sobota, 8 czerwca 2013

Cezary Michalski - LIST TRZECI. WIELKI HUMPHREY

Alfa ma poglądy euroentuzjastyczne i lewicowe. W każdym razie miał takie poglądy, kiedy tu przyjechał. Właśnie dlatego posmutniał i scyniczniał.
Cynizm jest ceną każdej polityki realnej. Prowadzonej za zasłoną instytucji, daleko od czystej woli ludu i „bezpośredniości” jego roszczeń. Rozmawiając z urzędnikami Komisji i posłami do Parlamentu Europejskiego często trafiam na podszytą cynizmem autoironię, czasem nawet gorycz. Najlepsi z nich wyglądają jak ludzie dotknięci niedoleczoną depresją. 

Nieco większa skłonność do cynizmu bierze się w Brukseli stąd, że oficjalny język Unii – język czystej woli ludu, język radykalnej emancypacji dalekiej od wszelkich ograniczeń tzw. ludzkiej kondycji  – jest za bardzo odległy od rzeczy, które Unia robić rzeczywiście próbuje, a czasami nawet robić potrafi. A potrafi robić rzeczy naprawdę dobre („pokój i szczęście na świecie”), tyle że nieporównanie bardziej konkretne, precyzyjne, drobne, przesuwające o milimetr we właściwą stronę poziom przemocy, okrucieństwa, korupcji, nagiej siły na naszym kontynencie i poza nim. Tymczasem język, który ma tę pracę objaśniać i chronić jest patetyczny, pełen ogólników. Zamiast osłaniać europejski projekt (tak, chyba jeszcze jest jakiś projekt), poprzez swoją bombastyczność drażni jedynie ludzi pozwalając „antysystemowym” populistom paść się do woli na soczystych łąkach gniewu „narodowych demosów”. 

Jest późny wieczór. Na „Esplanadzie Solidarności 1980” (nazwa wywalczona przez Buzka, kiedy był przewodniczącym parlamentu, wbrew pozorom poważne osiągnięcie w miejscu, gdzie imię każdej ulicy, placu, budynku, sali koncertowej jest wynikiem skutecznie przez kogoś poprowadzonej politycznej gry) trwa koncert reggae dla brukselskiej i europejskiej młodzieży. W powietrzu unosi się zapach trawy średniej jakości, którą można kupić (oczywiście „nielegalnie” i oczywiście bez następstw prawnych) na rogach ulic pobliskiej dzielnicy Matonge. Z odległej o godzinę jazdy samochodem holenderskiej Bredy (strefa Schengen bez granic, piękny rynek, do tego cmentarz żołnierzy generała Sosabowskiego i generała Maczka, no i kilka świetnie zaopatrzonych coffee shopów) od maja 2012 nie można już przywieźć trawy i haszu legalnych i nieporównanie lepszej jakości. Wymuszone przez europejskich sąsiadów prawo uniemożliwia sprzedaż miękkich narkotyków ludziom niezameldowanym w konkretnej holenderskiej gminie. Kiedy człowiek, po którego akcencie i nerwowym zachowaniu ewidentnie widać, że jest tylko „turystą” pyta o trawę, słyszy - „legitimatija?” (nawet nie wiem, czy to jest po holendersku, czy ma służyć tylko odstraszaniu Polaków od lat kupujących trawę i haszysz w Holandii, żeby rozwozić ją dalej). Zatem pozostaje to, co można „nielegalnie” kupić w Matonge czy w Anderlechcie. I zapach unoszący się nad tłumem młodych ludzi słuchających muzyki u stóp szklanych wież Parlamentu Europejskiego (imienia Altiero Spinelliego, imienia Willy Brandta...). 


Kiedy muzyka cichnie, jeden zespół schodzi ze sceny, a drugi rozstawia sprzęt, młody człowiek, ubrany zdecydowanie za dobrze jak na to miejsce i moment, krzyczy do mikrofonu: „Europa jest dla was! Każdy może tu do mnie przyjść i powiedzieć, czego oczekuje od Unii! Co chcecie, żeby Unia zrobiła dla młodych!?”.


Mimo ponawianych zaproszeń nikt nie wchodzi na scenę. Ludzie wokół mnie są nieprzygotowani do natychmiastowego wyartykułowania radykalnych czy reformistycznych roszczeń podczas wieczornego koncertu reggae. Dalej piją piwo z papierowych kubków, zaciągają się trawą w skrętach i lufkach, naciągają głębiej na głowy kaptury swoich kurtek, bo jest zimno, wieje wiatr i coraz mocniej zaczyna padać deszcz. Ja też mam kaptur naciągnięty głęboko na głowę i wdycham charakterystyczny zapach, który przypomina mi zupełnie inne miejsca i czasy, kiedy nie miałem jeszcze prawa do poruszania się po strefie Schengen, kiedy poruszałem się tylko po osi Północ-Południe wyznaczonej z jednej strony przez sopockie molo, a z drugiej przez taras kawiarni Domu Turysty w Zakopanem (szczaw z nasypu, szczaw z nasypu...). 

Kiedy rozmawia się z europarlamentarzystami, ich nazwiska są dziennikarskim atutem. Albo obciążeniem. Kiedy rozmawia się z urzędnikami Komisji Europejskiej, o nazwiskach lepiej w ogóle zapomnieć. Każdy z nich na oficjalny wywiad potrzebowałby zgody zwierzchnika, a nawet zwierzchników. A sam wywiad po autoryzacji (po wielu autoryzacjach) nadawałby się wyłącznie do kosza. Po paru rozmowach z urzędnikami Komisji bardzo różnych szczebli dochodzę jednak do wniosku, że ogromnym błędem jest to ich wymuszone milczenie. Szczególnie kiedy euroesceptycy mogą wrzeszczeć do woli, a oficjalny język Unii jest zbyt naiwny, zbyt patetyczny, tak trudno obronić go przed tabloidową hermeneutyką podejrzeń i populistyczną dekonstrukcją. Wymuszone milczenie urzędników Komisji, przy nieograniczonym prawie do wrzasku przeciwników Unii, zaburza równowagę toczącej się na całym kontynencie politycznej walki. Zdecydowanie na niekorzyść UE.

Ja zatem, żeby nie zawieść zaufania moich informatorów, nazwę ich Alfą (cyt. za Czesław Miłosz, „Zniewolony umysł”), K. (cyt. za Franz Kafka, „Proces”) i Humphreyem (cyt. za brytyjski serial „Yes, Minister” i jego kontynuacja „Yes, Prime Minister”). Nawet ich płeć nie musi odpowiadać użytym przeze mnie gramatycznym formom. 

Alfa ma poglądy euroentuzjastyczne i lewicowe. W każdym razie miał takie poglądy, kiedy przyjechał tu z Polski. Właśnie dlatego tak bardzo posmutniał, scyniczniał. Rozziew między oficjalnym optymizmem unijnego języka, a codziennym użeraniem się po gabinetach był dla niego zbyt wielki. Widać to na jego twarzy, poszarzałej, smutnej, nawet kiedy fascynująco opowiada o prawdziwym znaczeniu, jakie mają dla Komisji – i dla całej Unii – rozpoczynające się właśnie negocjacje z USA w sprawie stworzenia wspólnej strefy wolnego handlu. Tak jak Wspólnota Węgla i Stali nie była projektem rynkowym, ekonomicznym, ale ściśle politycznym (tyle że na początku była to polityka prowadzona ekonomicznymi środkami), tak samo rozpoczynające się negocjacje handlowe UE-USA, a szczególnie tocząca się teraz w Komisji i Parlamencie walka o kształt „mandatu negocjacyjnego” – to nie jest ekonomia, ale polityka w stanie czystym. Największymi entuzjastami tego skoku na główkę w otwartą przestrzeń globalizacji są oczywiście Niemcy. Oczywiście dlatego, że tylko gospodarka niemiecka nie boi się dziś konkurować na globalnym rynku. Niemcy są też prawie zupełnie obojętni na przerażenie Francuzów domagających się ograniczenia mandatu negocjacyjnego w obszarach „ochrony europejskiego przemysłu obronnego, ochrony europejskiego rynku rolnego, ochrony europejskich dóbr kultury...”. Ale jeśli obecna Komisja pod kierunkiem słabego Barrosso chciałaby przez ostatni rok swej kadencji doprowadzić negocjacje z Obamą do końca albo przynajmniej tak daleko, żeby mieć swój udział w tym historycznym przesięwzięciu, to także dlatego, że wizja strefy wolnego handu UE-USA jest dziś dla Unii wielką ucieczką do przodu przed kryzysem, a może nawet przed politycznym rozpadem. Szczególnie Niemcy (w Berlinie, w Brukseli) mają nadzieję, że w ten sposób utrzymają w Unii Camerona i Anglię. Anglicy chcą dziś uciec z UE w swoją mityczną „przestrzeń atlantycką”, ale dokąd uciekną ze strefy wolnego handlu UE-USA? Na swoje imperialne Falklandy? Do Hongkongu, gdzie księgowi z londyńskiego City już dziś uczą chińskich neomandarynów, jak unikać płacenia podatków?


Kiedy Alfa mówi mi o tym wszystkim, wchodząc coraz głębiej w opis negocjacyjnych strategii Komisji i Parlamentu, zapomina o swojej niedoleczonej depresji. Nawet on przeczuwa istnienie potencjału realnej unijnej polityki. Ukrytego gdzieś głęboko, we wnętrznościach biurokratycznej maszyny, która go zmieliła.


Z kolei K. wywodzi się z dawnej polskiej prawicy, metapolitycznej, medialnej. Czy też raczej z tego przekornego nurtu, który na początku lat 90., nie mając jeszcze żadnej sprecyzowanej ideowej tożsamości, uwikłał się w konflikt Wałęsą, a z innych jeszcze powodów także z „Gazetą Wyborczą”. Jakiekolwiek nie byłyby obiektywne i subiektywne przyczyny tamtych konfliktów, dziś wielu z nas rozumie, że te mordobicia nie były nikomu potrzebne. Cóż z tego, kiedy już się stały, a ich konsekwencje są nieodwracalne. Przynajmniej w Polsce, bo tutaj w Brukseli K. z coraz większym dystansem obserwuje swoich dawnych kolegów i koleżanki z dziennikarskiego i politycznego prawicowego świata. Postępujących coraz głębiej w szaleństwo. Jemu samemu Bruksela dała wyzwolenie najpierw od PO-PiS-owej wojny, potem od Smoleńska. Ale nadal łatwiej, w większym zaufaniu, rozmawia mu się z „byłymi prawicowcami”, takimi jak ja. K. opowiada mi zatem całkiem szczerze o swoim pierwszym zderzeniu z biurokratyczną praktyką Komisji. „Przygotowałem swoje pierwsze opracowanie, myślę że było dosyć udane”. Faktycznie, bardzo był wtedy dumny ze swoich odważnych tez i nieskazitelnej francuszczyzny. Zaniósł dzieło do adresata, do gabinetu szefa, który popatrzył na niego zdziwiony i zaniepokojony tym, że dostał żądany dokument tak szybko. Potrzymał go przez parę dni, po czym zwrócił mówiąc, że trzeba będzie nad tym jeszcze sporo popracować. „Nie wiedziałem, o co mu chodzi, bo kryteriów tego 'popracowania' nie przedstawił żadnych” - mówi K. Długo próbował zrozumieć, gdzie popełnił błąd. W końcu poprosił o radę ludzi z dłuższym stażem. Ci wszystko mu wyjaśnili. „Przez następne tygodnie przepuściłem moje opracowanie przez kilkanaście sąsiednich biur na naszym korytarzu, poszedłem nawet do kilku biur na innych piętrach”. Zbierał poprawki, raczej na poziomie interpunkcji niż sensu. Kiedy jeszcze raz zaniósł ten sam praktycznie dokument temu samemu szefowi, tyle że poznaczony kciukami kilkunastu innych szefów wydziałów i biur, został pochwalony, potem awansowany. A jego dokument trafił nawet na biurko jednego z komisarzy. Pytam K., czy widzi jakiś sens swojej pracy, który nie sprowadzałby się wyłącznie do stabilności zatrudnienia, wysokiej pensji i wyzwolenia od obłędu dzisiejszej polityki polskiej? Czy jest ktoś, może na samej górze, któremu ta biurokratyczna machina dostarcza jednak możliwości uprawiania „europejskiej polityki”, podejmowania suwerennych decyzji? W pierwszym odruchu K. z goryczą odpowiada: „nie”. I dodaje, że on sam nauczył się przez te lata jedynie sprawnego chodzenia po labiryncie. „Żeby ci nic nie spadło na głowę i żebyś z tego wszystkiego nie wypadł, o co zresztą jest trudno, no bo wiesz... jak raz zostaniesz wpuszczony do środka...”. Ale kiedy gorycz mija, po pierwszej odpowiedzi pojawia się druga. K. pracuje w bardzo szeroko rozumianym pionie praw człowieka. Pomaga ludziom, broni ludzi przed ludźmi. Nie chrześcijan przed muzułmanami albo odwrotnie. Nie Palestyńczyków przed Żydami albo odwrotnie. Nie Tutu przed Hutsi albo odwrotnie. Ale właśnie ludzi przed ludźmi (w tym wymiarze polityka Unii zdecydowanie neguje słynny aforyzm de Maistre'a, który, jak twierdził, nigdy nie spotkał człowieka, a jedynie Francuzów, Niemców, Anglików czy Rosjan). Unia próbuje ratować ludzi przed tym, co potrafią sobie wzajemnie zrobić, jeśli tylko różnica siły będzie pomiędzy nimi wystarczająco duża. Przyglądam się sprawom, nad którymi K. właśnie pracuje. Lista interwencji ratujących życie i wolność bardzo konkretnych osób, wszelkich narodowości i wyznań, z paru najgorszych części świata, gdzie albo powrócił „stan natury”, albo nigdy nie zdołano z niego wyjść. Porównuję tę listę z ulubionym tematem zapytań poselskich polskich prawicowców w europarlamencie: „co Unia zrobiła, aby bronić przed prześladowaniami chrześcian w Nigerii, chrześcijan w Indiach, chrześcijan...?”. W Nigerii islamistyczne bojówki z Północy mordują chrześcijan, a w odpowiedzi żołnierze chrześcijańskiego rządu z Południa masakrują muzułmańskie wioski. Już od dawna nie wiadomo, co jest atakiem, a co odpowiedzią. Unia stara się pomagać ofiarom z obu stron, obu wyznań, wymusza niekończące się rozmowy pokojowe, które rzadko przynoszą skutek. Jednak te pytania: „co Unia zrobiła, żeby bronić chrześcijan?!”, zadawane na każdej plenarnej sesji europarlamentu przez ludzi, którzy – w jednym czy drugim wypadku akurat to wiem – nie są w ogóle wierzący i dlatego tak łatwo przychodzi im instrumentalizacja wiary, mają służyć napiętnowaniu Unii jako „antychrześcijańskiego potwora”. I zawsze się przydadzą, kiedy w kolejnej kampanii wyborczej przyjdzie się tłumaczyć przed o. Rydzykiem z własnego brukselskiego dorobku („broniliśmy tam chrześcijan!”). 

K. nie chce nawet o tym mówić, zna zbyt wielu takich ludzi, zna ich od zbyt dawna. Ale mówi inną ciekawą rzecz, tym ciekawszą, że będąc w Polsce bliżej raczej centroprawicy nie uwewnątrznił nigdy genderowego języka. „Wiesz, w moim pionie, zajmującym się prawami człowieka, ratowaniem życia, wyciąganiem z więzień, najwięcej pracuje po pierwsze osób z 'nowej Europy' (zgodnie z regułami politycznej poprawności zamiast o „nowej Europie” mówi się teraz o „krajach UE-10”), a po drugie, pracują tu prawie wyłącznie kobiety”. Faceci uważają ten pion za „zbyt mało przyszłościowy”, „zbyt mało polityczny”, „stąd rzadziej się awansuje”.

I wreszcie Humphrey, dający sobie radę chyba nalepiej z całej trójki. Na nieco wyższym stanowisku, dostający na biurko „bardziej polityczne” dossiers. Tam gdzie Alfa widzi przepaść pomiędzy oficjalnym językiem emancypacji, a siecią poblokowanych decyzji i interesów, tam gdzie K. widzi niekończący się labirynt korytarzy i drzwi, Humphrey zaczyna już dostrzegać bardzo realne polityczne decyzje, dotyczące w jego akurat wypadku ujednolicania prawa unijnego w paru ważnych dziedzinach. „Dostarczamy dzisiaj coraz większej części prawa krajowego całej Europie, bo mamy więcej kompetencji, więcej czasu i więcej spokoju ze strony mediów. Mamy wszystko, czego krajowe parlamenty mają coraz mniej. To się nazywa 'implantacja'” - dodaje, śmiejąc się trochę z własnego uwewnętrznionego żargonu. 

To bez wątpienia jest polityka. Polityka poważna, choć prowadzona w specyficzny sposób. Stąd ksywa „Humphrey”, którą mu nadałem. Od bohatera serialu „Yes, Minister” (to był zresztą ulubiony serial całego średniego pokolenia polskich konserwatystów, kiedy byli jeszcze konserwatystami, długo przed Smoleńskiem). Tytułowy Humphrey to wieczny szef służby cywilnej, który swego pochodzącego z demokratycznego wyboru ministra, a potem premiera, traktuje jak dopust Boży. Jak ignoranta, przed którym należy chronić ciągłości i kompetencji państwa – czyli służby cywilnej, czyli biurokracji państwowej. Kiedy w jednym z pierwszych odcinków świeżo wybrany minister dowiaduje się od Humphreya, że w jego resorcie pracuje osiemdziesięciu podsekretarzy i dwustu asystentów sekretarzy, pyta, czy któryś nich umie pisać na maszynie? Urażony Humphrey odpowiada: „ależ oczywiście, że żaden z nich nie umie pisać na maszynie. Na maszynie pisze pani MacKay, sekretarka”. Niezrażony minister (poczciwy naiwniak, nawet do cynizmu niezdolny) pyta: „a czy obywatele w demokracji nie powinni o tym wszystkim wiedzieć”? Humphrey odpowiada surowo: „nie, panie ministrze, ta wiedza by ich tylko upokorzyła, wciągnęła we współodpowiedzialność, uczyniła współwinnymi. Jedynie ignorancja pozwala obywatelom zachowywać godność”. 

Na samych wyżynach biurokratycznego aparatu Komisji, gdzieś pomiędzy szefem wydziału, a komisarzem, pojawia się Wielki Humphrey. Podmiotowy, nawet jeśli biurokratyczny element europejskiej konstrukcji pozwalający z pełną odpowiedzialność nazwać ją „ustrojem mieszanym”. Gdyż oczywiście Wielki Humphrey nie ma legitymizacji demokratycznej, a mimo to jego rola w życiu tego kontynentu jest pozytywna. Tylko czy my jesteśmy gotowi przyjąć wiedzę o istnieniu Wielkiego Humphreya nie oburzając się zbytnio? Czy też wolimy „zachować godność wynikającą z ignorancji”? Ale nawet Wielki Humphrey jest, a w każdym razie powinien być, narzędziem polityki, której ogólne przynajmniej kierunki obywatele powinni znać i zatwierdzać. Inaczej marzenie o „europejskim demosie” pozostanie marzeniem na zawsze. Kiedy jednak pytam, czy w tej biurkratycznej machinie Komisji jest duch i jak on ewentualnie wygląda, odpowiadają mi zmieszane spojrzenia i skrępowane pochrząkiwania. W końcu słyszę: „porozmawiaj z X-em, to taki siedemdziesięcioletni Angol, który był kiedyś szefem gabinetu Jacquesa Delorsa. On może jeszcze coś wiedzieć o jakimś projekcie. Albo w tamtych czasach coś usłyszał o projekcie od Jacquesa...”.

Zatem najbliższy prawdy jest K. ze swoją kafkowską wizją skomplikowanej biurokratycznej konstrukcji, którą pozostawili nam w spadku ojcowie założyciele przerażeni wojną. Chcąc, by brukselska biurokracja jak najbardziej skomplikowała prostotę narodowych i ideologicznych tożsamości i roszczeń, które dwa razy zniszczyły Europę. A przecież wiemy, że energia prostoty jest niewyczerpana.

Może jednak lepiej byłoby, gdyby urzędnicy Komisji sami mogli przemówić. Tak jak dziś nie mogą, oddając przez to pole z jednej strony zbyt anielskiemu językowi oficjalnej unijnej propagandy, a z drugiej wrzaskowi populistów. A może to dopiero byłaby katastrofa, gdyby Wielki Humphrey otwarcie przemówił do ludu? Nie mam pojęcia, od dawna już nie mówię do ludu, ani go nie rozumiem. Ale wydaje mi się, że przynajmniej dla niektórych jednostek prawda zawsze jest lepsza niż cynizm. 


Źródło: Dzeinnik Opinii KP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz