieki medycznej w stanie nieustającego kryzysu). Gdyby w Polsce przeszła ustawa zakazująca „promocji homoseksualizmu”, mógłby ją sobie powiesić na ścianie jak trofeum, podobnie jak inny ekspert, Scott Lively, uznał ustawę rosyjską za swój „największy sukces”.
Drugim dobrze osadzonym na polskim gruncie ekspertem jest Richard A. Cohen, psychoterapeuta bez zawodowej licencji. Wyleczycie się u niego z homoseksualizmu, płacąc dotację na rzecz International Healing Foundation, stworzonej w tym właśnie celu. Cohen „obala mit, że niektórzy ludzie po prostu rodzą się homoseksualistami”.Jako ofiara molestowania – w zasadzie kazirodztwa – pokazuje, że „uzdrowienie jest możliwe”. Widać, że Cohen nie ma w sobie socjopatycznego zacięcia. Razi go agresywne, uwłaczające słownictwo. Pragnie trafiać do ludzi przez miłość. Używa słowa filozofia, nie ideologia. Porównuje drogę, jaką przechodzą eksgeje, do drogi, jaką przeszli Polacy, wyzwalając się z komunizmu. Odwołuje się do lokalnej symboliki, żeby nawiązać kontakt ze słuchaczem.
Obaj, Cameron i Cohen, wierzą, że przyjdzie taki czas, gdy homoseksualizm na nowo wpisany zostanie na listę chorób. Został bowiem z niej wykreślony w 1973 roku na skutek pomyłki.
Obaj to skreślenie kwestionują.
Przyjazdy do Polski zdają się uskrzydlać i ich, i gospodarzy.
Obaj to skreślenie kwestionują.
Przyjazdy do Polski zdają się uskrzydlać i ich, i gospodarzy.
Amerykańscy ultrakonserwatywni eksperci z dumą autoryzują sprawnie zaplanowane i realizowane akcje w wybranych krajach na świecie, dzięki którym udaje się albo wprowadzić prawo zakazujące „propagandy homoseksualnej”, albo widocznie podwyższyć poziom homofobii. Tracąc pole do popisu we własnym kraju, korzystają z przetestowanych wcześniej metod w Europie Wschodniej.
Scott Lively, ewangeliczny pastor, zaczął swą działalność w Oregonie, gdzie na początku la 90., aktywnie promując prawo zabraniające „promocji homoseksualności”, zantagonizował mieszkańców. Używał w tym celu słów-kluczy: „zło, choroba, pedofilia”. Prawo nie przeszło, ale doszło do aktów przemocy przeciwko społeczności LGBT. Następnie, jako dyrektor American Family Association w Kalifornii, zaprojektował i monitorował kampanię, która miała na celu „powstrzymanie homoseksualizacji państwowych szkół”. Na skutek działań AFA przez kilka lat w Kalifornii wszelkie skojarzenie „homo plus dzieci” zaczęło się równać „pedofilia”. I nie sposób było powołać się na argument, że w rodzinach LGBT już wychowują się dzieci.
Mieszkając w Sacramento, Lively poznał rosyjskich emigrantów, z którymi stworzył grupę Watchmen on the Walls, sieć aktywistów, którzy poprzysięgli wyzwolić Królestwo Chrystusa z homoseksualnego oblężenia. Lively chętnie posługuje się słownictwem militarnym. W 2007 roku w Rydze mówił o „wojnie między chrześcijanami a homoseksualistami” i nazwał prawa gejów „najbardziej niebezpiecznym ruchem politycznym na świecie”. Innymi słowy, dżender.
W 2002 roku trafił do Ugandy, a już w 2004 dostrzec można było zmiany w nastawieniu Ugandyjczyków do społeczności LGBT. W marcu 2009 wygłosił w Kampali mowę, której wysłuchali przywódcy religijni i państwowi, przedstawiciele wojska i policji. Miesiąc później ugandyjski parlament przegłosował karę dożywocia, z możliwością zamiany na karę śmierci, za homoseksualizm. Zarówno na Łotwie, jak i w Ugandzie Lively wzbudzał grozę, posługując się skutecznie własną książką, The Pink Swastika, w której przekonuje, że geje są odpowiedzialni za Holokaust. Nie pozwalał też Ugandyjczykom zapomnieć, że osoby LGBT są zagrożeniem dla dzieci (słowa-klucze: pedofilia, predatorzy i nieuporządkowanie). Jak pokazuje film dokumentalnyMissionaries of Hate, podsycał dumę narodową, wskazując na trzech „wrogów”: Szwecję, ONZ i Baracka Obamę. Od sierpnia 2013 toczy się przeciwko niemu sprawa w Sądzie Federalnym USA, założona w marcu 2012 przez aktywistów z organizacji Sexual Minorities Uganda (SMUG). Jest to precedens, bo Lively został oskarżony o zachęcanie do przemocy poza obszarem USA.
Southern Poverty Law Center podaje, że Lively podróżował też do Polski, Estonii, Ukrainy. Jeśli tak, to ciekawe, bo na temat jego obecności w Polsce nie znalazłam żadnych materiałów. W Mołdawii przekonywał słuchaczy, że homoseksualizm jest dziełem agentów milionera George Sorosa.
Skuteczność Scotta Lively'ego polega na tym, że wykorzystuje on elementy kultury danego regionu. Jeśli w danym kraju Kościół jest silny, to właśnie on staje się jego tubą. Wystarczy kilku charyzmatycznych, chętnych odegrać swoją życiową rolę kaznodziejów.
Lively dużo czasu spędza obecnie w Moskwie na przygotowaniach do VIII Światowego Kongresu Rodzin. Prywatnie uważa, że homoseksualizm to rodzaj zaraźliwego obłędu. Dzieci trzeba więc chronić nie tylko przed zagrożeniem pedofilią, ale też dlatego, że homoseksualizm się przenosi – nie tylko między partnerami, ale między rodzicami i dziećmi.
W maju tego roku znalazłam się w Estonii na konferencji na zupełnie inny temat –Taniec i niepełnosprawność. Pamiętam nocną wycieczkę z tancerzami do jedynego gejowskiego klubu w Tallinie, który jednak okazał się zamknięty na głucho. Dowiedzieliśmy się wtedy, że estońska społeczność LGBT jest niewielka i ukryta. W republikach bałtyckich marsz równości odbywa się na przemian, raz w Tallinie, raz w Rydze, raz w Wilnie. Zawsze jest problem z uzyskaniem zezwoleń, zawsze jest nieprzyjemnie, niebezpiecznie. „Dużo jest mowy o tym, jak niebezpieczna jest ideologia gender,” usłyszałam. Przyjęłam to stwierdzenie do wiadomości, ale bez przekonania. Tallin to małe miasto z jednym uniwersytetem. Gdzie tu niebezpieczeństwo? Po lekturze listu pasterskiego to wyjaśnienie nagle zaczyna pasować.
Światowi specjaliści od homofobii, eksperci od nienawiści, zajmują się doradzaniem, jak pozbyć się homoseksualistów. Jak dementorzy z Harry’ego Pottera, jak ponure cienie z opowieści o wampirach, przenoszą się z miejsca na miejsce, zostawiając za sobą smugę krwi. Chodzi o satysfakcję, pieniądze, a także możliwość zagrania na nosie Barackowi Obamie. Jadą tam, gdzie robi się gorąco. Na wiosnę tego roku starali się przeciwdziałać wprowadzeniu homomałżeństw we Francji. Nie wyszło? Spotkali się więc w czerwcu w Moskwie. Nie wchodzą sobie nawzajem w drogę. Rozdzielają między sobą kraje, chyba że chodzi o obszerną Rosję.
Jest to forma nowoczesnej kolonizacji, sposób wyżycia się oraz misja – eksperci starają się utrzymać w karbach zaraźliwą chorobę.
Proponują swoje usługi rządom lub Kościołom. Spotykają się na konferencjach i omawiają osiągnięcia. Porównują skuteczność metod, efektywność technik.
W Moskwie spotkali się kilka dni po zatwierdzeniu prawa zabraniającego „promocji homoseksualizmu”. Wizycie towarzyszyły spotkania z komisją do spraw rodziny, kobiet i dzieci, przemówienie w Dumie i udział w dyskusji przy okrągłym stole. Dostali zadanie na lato: wdrożenie tego prawa w życie. Rok wcześniej pomogli stworzyć wszechrosyjską koalicję „wartości rodzinnych”. Koalicja ta ma szerokie plany – chce wpływać na politykę rodziną w Rosji i w ONZ.
Porównawcza lektura misji koalicji oraz listu Episkopatu w jego wcześniejszej, nieobrobionej wersji wywołuje efekt echolalii, tyle jest między nimi podobieństw. Oto na przykład w punkcie 3 misji FamilyPolicy.Ru czytamy: „Rodzina jest kluczem do rozwiązania wszystkich najważniejszych problemów ludzkości. […] Statystyki przekonująco wskazują, że każde zakłócenie naturalnego cyklu życia w rodzinie (konkubinaty, rodziny niepełne, związki jednopłciowe, itd.) negatywnie wpływa na dzieci i rodziców […]”. A trochę niżej: „[…] naturalne wartości rodzinne są poddane zmasowanemu atakowi ze strony mediów, telewizji, internetu, a nawet pewnych naukowców i prawodawców z Dumy. Seksualne perwersje, promiskuityzm, egoizm, hedonizm i samolubstwo są dziś mocno promowane pod przykrywką «praw człowieka»”.
Czy inspirację do napisania grudniowego listu pasterskiego dało listopadowe spotkanie z przedstawicielami rosyjskiej Cerkwi, na którym stwierdzono konieczność współpracy Kościołów polskiego i rosyjskiego? Na spotkaniu rozmawiano o tym, że chrześcijaństwo jest w Europie zagrożone.
Czy stąd pochodzą negatywni bohaterowie listu pasterskiego, zwolennicy genderyzm - maniakalnie upierający się, że płeć nie ma żadnego znaczenia? Metaforyka listu, która Agacie Bielik-Robson skojarzyła się z Jurassic Park i Kafką, nie musi być dowodem archaiczności, ale właśnie nowoczesności. Jest trochę przekalkulowanym, ale jednak świadomym działaniem.
W mowie z grudnia 2013, wygłoszonej w rosyjskiej Dumie, Władimir Putin też odrzucił „bezpłciową tolerancję”, czyli tę – jak możemy zgadnąć po lekturze listu pasterskiego – odnoszącą się do ludzi, dla których płeć nie ma żadnego znaczenia. Taka tolerancja miałaby się bowiem sprowadzać do niedemokratycznych roszczeń egzekwowanych na bazie „abstrakcyjnych idei, wbrew woli większości”. Stwierdził, że „całkowite zniszczenie tradycyjnych wartości” prowadzi do „negatywnych konsekwencji dla społeczeństw”. Potępił rozkład moralny, zniszczenie społeczeństwa, rozluźnienie norm pod wpływem „zachodniej ideologii”, która daje na pozór progres, a tak naprawdę regres „do chaotycznej ciemności”. Jądro ciemności. Dżender szmender.
Współcześni dementorzy wykorzystają etniczne waśnie i uprzedzenia. Zagrają na lokalnym poczuciu niższości bądź poczuciu narodowej dumy. W 2007 IV Światowy Kongres Rodzin odbył się w Warszawie. Na stronie kongresu, w rubryce „Dlaczego Warszawa?”, napisano: „Polska ocaliła Europę wcześniej. Być może ocali ją znowu”. Na plakacie VI konferencji w Madrycie pojawia się zapowiedź bloku tematycznego„Homoseksualne lobby”. Tu można sobie przypomnieć, jak pomiędzy 2011 a 2012 sformułowanie „promocja homoseksualizmu” nie znikało praktycznie z wypowiedzi „polityków”, aż pojawiły się na Facebooku żarty, że w Leclercu sprzedają właśnie „dwa homoseksualizmy w cenie jednego”. Być może słowo „promocja” bardziej pasowało do skomercjalizowanej Polski niż agresywna „propaganda”, której to zakaz w Rosji jest „największym osiągnięciem” Scotta Lively'ego. Na VIII Kongres w październiku 2014 w Moskwie przybędą przedstawiciele takich organizacji jak Concerned Women For America, National Organization for Marriage oraz International Healing Foundation (tak, Richard Cohen ponownie). Jeśli w Polsce „genderyzm” nadal będzie groził zakażeniem, to wspólnie zapewne sprokurują jakieś lekarstwo, w sam raz na Święto Niepodległości.
Pod koniec czerwca, kiedy do Moskwy zawitał Brian Brown, prezydent National Organization for Marriage, przypadkiem znalazłam się tam i ja, na stypendium naukowym w małym ośrodku badawczym pod Moskwą. Pełna kultura i przyjemność, aż do przeczytania na portalu Huffington Post o maltretowaniu młodych Rosjan przez rosyjskich neofaszystów. Kluczowe było hasło „seks z młodą osobą”. Chodziło o to, żeby te młode osoby ocalić, oszczędzić. W praktyce polowano na licealistów. Nie zdawałam sobie sprawy, że to ledwo wierzchołek góry lodowej, bo zdjęć jest dużo, a prześladowcy zamieszczają je chętnie. Pewni własnej bezkarności, nie boją się odsłonić twarzy. Radośnie pozują do kamery. Ich ofiary będą radzić sobie ze skutkami tej traumy przez resztę życia.
Co za kosmos, stwierdziłam. Wokół nas szczuje się ludzi, a my robimy badania. Zgadnijcie, co powiedzieli moi rosyjscy koledzy, gdy posłałam im link do artykułu o tych porwaniach i torturach. Nic. Nie powiedzieli nic.
Tak, tak. Polska to nie Rosja, Polacy to nie Rosjanie. Ale może niemal podświadome skojarzenie „Rosja – dzicz” jest tylko kulturowo ugruntowanym uprzedzeniem.
Pewnie, że Polacy to nie Rosjanie. Rosjanie są serdeczni, empatyczni, żywiołowi. Często miałam wrażenie, że z głębi duszy obejmują mnie serdecznym uściskiem. Ich kultura ma odcień ciepła, a zarazem wielkoświatowości. Moskwa jest piękna i stateczna, imponująco odnowiona, bez obszarów zapuszczenia i biedy. Spacerując tam, dostrzega się echa innych europejskich stolic: stateczne ulice przywołują Londyn, fontanny są rzymskie, a Kitaj Gorod do złudzenia przypomina berliński Kreuzberg. Nie ma w Rosjanach tego klaustrofobicznego zacięcia, które czasem charakteryzuje Polaków. Jest poczucie, że jak nas coś naprawdę wkurzy, to można rzucić to „w diabły” i przed siebie pójść. Przestrzeni jest zawsze pod dostatkiem. Jak zatem się stało, że ci serdeczni i kulturalni ludzie dali sobie wmówić, że jakiś procent ich obywateli jest do eliminacji? A ostrożni, co nie znaczy nieaktywni, członkowie moskiewskiej społeczności LGBT – jak to się stało, że się nie wybronili?
Dementorzy różnią się osobowością i metodami. Cameron i Cohen nie przejawiają fiksacji na punkcie pedofilii. Scott Lively jedzie jak czołg: homoseksualizm to zagrożenie. Starsi uwodziciele, młode ofiary. Pederastia i pedofilia, pedofilia i pederastia. To skutkiem jego działalności w Rosji te dwa słowa zlały się jedno.
Sporo już napisano o tym, jak sprawnie w listopadzie 2013 arcybiskupowi Michalikowi udało się przenieść uwagę publiczną z faktycznej pedofilii księży na rzekome wykroczenia genderystów. Podkreślano też, jak szybko media tę zmianę punktu widzenia podchwyciły. Otóż w każdym kraju, do którego przyjeżdżają dementorzy, media chętnie dopingują takie przeniesienia. Sytuacja odwrotna jeszcze się nie zdarzyła.
Bardziej długofalowy projekt można zacząć od tego, że w lokalnej gazecie ukazuje się wywiad z dziewiętnastoletnim gejem, który – zapewne ucieszony, że pani z gazety chce z nim zrobić wywiad – wśród wielu innych stwierdzeń rzuci: „Wolę nie przebywać w środowisku osób homoseksualnych. Często jedyne, o czym myślą, to seks z młodą osobą”. Wystarczy, że redakcja zrobi z tej wypowiedzi lead oraz tytuł i tak zamieści. Na Wigilię, cztery dni po liście Episkopatu z jego wezwaniem do boju.
Nie wiadomo, kto był odpowiedzialny za ten tytuł, bo wszyscy z zaangażowaniem stwierdzają (wyprzedzając pytanie, które w ogóle nie padło), że nie pochodził od nich. No to od kogo? Kuria pomogła zredagować? Artykulik ten w zamiarze miał wzbudzić oburzenie wyuzdaniem osób homoseksualnych, które tylko seks z młodymi osobami mają w głowie. Załóżmy, że do świąt wielkanocnych ukazuje się trzydzieści takich artykulików w małych, lokalnych gazetach. A do Bożego Ciała pięćdziesiąt. A latem na tę prowincję wkroczą Strażnicy Narodowi ONR. Poćwiczyć sobie na gejach przed nadejściem muzułmanów.
Rok temu, gdy wiadomo już było, że złożone zostały trzy projekty ustaw partnerskich, Episkopat mógł tak się przestraszyć inwazji, że poprosił o dodatkowe wsparcie. Dotychczasowi eksperci, Cameron i Cohen, okazali się zbyt nieporadni, bo ewidentnie nie udało im się homoseksualizmu z Polski wyeliminować. Może więc poradzi sobie Scott Lively? W 2007 roku wygłosił pięćdziesiąt wykładów w Rosji, jeżdżąc z miasta do miasta. Nieważne, że nie na uniwersytetach. Byle skutecznie. Czy tak było naprawdę, nie wiem, to tylko hipoteza. Dowody, na których się znam, są stylistyczne, językowe, tekstowe.
Styl Scotta Lively'ego jest nie do podrobienia. Kościół zdecydowany, by pozbyć się wroga, wiele mu ułatwia. Jeśli są też media, to tym lepiej. Kluczowe jest jednak wytypowanie charyzmatycznej i zwariowanej osobowości, a w Polsce jest ich kilka. Na pewno poseł Pięta: „Degeneraci, dewianci, zboczeńcy i pedofile chcą zniszczyć religię, rodzinę i podważyć prawo naturalne. Nie uda się!”. Jest też Krystyna Pawłowicz, profesor, która nie wstydzi się przemawiać jak kucharka z więzienia na Dzielnej z okolic 1903. W Ugandzie sprawę załatwił jeden niezmożny, lokalny ksiądz, odpowiednik księdza Oko. I już słyszę, że Polska to nie Uganda.
Do 2002 roku Uganda była najbardziej postępowym krajem Afryki. Najwcześniej rozpoznano tam AIDS i najszybciej wprowadzono racjonalną profilaktykę. Dzięki temu Uganda stała się wzorem dla innych państw afrykańskich. Miała najlepsze efekty w zapobieganiu, a zatem i najniższe statystyki zakażeń. Tak było do czasu, aż za prezydentury G.W. Busha zjawili się tam ewangeliccy pastorzy i wydali wojnę prezerwatywom (AIDS w Afryce to choroba heteroseksualna, a najbardziej drastycznym problemem są miliony sierot, które mają tylko dwa sposoby na przeżycie: prostytucja albo armia. W ten sposób dalej rozprzestrzeniają chorobę). Pomiędzy 2002 a 2004 zaczęło się coś zmieniać: naród przejrzał na oczy i zobaczył, że ma osoby LGBT. Prezerwatywy stały się złe, homoseksualiści też. Ale dopiero w 2009 nastąpił punkt krytyczny. Aby tak się stało, wystarczyło powtarzać „pederastia – pedofilia, pedofilia – pederastia”, albo wykrzykiwać, że „homoseksualizm jest zły!” Reszta, czyli na przykład puszczanie ludziom na wsiach filmów pornograficznych (z akcją homo, rzecz jasna, nie hetero), to tylko poszerzenie społecznej akcji mającej na celu uchronienie dzieci przed uwiedzeniem.
Tymczasem Polska nie może nawet się pochwalić, że do 2004 roku była najbardziej postępowym krajem Europy.
Polskie statystyki (niewątpliwy dowód sukcesu pary z nieprawdziwego zdarzenia, Camerona i Cohena) wskazują, że 39% respondentów uznaje homoseksualizm za chorobę. Ponad 1/3 życzyłaby sobie ustawy zakazującej homoseksualizmu. Statystyki dotyczące adopcji dzieci przez osoby homoseksualne (70% przeciw, 17% za) są zbliżone do estońskich.
Gdybym dziś spróbowała opowiedzieć znajomej Szkotce lub Szwedowi o stylistyce listu pasterskiego Episkopatu, mój rozmówca szybko zacząłby błądzić wzrokiem po suficie – w zdumieniu lub popłochu. To trochę tak, jakby będąc dzieckiem, zaryzykować opowieść, że rodzice każą nam jeść obiad z kociej miski, bez sztućców, prosto z podłogi, podczas gdy nasi koledzy prezentują nam gadżety typu telefon czy rower. Ale już Łotyszka czy Estończyk zrozumie, co to jest „wojna z gender”. Przytaknie i powie: Kościół. Parlament. Zrozumiemy się w kilka słów.
Polska różni się od Rosji, Estonii i Ugandy tylko jednym (w ramach tej opowieści): tym mianowicie, że liczba ujawnionych osób LGBT, czy to wśród dobrze znanych postaci z życia publicznego, czy aktywistów, czy zwykłych ludzi, jest w Polsce stosunkowo wysoka. W ten sposób odpada ekspertom jedna skuteczna metoda – szantaż. Ale co z tego? O tym może innym razem.
Czytaj część I: Niektórzy z nas boją się niektórych z was
Źródło: Dziennik Opinii KP