Budowa świata bardziej gościnnego dla człowieczeństwa to nie słoik z rozpuszczalną kawą – na efekty trzeba poczekać. I nikt nie gwarantuje sukcesu.
Posłużyłem dziś za pretekst do wystawienia państwa na to widowisko [zakłócenie wykładu przez narodowców i kibiców Śląska Wrocław, przyp. red.]. Ale z drugiej strony jestem nawet częściowo zadowolony – zafundowano nam lekcję poglądową historii, o której będzie dziś mowa. Te 150 lat, których przypomnienie i ocena jest tematem wykładu, było pełne takich zjawisk – a historia ta nie jest zakończona. Będzie potrzeba drugie tyle, albo może i więcej, żeby spełniło się to, co Ferdynand Lassalle wymyślił tu, we Wrocławiu.
Czego chciał Lassalle?
Dokładnie miesiąc temu w Lipsku spotkali się przedstawiciele 70 partii socjalistycznych i socjaldemokratycznych z całego świata, żeby uczcić list otwarty wystosowany przez wrocławianina Ferdynanda Lassalle’a 1 marca 1863 roku. Lassalle zwracał się w nim do ludzi, którym działa się niesprawiedliwość, będących ofiarą nietolerancji, którym odmawiano godności – wzywał ich do jednoczenia wysiłku, aby zbudować świat, który będzie wprowadzał zasady sprawiedliwości w życie. Wkrótce potem, 23 maja, w Lipsku zostało zorganizowane pierwsze zgromadzenie ludzi przywołanych tym listem. Powołano ADAV (Powszechny Niemiecki Związek Robotniczy) – organizację, która stała się prototypem wszystkich następnie powstałych zjednoczeń robotniczych w całej Europie. Wszystkie one odpowiedziały na wezwanie Lassalle’a.
Czego chciał Lassalle? Miał dość konkretny program – a biorąc pod uwagę kontekst dziejów, należy stwierdzić, że jego perspektywa była całkiem realna:
1. Zjednoczyć się. Tylko w zjednoczeniu siła, w pojedynkę nic nie zdziałamy. Musimy połączyć nasze siły, nasze pomysły i naszą odwagę.
2. Jednoczymy się w partię, a wtedy wykorzystamy połączone siły, aby uzyskać powszechne prawo wyborcze, które należy się człowiekowi z tego tytułu, że jest człowiekiem.
3. Kiedy uda się to osiągnąć, to robotnicy będą stanowić absolutną większość narodu.
1. Zjednoczyć się. Tylko w zjednoczeniu siła, w pojedynkę nic nie zdziałamy. Musimy połączyć nasze siły, nasze pomysły i naszą odwagę.
2. Jednoczymy się w partię, a wtedy wykorzystamy połączone siły, aby uzyskać powszechne prawo wyborcze, które należy się człowiekowi z tego tytułu, że jest człowiekiem.
3. Kiedy uda się to osiągnąć, to robotnicy będą stanowić absolutną większość narodu.
Większość jemu współczesnych spodziewała się, że industrializacja będzie trwała wiecznie – podobnie jak my sądziliśmy o konsumpcjonizmie do 2007 roku. W związku z tym dojdzie do punktu, w którym społeczeństwo będzie się dzielić na dwie części: robotników i tych, którzy ich nadzorują, wyzyskują. Zatem z powszechnym prawem wyborczym zdawało się oczywiste, że robotnicy zdobędą władzę w państwie.
A co zrobić z tą władzą? Państwo musi zmusić banki do subsydiowania spółdzielni wytwórczych. Zamiast fabryk z jednym właścicielem, każdy robotnik miał być współwłaścicielem fabryki – spółdzielni wytwórców. To miała być alternatywa dla powstającego społeczeństwa przemysłowego. Przemysł – tak, postęp technologiczny – tak, modernizacja – tak, ale nie w sposób, w którym rządził tym procesem wolny od kontroli politycznej kapitał.
Te postulaty wymagają aktualizacji, ale jeśli idzie o cel, wizja Lassalle’a to wizja sprawiedliwego społeczeństwa, w którym ludzie żyją ze sobą w zgodzie i współpracy, zamiast w konkurencji i podejrzliwości – to stoi na porządku dziennym, podobnie jak stało 150 lat temu.
Grzechy socjaldemokracji
Obchodzimy jubileusz, o jubilatach mówi się na ogół wyłącznie w pochlebnych terminach. Zapomina im się wpadki, jakie mieli w życiu, na czas przemówień jubileuszowych. Ale mówiąc o dzisiejszej sytuacji socjaldemokracji, trzeba powiedzieć o paru przykrych sprawach.
Socjaldemokracja niemiecka przeżyła wiele dziesięcioleci szybkiego wzrostu i triumfu. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu osiąganie przez nią 35-procentowego wyniku było na porządku dziennym. Dzisiaj SPD dostaje około 24–25 proc. głosów, co jest poważnym spadkiem. Od czasu przyjęcia Agendy 2010 przez kanclerza Schrödera SPD straciła jedną trzecią członków – to katastrofalny zwrot w historii tej partii. SPD jest w ogromnych tarapatach. Trzeba sobie z tego uczciwie zdać sprawę. Dziś jubileusz nie jest momentem triumfu, ale raczej uświadomienia sobie, jaki ciężki wysiłek czeka na drodze do triumfu.
Jakie są przyczyny tego historycznego zwrotu? Dlaczego socjaldemokratyczna lewica przeżywa kryzys, dlaczego coraz mniej ludzi w badaniach opinii publicznej wyznacza sobie miejsce na lewo od centrum?
Bezpardonową, brutalną wręcz opinię na ten temat wyraził José Saramago, wspaniały pisarz portugalski: „Ruch [socjaldemokratyczny], który w przeszłości reprezentował jedne z największych nadziei ludzkości, z czasem przestał ogrywać tę rolę. Ów ruch sprzedał się prawicy”. Program lewicy polega na tym, że mówi do prawicy: „Cokolwiek wy robicie, my zrobimy to lepiej”. Zamiast przygotować program na przyszłość, socjaliści starają się dowieść, że potrafią robić to samo, co robi prawica. Świetny politolog belgijski Jean-Michel De Waele napisał, że wielkie załamanie kapitalistyczno-konsumpcyjno-bankowej gospodarki w 2007 roku zamiast uskrzydlić lewicę, ujawniło jej organiczne słabości.
Jeśli przyjrzeć się obecnej sytuacji SPD w przededniu wyborów, to zauważą państwo dwoistość trudnych do pogodzenia postaw. Z jednej strony próba wyjścia naprzeciwko ludzi, którzy płacą koszty kryzysu – z drugiej całkowite potwierdzenie tego schematu gospodarczego, który jest realizowany w Niemczech. Powołując się na Antonia Gramsciego – prawica wygrała wojnę kulturową z lewicą.
Triumf mieszczańskiego imaginaire...
O co się ona toczy? Według Gramsciego to, co decyduje o sytuacji społecznej, kondycji socjalnej człowieka, to nie przetargi na górze, nie przesunięcia polityczne – tylko filozofia. Ale nie ta rozumiana w sensie seminariów uniwersyteckich, tylko filozofia, którą nazywano albo ideologią, albo – ostatnio – imaginaire: – pojęcie ukute przez Deleuze'a, później Castoriadisa, a obecnie mocno dyskutowane przez Charlesa Taylora.
Imaginaire, czyli to, jak wyobrażamy sobie urządzenie świata, jakie są uwarunkowania naszych poczynań, jakie są wartości, dla których warto się trudzić, a nawet, jeśli zajdzie potrzeba, składać ofiary w ich imię.
Zatriumfował imaginaire mieszczański. Przedstawię jego najbardziej jaskrawe elementy. Lekarstwem na wszystkie społeczne bolączki jest wzrost produkcji mierzony przez PKB – nie ma innych sposobów na to, by realizować poprawę rodu ludzkiego. Za tym założeniem stoi ukryta, milcząca przesłanka – można w nieskończoność zwiększać ilość produktów przemysłowych, można dóbr dostarczać więcej i więcej.
Drugie założenie to przekonanie, że szczęście ludzkie jest tożsame z wizytami w sklepie – wszystkie drogi do szczęścia prowadzą przez zakupy, czyli zwiększenie konsumpcji. U podstaw tego tkwi też przekonanie, że konsumpcję można zwiększać w nieskończoność i że można już zapomnieć o innych prostych, prymitywnych, przedprzemysłowych środkach poszukiwania szczęścia. A były takie.
Poszukiwanie szczęścia wpisane jest w rezultaty naszej ewolucji przyrodniczej i kulturowej, jest powszechne dla wszystkich członków gatunku ludzkiego. Może zapomina się o takich, które stosowano dawniej, nawet tysiące lat temu – jak przyjemność z „dobrze spełnionej roboty”, instinct of workmanship, jak nazywał to Thorstein Veblen, przyjemność ze współpracy z innymi ludźmi, z przyjaznych sąsiadów, z partnerstwa, wspólnego marszu przez życie – to wszystko odstawiamy na bok. Sklepy to wszystko załatwią.
Trzecie założenie mieszczańskiego imaginaire to coś, co nazywa się merytokracją: co prawda ludzie są nierówni i zawsze nierówni będą, nierówność sama z siebie złem nie jest, jest sposobem na zwiększanie dobrobytu, ale „uczciwością i pracą ludzie się bogacą”. Jeśli mocno się postarasz i ciężko popracujesz, znajdziesz na górze pełno dla siebie miejsca. Ubóstwo i upośledzenie nie są wyrokiem losu, ale lenistwa albo zaniedbania.
...i jego upadek
Wszystkie te trzy elementy mieszczańskiego imaginaire czy ideologii, nieszczańskiego „zdrowego rozsądku”, dziś też są w tarapatach. Nie tylko więc socjaldemokracja jest w tarapatach, ten mieszczański imaginaire również.
Wiemy dziś, że nieskończony wzrost produkcji jest niemożliwy, że Ziemia – nasza wspólna siedziba – tego nie wytrzyma. Ze trzeba bardzo sensownie i głęboko zastanowić się nad tym, co zrobić, żeby nasze wnuki spędziły żywot na Ziemi. Tym bardziej drugi punkt jest pod znakiem zapytania, bo już w tej chwili, przy obecnym poziomie konsumpcji, spożywamy 150 procent planety – 50 procent więcej, niż planeta jest zdolna dostarczyć nam bez samounicestwiania się.
Trzeci punkt jest aktualnie najbardziej tragiczny, w sensie ilości ludzkiego cierpienia, jaki stwarza. Paradoks: młodzi dziś ludzie, między 16 a 25 rokiem życia, są pierwszą najbardziej wykształconą generacją w historii, a zarazem najbardziej bezrobotnym pokoleniem w dziejach ludzkości. To wielkie nieszczęście.
Miliony młodych, którzy nie wiedzą co ze sobą zrobić, czują się zbędni i zaciągają się na służbę dla przemocy. To się w ostatnich latach nasila.
Baby Boom Generation, pokolenie X, Y – wszystkie te powojenne pokolenia miały jedną wspólną cechę: traktowały to miejsce, do którego doprowadzili je rodzice, jako punkt startu. „Stąd zaczynamy i idziemy o wiele wyżej niż mama z tatą”. Dzisiejsze pokolenie jest pierwszym, które cierpi na bezsenne noce, bo nie jest pewne, czy uda mu się utrzymać pozycję społeczną, jaką odziedziczyło. To zupełna zmiana nastroju, zmiana reguł naszego międzypokoleniowego współistnienia.
To są problemy, przed którymi dzisiaj stoimy. Świadomość, że lewica, socjaldemokracja pozwoliły wygrać wojnę kulturową mieszczańskiej ideologii, jest szczególnie przykre i upokarzające z tego dodatkowo powodu, że następuje w momencie, gdy ta ideologia jest w coraz głębszym kryzysie. A socjaldemokracja nie jest w stanie tego korzystnego dla siebie układu wykorzystać.
Ciśnienie alternatywnego mitu
Co jest nieszczęściem socjaldemokracji dzisiejszej, to brak alternatywnej wizji, brak „utopii”. Kanclerz Schröder przeszedł do historii stwierdzeniem, że nie istnieje gospodarka kapitalistyczna i socjalistyczna, istnieje tylko dobra gospodarka i zła gospodarka. To tak, jakby cisnął ręcznik na ring: „Poddaję się, nie mam nic do powiedzenia. Wszyscy jesteśmy w tym samym obozie – wszyscy dążymy do dobrej gospodarki”. Brak w tym refleksji nad tym właściwie już na poły zbankrutowanym przekazem mieszczańskiego imaginaire.
No i przyszła kolej wreszcie się zastanowić, dlaczego tak się stało.
Nie upraszczajmy sobie sprawy, to nie jest kwestia wyboru złych przywódców czy złej partii.
Odsuńmy na chwilę na bok sensacje prasowe na temat korupcji, nieuczciwości itd., sprowadzające moralność polityki do moralności polityków. Dlaczego polityka jest taką, jaką jest? Dlaczego rzeczy rozwijają się na przekór logicznemu rozsądkowi?
Złożył się na to cały szereg spraw. Zacznę od najbardziej drastycznej: upadek muru berlińskiego był nie tylko uwolnieniem świata od groźby totalitaryzmu i zagłady nuklearnej. W końcu Rosja ma dzisiaj dokładnie tyle samo głowic, co wtedy, a jakoś nikt nie cierpi na bezsenność, bo boi się wybuchu wojny. To nieprawda, że strach wynikał tylko z tego, że gromadziły się głowice. Tam było coś więcej – ciśnienie mitu alternatywnego społeczeństwa. Powszechnie wierzono, że komunistyczne społeczeństwo pozbyło się bolączek, z którymi kapitalistyczny Zachód boryka się bezskutecznie. Bano się, że jeśli nie zrobi się czegoś, żeby załatać dziury w sytuacji społecznej w świecie demokracji kapitalistycznej, to ludzie się zbuntują w imię tamtej alternatywy.
Taką drogą komunizm narzucał poniekąd reszcie świata porządek dnia: podjęcie takich zadań jak walka z niedolą, upokorzeniem, upośledzeniem ludzkim, rekompensata za rolę klasy robotniczej w procesie tworzenia bogactwa, prawo do edukacji dla wszystkich czy opieka zdrowotna.
Podjąwszy się tych zadań, kapitalistyczna reszta świata robiła to za pośrednictwem socjaldemokracji, która pchała w tym kierunku, z o wiele większym powodzeniem niż sam komunizm (nie tyle, by mu utorować, lecz zagrodzić drogę). Znacznie polepszono byt robotniczy, podniesiono ogólny standard życia, zalegalizowano organizacje robotniczej samoobrony i w rezultacie załatwiono większość postulatów, które komunizm w ideologii zapowiadał, choćby i nie realizował w praktyce. Jak to celnie zsumował Roberto Toscano, przenikliwy włoski politolog: „Komunizm był bardzo dobrą rzeczą dla wszystkich ludzi, z wyjątkiem tych, którzy mieli pecha w nim żyć”...
Zawalenie się muru berlińskiego miało więc dwojakie następstwa. Kapitalizm poczuł się u siebie nieskrępowany, a świat zaczął po raz pierwszy od niepamiętnych czasów żyć bez alternatywy. Karl Jaspers mówił, że boi się czegoś takiego jak zjednoczenie ludzkości, rząd światowy – bo nie będzie dokąd uciekać. I to się właśnie stało. Wszyscy prędzej czy później muszą iść tą samą drogą.
Jeśli w trzydziestoleciu powojennym skala nierówności społecznych malała i ludzie byli przekonani, że już opanowano pęd do jej zwiększania, to po upadku muru zaczęła ona na nowo gwałtownie rosnąć. Z wartości dodatkowej wytworzonej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej od 2007 roku 93 procent zostało przechwyconych przez 1 procent Amerykanów; pozostałe 99 procent musiało się zadowolić pozostałymi 7 procentami. To są cyfry oszałamiające – za czasów powojennychglorious thirty years byłoby to nie do pomyślenia.
Rozwód mocy z polityką
Doświadczamy w tej chwili rozdwojenia naszej sytuacji egzystencjalnej.
Z jednej strony są moce uwolnione spod politycznej kontroli, z drugiej polityka cierpiąca na nieustanny deficyt mocy.
Moc to możność wykonywania rzeczy – polityka to możność decydowania, jakie rzeczy powinny być wykonywane. Małżeństwo mocy z polityką się rozpadło. Żyjemy w okresie rozwodu między nimi. Dla socjaldemokracji to poważny problem, bo od czasów Lassalle’a odpowiedź na pytanie, kto zrealizuje jej programy społeczne, była oczywista: państwo, mające zarówno moc, jak i narzędzia polityczne dla jej właściwego wykorzystania. Ale moce uwolnione od kontroli politycznej mają możność kierowania się własnymi interesami. Polityka może obiecywać dużo, i dużo obiecuje, bo premierzy i kanclerze muszą wygrywać wybory, ale obietnic spełnić nie może. Nie tyle z powodu złej woli czy zakłamania, co rozwodu między mocą a polityką.
Kolejna przyczyna dzisiejszych tarapatów socjaldemokracji, to – nie łudźmy się – zanikanie klasy robotniczej, która była bazą polityczną socjaldemokracji. Dzisiaj klasa robotnicza przechodzi taki sam proces, jaki chłopstwo przeszło w dziewiętnastym stuleciu. Rolnicy weszli w XIX wiek, stanowiąc 90 procent ludności. Skończyli jako 10 procent.
Odsetek robotników w Europie już spada poniżej 20 procent. Wielkie zakłady przemysłowe, w których rodziła się solidarność robotnicza, zniknęły. A były to wielkie, skutecznie działające szkoły społecznej solidarności, miejsca wspólnego marszu do razem określonych celów. Proletariat jest w tej chwili rozpuszczany w tym, co z francuska nazwać można „prekariatem” – od précarité: poczucia chybotliwości gruntu, po którym stąpamy, życia na ruchomych piaskach, chronicznej niepewności. Poczucie précarité obejmuje coraz większy odłam klas średnich. Ale z tą różnicą, że stłoczenie w halach fabrycznych, pod jednym dachem, w tej samej sytuacji (z Fryderyka Taylora pomiarem czasu i ruchów czy Henry'ego Forda z taśmą montażową, który ustawia wszystkich w równym rzędzie) było poza wszystkim innym szkołą – fabryką – solidarności.
Dzisiaj jesteśmy w sytuacji zupełnie innej, w której człowiek człowiekowi wilkiem. Żyjemy w szkołach – fabrykach – podejrzliwości wzajemnej i konkurencji. Według nowej filozofii zarządzania każdy pracownik ma obowiązek udowodnić przełożonym, że kiedy będzie następna runda cięć, to nie on powinien zostać zwolniony, tylko jego sąsiad. Prekariat w odróżnieniu od proletariatu nie ma tendencji do solidarności, z wyjątkiem takiej, którą nazywam „wybuchową” bądź „karnawałową” – do solidarności, która służy nie zwieraniu szeregów, tylko synchronizacji okrzyków. Jak przejść od okrzyków do przekształcania warunków życia społecznego, ciągle pozostaje niewiadomą.
To moim zdaniem są (główne, choć nie wszystkie) przyczyny tarapatów, przez które te 70 partii, jakie się zjechało, żeby uczcić Ferdynanda Lassalle’a, przechodzi w tej chwili. Nie wynika z tego nic poza – powołuję się tu na Gramsciego – potrzebą nowej bitwy kulturowej. Zastąpienia przestarzałego, zbankrutowanego i nierealistycznego imaginaire innym. To praca na długie, długie lata.
Żołądź, z którego musi wyrosnąć stuletni dąb
Chcę zakończyć wyznaniem. Chwilami czuję się tak, jak musieli się czuć pierwsi socjaliści z XIX wieku. Byli w drobnej mniejszości, na marginesie politycznego życia. Nie mieli co marzyć o wygranej w wyborach – nawet o udziale w wyborach. Co rozważniejsi z nich, jak Lassalle, stawiali na pracę u podstaw, do której zakasując rękawy, z energią się zabierali. Nie liczyli na to, że spadnie im z nieba rozwiązanie problemów społecznych. Szykowali się do długotrwałej polemiki z pospolitym rozsądkiem chwili. Nie mówię, że trzeba po raz któryś zaczynać od tego samego. Wskazuję jedynie na podobieństwo sytuacji, w której Ferdynand Lassalle walczył ze zdroworozsądkowym podejściem swoich czasów – do tej, w której znajdujemy się my. Uważam, że nie mają racji optymiści, którzy twierdzą, że żyjemy w najlepszym ze światów, ani też pesymiści, którzy podejrzewają, że optymiści mogą mieć rację...
Przyłączam się do trzeciej kategorii naszych współczesnych – ludzi z nadzieją, którzy uważają, że świat można uczynić bardziej dla ludzi gościnnym, niż jest w tej chwili.
Jesteśmy dziś, jak nasi przodkowie sprzed prawie dwustu lat, w sytuacji żołędzia, z którego wyrosnąć winien stuletni dąb. Żadna większość nie zaczynała inaczej, jak od mniejszości, i to tak znikomej, że śmiech i drwinę budzącej. Na szczęście dla nas i dla reszty ludzkiego gatunku, jeśli już jesteśmy żołędziami, to obdarzonymi zdolnością myślenia i wyboru.
Zadania, jakie nas czeka, nie da się zrealizować od dziś do daty następnych wyborów.
Budowa świata bardziej gościnnego dla człowieczeństwa to nie słoik z rozpuszczalną kawą – na efekty trzeba poczekać. Nie ma tu nic do natychmiastowego użytku. A i nikt nie może zagwarantować z góry sukcesu. Porażkę od sukcesu oddzieli obecność lub brak dalekosiężnej perspektywy i skrojonej na jej miarę cierpliwości i determinacji. I także długowieczność, a może nawet nieśmiertelność nadziei.
Oprac.: Barbara Szelewa, Dawid Krawczyk
Jest to zapis wykładu prof. Zygmunta Baumana Dylematy socjaldemokracji: od Lassalle'a do płynnej nowoczesności. Organizatorami wykładu byli polskie przedstawicielstwo Fundacji im. Friedricha Eberta, OMS im. F. Lassalle'a i Zakład Filozofii Społecznej i Politycznej Uniwersytetu Wrocławskiego.Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Źródło: Dziennik Opinii KP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz