Potrzeba nam solidarności, to znaczy wysiłku współpracy ze wspólnej perspektywy politycznej.
Unia Europejska zawdzięcza swoje istnienie wysiłkom politycznych elit, które mogły liczyć na bierne przyzwolenie swych mniej lub bardziej obojętnych społeczeństw – tak długo, ogólnie rzecz biorąc, jak długo ludzie uznawali, że Unia sprzyja również ich interesom ekonomicznym. Unia legitymizowała się w oczach obywateli przede wszystkim dzięki swym osiągnięciom, niekoniecznie zaś jako spełnienie ich politycznej woli. Ten stan rzeczy tłumaczą nie tylko historyczne źródła Unii, ale także konstrukcja prawna tego wyjątkowego tworu.
Europejski Bank Centralny, Komisja i Europejski Trybunał Sprawiedliwości ingerowały głęboko w życie codzienne europejskich obywateli przez całe dziesięciolecia, choć przecież to właśnie te instytucje w najmniejszym stopniu poddane są demokratycznej kontroli. Co więcej, Rada Europejska, która tak energicznie przejęła inicjatywę w czasie obecnego kryzysu, składa się z szefów rządów, których rolą – w oczach ich obywateli – jest reprezentowanie odpowiednich interesów narodowych w dalekiej Brukseli. Parlament Europejski miał wprawdzie tworzyć most pomiędzy politycznym konfliktem opinii na arenach krajowych a doniosłymi decyzjami podejmowanymi w Brukseli – ale na moście tym prawie nie ma ruchu.
Dziś zatem na poziomie europejskim mamy przepaść pomiędzy kształtowaniem się opinii i woli politycznej obywateli z jednej strony, a polityką faktycznie stosowaną do rozwiązywania palących problemów z drugiej. Wyjaśnia to również, dlaczego idee Unii Europejskiej i pomysły na jej przyszły rozwój są tak słabo rozpowszechnione wśród ogółu społeczeństwa. Uczone opinie i głoszone stanowiska są przede wszystkim domeną zawodowych polityków, elit gospodarczych i naukowców o określonych zainteresowaniach; nawet intelektualiści publiczni, którzy zazwyczaj uczestniczą w bieżących sporach, nie podjęli tego tematu [1]. Tym, co jednoczy dziś Europejczyków, jest nastawienie eurosceptyczne, które w czasach kryzysu zyskało posłuch we wszystkich krajach członkowskich, jakkolwiek w różnych krajach z różnych, często sprzecznych powodów.
Ta tendencja powinna zostać wzięta pod uwagę przez elity polityczne; narastający opór nie rozstrzyga jednak o faktycznym kierunku polityki europejskiej, który jest w dużej mierze niezależny od krajowych aren politycznych. Rzeczywisty kierunek zarządzania kryzysem inspirowany jest i wdrażany przede wszystkim przez liczny obóz polityków pragmatycznych o orientacji reformistycznej, pozbawiony jednak całościowego oglądu spraw. Nastawieni są oni na „więcej Europy”, ponieważ chcą uniknąć o wiele bardziej dramatycznej i prawdopodobnie kosztownej alternatywy porzucenia euro.
Zaczynając od mapy drogowej, jaką instytucje europejskie zaprojektowały dla rozwoju „prawdziwej unii gospodarczej i monetarnej”, najpierw wyjaśnię technokratyczny dylemat, w który ten technokratyczny projekt najprawdopodobniej popadnie (I). W drugiej części chciałbym zaprezentować alternatywne kroki w kierunku demokracji ponadnarodowej w jądrze Europy i przeszkody, jakie musielibyśmy pokonać na drodze do niej (II). Główna przeszkoda, mianowicie brak solidarności, prowadzi mnie w ostatniej, filozoficznej części do wyjaśnienia tego złożonego, aczkolwiek rzeczywiście politycznego pojęcia (III).
I
Komisja Europejska, prezydencja Rady i Europejski Bank Centralny – w brukselskim żargonie znane jako „instytucje” – są najmniej podatne na presję legitymizacyjną z racji swego relatywnego oddalenia od krajowych debat publicznych. To do nich należało zatem, w grudniu 2012, zaprezentowanie pierwszego bardziej szczegółowego dokumentu, w którym Unia Europejska rozwija perspektywę reform w krótkim i długim okresie, wykraczających poza obecne, mniej lub bardziej opieszałe reakcje na najbardziej krytyczne symptomy kryzysu [2]. W ramach tej poszerzonej perspektywy czasowej uwagi nie skupia się już na wiązce przyczyn, które od roku 2010 połączyły globalny kryzys bankowy z błędnym kołem nadmiernie zadłużonych państw europejskich i niedokapitalizowanych banków, refinansujących siebie nawzajem. Ważny i od dawna już konieczny Blueprint, jak nazwano ten dokument, kieruje uwagę na długofalowe przyczyny strukturalne, właściwe dla samej unii monetarnej.
Unia Gospodarcza i Walutowa ukształtowała się w latach 90., w zgodzie z ordoliberalnymi koncepcjami Paktu Stabilności i Wzrostu. Unia walutowa pomyślana była jako filar podtrzymujący gospodarczy gmach, sprzyjający wolnej konkurencji między graczami na rynku ponad granicami narodowymi i zorganizowany według ogólnych zasad wiążących wszystkie kraje członkowskie [3]. Nawet bez instrumentu deprecjacji walut narodowych, niedostępnego przecież w warunkach unii monetarnej, różnice w poziomach konkurencyjności pomiędzy gospodarkami narodowymi miały się wyrównywać samoczynnie.
Jednak założenie, że nieograniczona konkurencja według uczciwych reguł przyniesie podobne jednostkowe koszty pracy i równy poziom dobrobytu, likwidując tym samym potrzebę podejmowania wspólnych decyzji w polityce finansowej, gospodarczej i społecznej – okazało się błędne.
Ponieważ optymalne warunki dla wspólnej waluty w strefie euro nie są spełnione, strukturalna nierównowaga pomiędzy gospodarkami narodowymi, jaka istniała od samego jej początku, tylko się zaostrzyła; zaostrzać się będzie tak długo, jak długo polityka europejska nie zerwie z zasadą, że każde państwo członkowskie podejmuje suwerenne decyzje w ramach odpowiednich obszarów polityki, nie uwzględniając przy tym sytuacji innych państw – innymi słowy, wyłącznie z własnego punktu widzenia [4]. Pomimo pewnych ustępstw, niemiecki rząd federalny nieugięcie trzyma się tego właśnie dogmatu.
Za zasługę Komisji i prezydencji Rady należy poczytać fakt, że odniosły się one do właściwej przyczyny kryzysu – a mianowicie do błędnego projektu unii walutowej, która wciąż trwa przy swej politycznej autodefinicji sojuszu suwerennych państw (w roli „władców traktatów”). Według wspomnianego Blueprint na końcu przewidzianej na pięć lat drogi zrealizowane mają zostać trzy zasadnicze, choć mgliście zdefiniowane cele.
Po pierwsze, wspólny mechanizm decydowania politycznego na poziomie unijnym o „zintegrowanych wytycznych” dla koordynacji polityk fiskalnych, budżetowych i gospodarczych poszczególnych państw [5]. Wymagałoby to porozumienia zapobiegającego takiej polityce gospodarczej jednego państwa członkowskiego, która wywiera negatywne efekty zewnętrzne na gospodarkę innego państwa członkowskiego. Po drugie, planowany jest budżet Unii Europejskiej oparty na prawie europejskiej administracji finansowej do ściągania podatków – w celu rozwijania programów stymulacyjnych właściwych dla każdego kraju. To stworzyłoby przestrzeń dla selektywnie finansowanych inwestycji publicznych, które pomogłyby zwalczyć strukturalną nierównowagę w ramach unii walutowej. Wreszcie, po trzecie, euroobligacje i fundusz spłaty długów mają umożliwić częściowe przynajmniej uwspólnotowienie zadłużenia państw. To uwolniłoby Europejski Bank Centralny od zapobiegania atakom spekulacyjnym przeciwko poszczególnych krajom strefy euro, które to zadanie EBC obecnie nieformalnie na siebie przyjął.
Cele te mogą zostać zrealizowane jedynie wówczas, gdy zaakceptowane zostaną transfery ponad granicami, przynoszące odpowiednie skutki redystrybucyjne w skali transnarodowej. Z punktu widzenia wymaganej przez konstytucje legitymizacji, unia walutowa musiałaby zatem zostać rozszerzona w stronę prawdziwej unii politycznej. Raport Komisji proponuje w tym celu oczywiście Parlament Europejski i słusznie wskazuje, że bliższa „współpraca międzyparlamentarna jako taka [...] nie zapewnia demokratycznej legitymizacji dla decyzji UE” [6]. Z drugiej strony Komisja bierze pod uwagę zastrzeżenia głów państw i na tyle mocno skłania się ku zasadzie wyczerpania do maksimum obecnej podstawy prawnej traktatu lizbońskiego, że transfer kompetencji z poziomu narodowego na europejski wyobraża sobie wyłącznie jako proces stopniowy i zachodzący nie wprost [7].
Ewidentnym celem jest tu odsuwanie rewizji traktatów aż do samego końca. Komisja godzi się na wzmocnienie priorytetu sterowności w krótkiej i średniej perspektywie czasowej w stosunku do stosownego poszerzenia bazy legitymizacji. Ostateczna demokratyzacja przedstawiana jest jako obietnica, niczym światło na końcu tunelu. Demokracja ponadnarodowa pozostaje tym samym celem długoterminowym, zapisanym na papierze. Takie zawieszenie demokracji to jednak dość niebezpieczny ruch.
Jeśli ekonomiczne rygory narzucane przez rynki radośnie pogodzą się z elastycznością wolno krążącej europejskiej technokracji, od razu powstanie zagrożenie, że stopniowy proces unifikacji zaplanowany dla ludzi, lecz nie przez ludzi, zostanie przez tych ludzi udaremniony, zanim dojdzie do zrównoważenia władzy wykonawczej i parlamentarnej.
Politycznemu kierownictwu, oddzielonemu od demokratycznie stanowionego prawa i pozbawionemu wsparcia ze strony zmobilizowanej sfery publicznej i społeczeństwa obywatelskiego, zabraknie bodźców i sił, by powstrzymać zorientowany na zysk kapitał inwestycyjny i przekierować go na społecznie użyteczne tory. Jak wynika z dzisiejszych obserwacji, władze ulegałyby coraz bardziej neoliberalnemu modelowi polityki. Technokracji bez demokratycznych korzeni nie wystarczy motywacji, aby przyłożyć odpowiednią wagę do żądań wyborców w kwestii sprawiedliwej dystrybucji dochodów i majątku, bezpieczeństwa socjalnego, usług publicznych i dobra wspólnego – jeśli te staną w sprzeczności z systemowymi wymogami konkurencyjności i wzrostu gospodarczego [8].
Dla podsumowania tej analizy – jesteśmy więźniami dylematu: polityka gospodarcza konieczna dla zachowania euro z jednej strony i posunięcia polityczne zmierzające do większej integracji. Kroki niezbędne do osiągnięcia tego celu są niepopularne i napotykają społeczny opór. Plany Komisji odzwierciedlają pokusę przerzucenia, na sposób technokratyczny, mostu nad przepaścią między tym, co gospodarczo konieczne, i tym, co wydaje się politycznie osiągalne, choćby w oderwaniu od społeczeństwa. Podejście to skrywa niebezpieczeństwo narastania rozdźwięku między konsolidowaniem kompetencji regulacyjnych z jednej strony a potrzebą legitymizacji takiej zwiększonej władzy w demokratyczny sposób z drugiej. Pod wpływem tej technokratycznej dynamiki Unia Europejska zmierzałaby w stronę wątpliwego ideału demokracji dostosowanej do rynku, jeszcze bardziej bezradnej wobec jego nakazów, ponieważ pozbawionej zakotwiczenia w politycznie drażliwym i podatnym na emocje społeczeństwie obywatelskim. Zamiast tego siła sterowności, dziś niedostateczna, choć funkcjonalnie niezbędna dla każdej unii walutowej, mogłaby i powinna zostać scentralizowana jedynie w ramach tyle ponadnarodowej, ile demokratycznej wspólnoty politycznej.
II
Jaka jest jednak alternatywa dla dalszej integracji opartej na dzisiejszym modelu wykonawczego federalizmu? Rozważmy najpierw te kluczowe decyzje, które należałoby podjąć na samym początku drogi prowadzącej do ponadnarodowej demokracji w Europie. W pierwszym rzędzie niezbędna jest spójna decyzja o poszerzeniu europejskiej unii walutowej w kierunku unii politycznej (która pozostałaby oczywiście otwarta na inne państwa członkowskie UE, w szczególności Polskę). Krok ten oznaczałby, w pierwszej kolejności, zasadniczy podział Unii na jej centrum i peryferie. Możliwość przeprowadzenia koniecznych zmian w traktatach europejskich zależałaby zasadniczo od zgody krajów preferujących pozostanie poza centrum. W najgorszym przypadku jakiś zasadniczy opór można by przezwyciężyć jedynie przez ponowne ustanowienie Unii w oparciu o istniejące instytucje.
Rozstrzygnięcie na rzecz takiego jądra Europy oznaczałoby coś więcej niż tylko kolejny, ewolucyjny krok w przekazywaniu poszczególnych praw suwerenności. Wraz z ustanowieniem wspólnego rządu politycznego przekroczona zostałaby czerwona linia klasycznego rozumienia suwerenności. Koncepcja, że państwa narodowe są „suwerennymi podmiotami traktatów”, musiałaby zostać zarzucona.
Z drugiej strony krok w stronę ponadnarodowej demokracji nie musi być rozumiany jako przejście do „Stanów Zjednoczonych Europy”. Konfederacja czy państwo federalne – to fałszywy wybór (i specyficzne dziedzictwo konstytucyjnych sporów w XIX-wiecznych Niemczech [9]). Państwa narodowe mogłyby utrzymać swą integralność jako państwa w ramach demokracji ponadnarodowej, zachowując zarówno rolę administrującą, jak też rolę ostatecznego strażnika wolności obywatelskich [10].
Na poziomie proceduralnym detronizacja Rady Europejskiej oznaczałaby przejście od formuły międzyrządowej do metody wspólnotowej. Tak długo, jak zwyczajna procedura legislacyjna – w której Parlament i Rada uczestniczą na równi – nie staje się zasadą ogólną, Unia Europejska ma deficyt legitymizacji właściwy wszystkim organizacjom międzynarodowym, które ufundowane są na traktatach pomiędzy państwami. Ów brak można wyjaśnić asymetrią między zakresem demokratycznego mandatu każdego z państw członkowskich a szerokim zakresem kompetencji tych organizacji, realizowanych przez wszystkie państwa członkowskie łącznie [11]. Obywatele państw widzą to w ten sposób, że ich polityczny los określają raczej zagraniczne rządy, które reprezentują interesy innych narodów, niż przez rząd związany ich własnymi, demokratycznymi głosami. Ten deficyt odpowiedzialności pogłębia jeszcze fakt, że negocjacje w Radzie Europejskiej toczą się za zamkniętymi drzwiami.
Metoda wspólnotowa jest korzystniejsza nie tylko z tego normatywnego powodu, lecz również ze względu na zwiększoną skuteczność. Pomaga przezwyciężyć narodowe partykularyzmy. W Radzie, ale także w komisjach międzyparlamentarnych, reprezentanci zobowiązani do obrony swych narodowych interesów muszą negocjować kompromisy. Inaczej posłowie w Parlamencie Europejskim, podzielonym na frakcje parlamentarne, którzy wybierani są z uwagi na afiliacje partyjne. Oto dlaczego, o ile kształtu nabierze europejski system partyjny, decyzje polityczne w Parlamencie Europejskim mogą być podejmowane na podstawie uogólnionych interesów, w poprzek granic narodowych.
To są fundamentalne decyzje, niezbędne do przekształcenia unii walutowej w unię polityczną, jeśli ma nie popaść w pułapkę technokracji. Wymagałoby to jednak pokonania ogromnych, niemal nieprzezwyciężalnych przeszkód instytucjonalnych – zmiany prawa pierwotnego. Pierwszego kroku, a mianowicie powołania konwentu z prawem do rewizji traktatów, należy oczekiwać ze strony Rady Europejskiej, a zatem od właśnie tej instytucji, która najmniej nadaje się do wypracowywania gładkich i konsensualnych rozwiązań. Nie będzie to łatwa decyzja dla członków Rady Europejskiej, którzy zarazem są szefami krajowych rządów. Z jednej strony już sama myśl o reelekcji każe im wzdragać się przed tak niepopularnym krokiem, a do tego nie mają żadnego interesu w odbieraniu sobie samym władzy. Z drugiej strony nie będą mogli w nieskończoność ignorować wymogów gospodarczych, które wcześniej czy później wymuszą dalszą integrację albo przynajmniej wyraźny wybór pomiędzy bolesnymi alternatywami.
Obecnie niemiecki rząd upiera się, że priorytetem powinna być stabilizacja budżetów poszczególnych państw przez krajowe administracje, głównie kosztem ich systemów zabezpieczenia społecznego, usług i dóbr publicznych.
Wraz z garstką mniejszych państw-płatników netto Niemcy wetują postulowane przez resztę krajów członkowskich celowe programy inwestycyjne, a także jakąkolwiek formę współodpowiedzialności finansowej, która obniżyłaby oprocentowanie obligacji rządowych dotkniętych kryzysem krajów.
W tej sytuacji to Niemcy dzierżą klucz do losu Unii Europejskiej. Jeśli jest jakiś rząd wśród wszystkich państw członkowskich zdolny do podjęcia inicjatywy rewizji traktatów, to jest to właśnie rząd niemiecki. Oczywiście inne rządy mogą się domagać pomocy na gruncie solidarności tylko wówczas, jeśli same byłyby gotowe zaakceptować komplementarny krok przeniesienia odpowiednich praw suwerennościowych na poziom europejski. W innym przypadku jakakolwiek pomoc ufundowana na zasadzie solidarności naruszałaby demokratyczną zasadę, że to władza ustawodawcza ustala podatki, a zatem ma również możność decydowania o alokowaniu środków i o tym, kto ma z nich skorzystać.
Główne pytanie brzmi zatem, czy Niemcy nie tylko mają możliwość przejęcia inicjatywy, ale też czy miałyby w tym interes. Zastanawiam się w szczególności nad interesem specyficznie niemieckim, który wykraczałby poza ten rodzaj interesów, który wspólny jest wszystkim państwom członkowskim (jak interes ekonomicznej korzyści ze stabilizacji unii walutowej bądź interes w zachowaniu wpływu Europy na agendę polityki międzynarodowej w wyłaniającym się wielokulturowym społeczeństwie światowym, wpływu i tak skądinąd malejącego) [12].
W konsekwencji wstrząsu po klęsce roku 1945 i moralnej katastrofy Holokaustu już choćby racjonalne przesłanki – odzyskać międzynarodową reputację, zniszczoną przez własne działania – uczyniły promowanie sojuszu z Francją i dążenie do jednoczenia Europy nakazem dla Republiki Federalnej Niemiec. Do tego schowanie się pod hegemonicznym parasolem Stanów Zjednoczonych po raz pierwszy zrodziło sytuację, w której niemieckie społeczeństwo mogło rozwinąć liberalne poczucie własnej tożsamości. Ta żmudna transformacja mentalności politycznej, która w starej Republice Federalnej przez całe dekady wciąż była podatna na fatalne zaszłości, nie może być uznana za daną raz na zawsze. Zmiana postaw następowała jednocześnie z ostrożną, opartą na zasadzie współpracy promocją jednoczenia Europy. Co równie istotne, sukces tej polityki był istotnym warunkiem wstępnym dla rozwiązania dawniejszego problemu historycznego, który niepokoi mnie najbardziej.
Po utworzeniu Cesarstwa Niemieckiego w roku 1871 Niemcy przyjęły fatalny, „półhegemoniczny status” w Europie – mówiąc słowami Ludwiga Dehio, były „zbyt słabe, by zdominować kontynent, lecz zbyt silne, by znać swe miejsce w szeregu” [13]. To w interesie Niemiec jest uniknięcie odrodzenia się tego dylematu, który udało się przezwyciężyć jedynie dzięki zjednoczeniu Europy.
Oto dlaczego kwestia europejska, zaostrzona przez kryzys, wiąże się z wyzwaniem wewnątrzpolitycznym dla Niemców.
Przywódcza rola, która dziś Niemcom przypada z powodów demograficznych i gospodarczych, nie tylko budzi wszędzie dookoła nas historyczne demony, ale rodzi też pokusę obrania jednostronnego, narodowego kursu albo wręcz ulegania snom o potędze „niemieckiej Europy”, zamiast o „Niemczech w Europie”. My, Niemcy, powinniśmy byli nauczyć się z katastrof pierwszej połowy XX wieku, że to w naszym narodowym interesie jest ciągłe unikanie półhegemonicznego statusu, który trudno jest utrzymać bez ześlizgiwania się w konflikty. Osiągnięciem Helmuta Kohla było nie tyle ponowne zjednoczenie czy ustanowienie na nowo pewnego stanu normalności, ile fakt, że tym pomyślnym wydarzeniom towarzyszyła ciągła promocja polityki ściśle związującej Niemcy z Europą.
Niemcy mają w polityce solidarności nie tylko interes; powiedziałbym wręcz, że mają związane z nią normatywne zobowiązanie. Claus Offe stara się bronić tej tezy trzema kontrowersyjnymi argumentami. Otóż jak dotąd Niemcy osiągnęły największe korzyści ze wspólnej waluty dzięki wzrostowi eksportu. Co więcej, z racji swych nadwyżek eksportowych Niemcy przyczyniają się do zwiększenia gospodarczej nierównowagi w ramach unii walutowej i tym samym odpowiadają, jako jeden z czynników, za część problemu. Wreszcie Niemcy skorzystały nawet na samym kryzysie, ponieważ wzrost oprocentowania obligacji krajów dotkniętych recesją przekłada się na spadek oprocentowania niemieckich obligacji rządowych [14]. Jednak nawet jeśli przyjmiemy te trzy argumenty, normatywna przesłanka, jakoby te asymetryczne efekty nieuregulowanych politycznie współzależności między gospodarkami narodowymi pociągały za sobą zobowiązanie do solidarnego działania, nie jest bynajmniej łatwa do wyjaśnienia.
III
To prowadzi mnie do ostatniej, filozoficznej kwestii: co to znaczy okazywać solidarność i kiedy mamy prawo o nią apelować? Tym małym ćwiczeniem z analizy pojęć chciałbym oczyścić apele o solidarność z zarzutów o moralny upór czy niewczesne dobre intencje, które to zarzuty podnoszą tzw. realiści. Co więcej, okazywanie solidarności jest aktem politycznym, w żadnym razie zaś formą moralnej bezinteresowności, która w kontekstach politycznych byłaby nie na miejscu.
Solidarność straci swój fałszywy apolityczny wizerunek, kiedy tylko nauczymy się odróżniać zobowiązanie do okazywania solidarności od zobowiązań zarówno prawnych, jak i moralnych.
„Solidarność” nie jest synonimem „sprawiedliwości”, czy to w sensie moralnym, czy prawnym tego pojęcia.
Normy moralne i prawne określamy jako „sprawiedliwe”, kiedy regulują praktyki będące w równym interesie wszystkich zainteresowanych. Sprawiedliwe normy zabezpieczają równe wolności i równy szacunek dla każdego. Oczywiście istnieją też obowiązki specjalne. Krewni, sąsiedzi czy koledzy mogą w pewnych sytuacjach oczekiwać więcej bądź innego rodzaju pomocy od siebie niż od obcych. Takie specjalne obowiązki dotyczą również generalnie pewnych relacji społecznych. Rodzice np. naruszają swój obowiązek opieki, jeśli zaniedbują zdrowie swych dzieci. Zakres takich pozytywnych obowiązków jest często nieokreślony. Oczywiście różnią się one w zależności od rodzaju, częstości i wagi odpowiednich relacji społecznych. Kiedy daleki krewny ponownie skontaktuje się ze swą zaskoczoną kuzynką po całych dziesięcioleciach milczenia i poprosi o duże wsparcie finansowe, ponieważ znalazł się w kryzysowej sytuacji, niespecjalnie może odwoływać się do moralnego zobowiązania, lecz co najwyżej do pewnej „etycznej” więzi wynikającej z relacji rodzinnych (używając terminologii Hegla, zakorzenionych w Sittlichkeit, czyli „etyczności”). Przynależność do szerokiej rodziny na pierwszy rzut oka uzasadnia obowiązek pomocy, ale tylko w przypadkach, kiedy faktyczna relacja pozwala oczekiwać, że np. kuzynka mogłaby kiedyś liczyć na pomoc swego krewnego, gdyby sama znalazła się w podobnej sytuacji.
To zatem tworząca zaufanie Sittlichkeit nieformalnych relacji społecznych, pod warunkiem przewidywanej wzajemności, wymaga, aby jednostka „ręczyła” za innych. Takie „etyczne” zobowiązania, zakorzenione w więziach istniejącej wcześniej wspólnoty, zazwyczaj więziach rodzinnych, mają trzy cechy. Są podstawą wiążących, czasem z pewnym naddatkiem, roszczeń, które wykraczają poza zobowiązania moralne czy prawne. Z drugiej strony, gdy dochodzimy do oczekiwanej motywacji, roszczenie solidarności jest mniej wymagające niż kategoryczna moc moralnego obowiązku; nie zbiega się również ona z przymusowym charakterem prawa. Nakazów moralnych należy przestrzegać z szacunku dla samej normy, która za nimi stoi, niezależnie od tego, czy inne osoby też są jej posłuszne; z kolei przestrzeganie prawa przez obywateli jest uwarunkowane faktem, że siła sankcji ze strony państwa wymusza ogólne posłuszeństwo. Inaczej wypełnienie zobowiązania etycznego, które nie może być wymuszone ani nie jest wymagane kategorycznie. Zależy natomiast od oczekiwania odwzajemnienia przysług – i od zaufania co do tej wzajemności za jakiś czas.
Pod tym względem niewymuszone zachowania etyczne zbiega się z własnym interesem w średniej bądź długiej perspektywie czasowej. I to właśnie ten aspekt łączy Sittlichkeit z solidarnością. Ta druga nie może jednak polegać na przedpolitycznej wspólnocie w rodzaju rodziny, lecz wyłącznie na zrzeszeniach politycznych bądź wspólnych interesach politycznych. Działanie oparte na solidarności zakłada polityczne konteksty życia, a zatem konteksty prawnie zorganizowane i w tym sensie sztuczne [15]. To wyjaśnia dlaczego kredyt zaufania, będący warunkiem solidarności, jest mniej solidny niż w przypadku działania etycznego – nie zabezpiecza go bowiem istnienie żadnej quasi-naturalnej wspólnoty. Tym, czego brakuje solidarności, jest właśnie moment konwencjonalności w ramach przedustawnych relacji etycznych.
Tym, co decyduje o specjalnym charakterze solidarności jest, po drugie, ofensywny charakter walki o realizację obietnicy zawartej w roszczeniu prawomocności wszelkiego porządku politycznego. To zwrócenie w przyszłość staje się szczególnie wyraźne wówczas, kiedy w toku społecznej i gospodarczej modernizacji solidarność jest konieczna, aby uzupełnić nadwyrężony potencjał istniejącego ustroju politycznego – to znaczy dostosować erodujące instytucje polityczne do niebezpośredniej siły przemożnych, systemowych (głównie ekonomicznych) współzależności, odczuwanych jako ograniczenie możliwości politycznej kontroli z strony demokratycznych obywateli. Ten ofensywny aspekt znaczenia „solidarności” lepiej niż przez odniesienie do polityki wytłumaczyć można, przechodząc od ahistorycznego wyjaśniania pojęć do historii tego pojęcia.
Po raz pierwszy pojęcie solidarności pojawiło się, kiedy rewolucjoniści domagali się sprawiedliwości w znaczeniu niosącej zadośćuczynienie rekonstrukcji wzajemnego wsparcia, które było już wcześniej znane, lecz zostało pozbawione mocy wskutek postępujących procesów modernizacji [16]. O ile „sprawiedliwość” i „niesprawiedliwość” stanowiły temat kontrowersji już w pierwszych cywilizacjach piśmiennych, o tyle pojęcie solidarności jest zdumiewająco nowe.
Choć termin ten dałoby się odnaleźć już w rzymskim prawie o długach, dopiero od Rewolucji Francuskiej w roku 1789 powoli nabierało ono politycznego znaczenia, choć początkowo w związku z hasłem „braterstwa”. Bojowe „fraternité” jest wytworem humanistycznego uogólnienia specyficznego wzorca myślenia zawartego we wszystkich głównych religiach świata – mianowicie intuicji, że nasza własna wspólnota lokalna jest częścią uniwersalnej wspólnoty wszystkich wiernych. Taki jest właśnie kontekst „braterstwa” jako kluczowego pojęcia zeświecczonej religii ludzkości, które zradykalizowało się i zostało połączone z pojęciem solidarności w pierwszej połowie XIX wieku przez wczesny socjalizm i katolicką naukę społeczną. Nawet Heinrich Heine używał jeszcze pojęć „braterstwa” i „solidarności” w sposób mniej lub bardziej równoznaczny [17].
Te dwa pojęcia rozdzieliły się w czasie społecznych niepokojów nadchodzącej epoki przemysłowego kapitalizmu i rodzącego się ruchu robotniczego. Dziedzictwo etyki judeochrześcijańskiej w pojęciu solidarności połączyło się z republikanizmem o rodowodzie rzymskim. Orientacja na rzecz zbawienia czy wyzwolenia stopiła się z tą na rzecz wolności prawnej i politycznej [18].
Do połowy XIX wieku przyspieszone zróżnicowanie funkcjonalne społeczeństwa przyniosło wzrost wszechogarniających współzależności na tle paternalistycznego, wciąż w dużej mierze rozwarstwionego według zawodów i korporacji świata życia codziennego. Pod naciskiem tych wzajemnych zależności funkcjonalnych starsze formy integracji społecznej załamały się, co doprowadziło do narastania antagonizmów klasowych, które ostatecznie ograniczono dopiero w ramach rozbudowanych form integracji politycznej w państwie narodowym.
Odwołania do „solidarności” mają zatem swe historyczne źródło w dynamice nowych konfliktów klasowych. Organizacje ruchu robotniczego, ze swymi mocno ugruntowanymi odwołaniami do solidarności, zareagowały na sytuację wynikającą z faktu, że ograniczenia systemowe, głównie ekonomiczne, wyparły dawne relacje solidarności. Oto wykorzenieni społecznie migranci, robotnicy, pracownicy najemni i robotnicy dniówkowi mieli zbudować sojusz ponad systemowo wytworzonymi relacjami konkurencji na rynku pracy. Opozycja między klasami społecznymi przemysłowego kapitalizmu została ostatecznie zinstytucjonalizowana w ramach demokratycznie ukształtowanych państw narodowych.
Kraje europejskie przyjęły obecną formę państw dobrobytu dopiero po katastrofach dwóch wojen światowych. W toku globalizacji ekonomicznej okazały się one z kolei podatne na niszczycielską presję współzależności ekonomicznych, które przenikają dziś bezgłośnie narodowe granice. Ograniczenia systemowe niweczą z kolei ustanowione relacje solidarności i zmuszają nas do rekonstrukcji kwestionowanych form politycznej integracji państwa narodowego. Tym razem niekontrolowane systemowe przypadłości formy kapitalizmu napędzanej przez nieokiełznane rynki finansowe przekształcają się w napięcia pomiędzy państwami członkowskimi europejskiej unii walutowej. Jeśli chcemy unię walutową zachować, to biorąc pod uwagę strukturalną nierównowagę pomiędzy gospodarkami narodowymi, nie wystarczy już zapewnić kredyty dla nadmiernie zadłużonych krajów, tak aby każdy z nich poprawiał swą konkurencyjność na własną rękę. Tym, czego potrzeba, jest natomiast solidarność, to znaczy wysiłek współpracy ze wspólnej perspektywy politycznej na rzecz promocji wzrostu i konkurencyjności strefy euro jako całości.
Taki wysiłek wymagałby od Niemiec i kilku innych krajów zaakceptowania negatywnych efektów redystrybucyjnych w krótko- i średnioterminowej perspektywie czasowej w imię własnego interesu na dłuższą metę – co oznaczałoby klasyczny przypadek solidarności, przynajmniej tej opartej na zaproponowanej przeze mnie analizie pojęć.
Przypisy:
[1] Justine Lacroix, Kalypso Nicolaides, European Stories: Intellectual Debates on Europe in National Contexts, Oxford University Press, Oxford 2010.
[2] COM/2012/777/FINAL/2: A Blueprint for a Deep and Genuine Economic and Monetary Union: Launching a European Debate (cytowany później jako Blueprint).
[3] Taki stan rzeczy bardzo subtelnie wyjaśnia Blueprint (s. 2): „Europejska unia walutowa stanowi unikat wśród nowoczesnych unii walutowych jako ta, która łączy scentralizowaną politykę monetarną ze zdecentralizowaną odpowiedzialnością za większość polityk gospodarczych”.
[4] Na wczesnym etapie zauważył to Henrik Enderlein, zob. Nationale Wirtschaftspolitik in der europäischen Währungsunion, Campus, Frankfurt am Main 2004.
[5] Do tego odnosi się przyznana Komisji możliwość, „aby domagać się rewizji narodowych budżetów w zgodzie z europejskimi zobowiązaniami” (Blueprint, s. 26); kompetencja ta ma w swym założeniu wyraźnie wykraczać poza dotychczasowe obowiązki związane z utrzymywaniem dyscypliny budżetowej.
[6] Blueprint, s. 35.
[7] Strategia typu „zjeść ciastko i mieć ciastko” przyjęta w projekcie Komisji unika podjęcia tej zaległej decyzji (Blueprint, s. 13): „Pogłębienie integracji powinno być przeprowadzone w ramach traktatów tak, aby uniknąć jakiejkolwiek fragmentacji ustroju prawnego, która mogłaby osłabić Unię i zakwestionować nadrzędny charakter prawa unijnego dla dynamiki integracji”.
[8] Zob. ważne prace Wolfganga Streecka, w tym ostatnio tegoż: Gekaufte Zeit. Die vertagte Krise des demokratischen Kapitalismus, Suhrkamp, Berlin 2013 oraz moją recenzję w: „Blätter für deutsche und internationale Politik”, Heft 5, 2013.
[9] Stefan Oeter, Föderalismus und Demokratie, [w:] Armin von Bogdandy, Jürgen Bast (red.), Europäisches Verfassungsrecht, Springer, Heidelberg 2009, s. 73-120.
[10] Jürgen Habermas, The Crisis of the European Union, trans. Ciaran Cronin, Polity, Cambridge 2012.
[11] Christoph Möllers, Die drei Gewalten: Legitimation der Gewaltengliederung in Verfassungsstaat, Europäischer Union und Internationalisierung, Velbrück, Wielerswist 2008, s. 158 i nast.
[12] Dzięki temu, że finał procesu jednoczenia nigdy nie został nawet zdefiniowany, otwiera się szansa na rozszerzenie zakresu debaty publicznej, która dotąd ograniczała się głównie do kwestii gospodarczych. Dostrzeżenie przesunięcia globalnej siły politycznej z Zachodu na Wschód czy choćby uznanie, że zmieniają się relacje ze Stanami Zjednoczonymi, rzucają nowe światło na synergiczne korzyści ze zjednoczenia Europy. W postkolonialnym świecie rola Europy zmieniała się nie tylko w świetle wątpliwej reputacji dawnych potęg imperialnych, o Holokauście nie wspominając. Poparte statystykami prognozy na przyszłość przepowiadają Europie los kontynentu o zmniejszającej się populacji, spadającej wadze gospodarczej i słabnącym znaczeniu politycznym. Społeczeństwa Europy muszą zrozumieć, że tylko razem mogą podtrzymać swój model społeczeństwa dobrobytu i różnorodność swych narodowych kultur. Muszą połączyć siły, jeśli chcą wywierać jakikolwiek wpływ na agendę polityki międzynarodowej i odgrywać jakąś rolę w rozwiązywaniu globalnych problemów. Odmowa zjednoczenia Europy oznaczałaby odwrócenie się plecami do światowej historii.
[13] Interesującą, choć wciąż zabarwioną narodową perspektywą analizę znaleźć można w: Andreas Rödder, Dilemma und Strategie, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, 14 stycznia 2013, s. 7.
[14] Claus Offe, Europa in der Falle, Blätter für deutsche und internationale Politik, Heft 1 (2013), s. 67–80, tutaj s. 76.
[15] Swoją drogą, nacjonalizm zamazuje różnicę pomiędzy polityczną solidarnością a więziami przedpolitycznymi. Niesłusznie odwołuje się do tego rodzaju więzi wspólnotowej, kiedy obywatelską solidarność obywateli państwa podłącza pod „narodową solidarność” rodaków (łączącą ludzi tego samego pochodzenia).
[16] Karl H. Metz, Solidarität und Geschichte, [w:] Bayertz (red.), Solidarität, s. 172–194.
[17] Zob. hasła w indeksie rzeczowym dzieł Heinego pod red. Klausa Briegleba, Carl Hanser, Munich 1976, vol. 6, II, 818.
[18] Hauke Brunkhorst, Solidarität: Von der Bürgerfreundschaft zur globalen Rechtsgenossenschaft, Suhrkamp, Frankfurt am Main 2002.
Jürgen Habermas (ur. 1929) - słynny filozof i socjolog, wieloletni profesor uniwersytetu we Frankfurcie nad Menem i szef Instytutu Maxa Plancka w Starnbergu, autor m.in. Strukturalnych przeobrażeń sfery publicznej, Teorii działania komunikacyjnego, Filozoficznego dyskursu nowoczesności.
Tekst został pierwotnie opublikowany na portalu Social Europe Journal ( www.social-europe.eu ) i stanowi zapis wykładu wygłoszonego na Uniwersytecie Katolickim w Leuven 26 kwietnia 2013 roku. Stanowi on zarazem esej wprowadzający do EU Social Dimension expert sourcing project , organizowanego wspólnie przez Social Europe Journal, Europejską Konfederację Związków Zawodowych ( ETUC ), IG Metall , fundacje Hans Böckler Stiftung ,Friedrich-Ebert-Stiftung oraz Lasaire .
Tłum. Michał Sutowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz