Tusk wygrany, Schetyna - oklaskiwany, a Gowin przyjęty z rezerwą. Na PSL-owski scenariusz, gdzie Pawlaka zastąpił największy krytyk, w Platformie nie ma dziś szans
Mimo że notowania Tuska ostro poleciały w dół, to dla partyjnego aktywu, który w sobotę zjechał na konwencję do Chorzowa, wciąż pozostaje on najlepszym liderem.
Jego przemówienie wiele razy przerywały oklaski, a na koniec dostał owacje na stojąco. W bezpośrednich wyborach na szefa partii, które odbędą się latem, Tusk ma wygraną w kieszeni.
- To najlepszy zawodnik - mówił nam poseł Waldy Dzikowski z Poznania. Chociaż w kuluarach zjazdu pobrzmiewały głosy, że polityka Tuska mogłaby być odważniejsza, a części polityków, np. Jerzemu Buzkowi, nie podobają się zaproponowane zmiany w drugim filarze emerytalnym, to wymiany premiera, którego działania źle ocenia już 71 proc. badanych (sondaż TNS Polska), nikt nie bierze pod uwagę.
- Nie wymienia się konia, gdy jedzie pod górkę. Nie ma dziś w PO człowieka, który mógłby zastąpić Tuska - ocenił Tomasz Sawicki z podwarszawskich Ząbek, a winą za dołujące notowania obarczał kiepską politykę informacyjną rządu. - Musimy więcej mówić o tym, ile inwestycji udało się przeprowadzić - przekonywał.
Chociaż obradujący w pobliskim Sosnowcu Jarosław Kaczyński powtarzał, że PiS za chwilę wróci do władzy, w PO mało kto w to wierzy.
Tusk wzywał działaczy do tolerancji i poszanowania różnorodności. Bo tylko w różnorodności wspieranej patriotyzmem jest źródło polskiej siły. - Przyszłość Polski zależy od PO. Platforma musi uwierzyć, że reprezentując różne tradycje, godzi różne wątki w jedną siłę, to nadal powinno działać. Polska i Śląsk tego potrzebuje. Niech energia różnych ludzi, różnych środowisk, różnych partii będzie synergią - nawoływał. - Platforma powstała po to, żeby prowadzić Polaków do zwycięstw, a nie żeby pod biało-czerwonym sztandarem rozpatrywać przyczyny klęsk - dodał.
Zapowiedział, że wraz z zakończeniem wyborów w PO wewnętrzna krytyka musi się skończyć, co zostało odebrane jako sygnał dla Grzegorza Schetyny i Jarosława Gowina. - Gdy następuje rozstrzygnięcie, to dyskusja powinna się kończyć, żeby PO była jak jedna pięść - mówił, nawiązując do słów Pawła Piskorskiego sprzed lat.
Szanse Tuska na zwycięstwo w partyjnych wyborach zwiększyła rezygnacja Schetyny. Uznał on - jak mówią jego ludzie - że przegrana z Tuskiem mogłaby go osłabić. Dlatego woli poczekać na lepszy moment. I chociaż nie udało mu się wytargować stanowiska sekretarza generalnego, to stronnicy Tuska podkreślają, że "rozprawy" ze Schetyną nie będzie. Jego stronnicy nie zostaną wycięci z władz w regionach.
- Platforma nie ma aż tak wiele doświadczonych kadr, żeby zastąpić schetynowców. Poza tym Tusk będzie chciał równoważyć wpływy "spółdzielni" z Andrzejem Biernatem na czele - mówił nam zaufany człowiek premiera.
Deklarację Schetyny, że nie wystartuje w wyborach, sala przyjęła oklaskami. Ale największe brawa pierwszy wiceprzewodniczący dostał za początek zdania, że "dziś jest w pełni zgodny z Tuskiem", co zostało odebrane jako oczekiwanie ponownej współpracy dawnego tandemu. W dalszej części wypowiedzi Schetyna mówił, że zgadza się z Tuskiem, że "Platformie niepotrzebna jest wojna domowa, ale współpraca".
- Przepraszam tych, których rozczarowałem: Andrzeja Biernata i Ireneusza Rasia - nie krył ironii Schetyna, nawiązując do wypowiedzi tych dwóch polityków, że jego wycofanie się z wyborów będzie tchórzostwem. - Ale żeby to wszystko działało, musimy być razem. Naprawdę - podkreślał.
Najsłabiej wypadł Gowin. Jego przemówienie, w którym - podobnie jak Schetyna - nawoływał do reform, sala odebrała z rezerwą. Gowin mówił, że po sześciu latach u władzy Polacy oczekują od PO uczciwego rozliczenia się z dokonań i porażek. - Gowin nie ma charyzmy. Jeśli odejdzie z PO, to zatopi Wiplera, Kamińskiego i nową partię, którą z nimi zrobi. Więcej emocji budzi wyścig ślimaków niż jego wystąpienie - komentował wiceminister zdrowia Sławomir Neumann.
Gowin wzywał do większej demokratyzacji partii. Proponował, by w wyborach bezpośrednich wybierać nie tylko przewodniczącego, ale i szefów regionów. Chciał, by najważniejsze decyzje zapadały w referendum. Jednak zgodził się, by jego wnioskami zajęto się dopiero w listopadzie, co zdenerwowało przychylnych mu konserwatystów.
- Co z tego, że zmienimy zasady wyborów w regionach, skoro będą już wybrane nowe władze? Godząc się na to, Gowin już przegrał te wybory - podsumował jeden z nich.
W weekend w Sosnowcu PiS przedstawił narodowo-socjalny program. Jarosławowi Kaczyńskiemu ma pomóc w porządkach po prawej stronie sceny politycznej i w pozyskaniu oburzonych w czasach kryzysu.
Weekendowy kongres PiS w Sosnowcu miał być manifestacją siły i programu największej opozycyjnej partii. Ponowny wybór Jarosława Kaczyńskiego na szefa partii, który nie miał żadnego konkurenta, nie zaskoczył. Prezesa PiS poparło 1131 delegatów, 17 było przeciw, 12 wstrzymało się od głosu. Kaczyński dziękował tym, "którzy w tym bardzo trudnym czasie, dla mnie osobiście czasie tragicznym, nas nie opuścili". I wymienił: * dyrektora Radia Maryja Tadeusza Rydzyka: "Ojcze dyrektorze, serdeczne Bóg zapłać"; * niezależnych dziennikarzy: "Kłaniam wam się w pas"; * ruch społeczny, który powstał po katastrofie smoleńskiej: "Pozwolił na trwanie pamięci o prezydencie Lechu Kaczyńskim". W marszu po władzę Kaczyński tak właśnie definiuje "wielki obóz patriotyczny", który ma go wynieść na urząd premiera.
Sobotnie wystąpienie Kaczyński skonstruował sprytnie, na dwie nogi: narodową i socjalną. Incydentalnie zahaczył o Smoleńsk. Definiował swoją wizję Polski: - To musi być Polska pracy i solidarności, to musi być Polska wolności i wspólnoty. To musi być Polska prawa i sprawiedliwości.
Świadomy rozdrobnienia po prawej stronie (Ruch Narodowy, ziobryści, PJN, stowarzyszenie Republikanie) Kaczyński uderzył w narodowy ton. Mówił o "repolonizacji banków", "ziemi tylko dla polskich rolników", o obronie złotówki przed euro, o polityce historycznej, konsekwentnej obronie polskich interesów, czemu służyć ma Muzeum Historii Polski oraz muzea Ziem Zachodnich i Ziem Wschodnich. Mówił o zmianie kształtu Muzeum II Wojny Światowej, "tak żeby wystawa w tym muzeum wyrażała polski punkt widzenia", o patriotycznym wychowaniu i kształtowaniu silnej polskiej tożsamości w szkołach (tu zaproponował likwidację gimnazjów). O polityce zagranicznej powiedział: - Musimy także zdecydowanie uniknąć tego wrażenia, które zostało w tej chwili stworzone, że jesteśmy państwem niezwykle wręcz łatwo ulegającym sugestiom - to jest łagodne określenie - naszego zachodniego sąsiada i biernie przyglądającym się rozszerzaniu sfery wpływów naszego sąsiada wschodniego. Jesteśmy wręcz gotowi uznać, że Polska jest w tej sferze wpływów. Jeśli PiS dojdzie to władzy, tego na pewno nie będzie.
Socjalnie obiecywał: - * Trzeba uruchomić program stworzenia 1,2 mln nowych miejsc pracy;
* Trzeba uruchomić szkolnictwo zawodowe, trzeba stworzyć ośrodki badawczo-rozwojowe, trzeba stworzyć podstawy do współpracy polskiej gospodarki i polskiej nauki";
* "Musi się skończyć czas eksploatacji polskich pracowników, musi być przywrócone prawo pracy. Musimy skończyć z umowami śmieciowymi, musi być zlikwidowany także inny patologiczny mechanizm - dobry układ, krótki interes, wielkie pieniądze, często takie, które starczają do końca życia. To jest patologia".
W tych socjalnych postulatach sojusznikiem Kaczyńskiego był lider "Solidarności" Piotr Duda. Wystąpił tuż po nim. Krótko, charyzmatycznie. - Premier obecnego rządu to tchórz i kłamca - powiedział i dostał owacje na stojąco. Wyjaśnił, że po strajku generalnym na Śląsku komitet strajkowy prosił premiera o spotkanie, ale ten nie przyjechał. - A dzisiaj zjawia się pod kordonem BOR-u, policji, ochroniarzy, płotu na wysokość 2 m i obraduje, co będzie lepsze dla naszej ojczyzny - wytykał, nawiązując do konwencji, którą w tym samym czasie Platforma zorganizowała w Chorzowie.
W zeszłym tygodniu związkowcy zerwali rozmowy z Komisją Trójstronną. - My już z tym rządem rozmawiać nie będziemy. Im szybciej ten rząd skończy na śmietniku historii, tym lepiej dla Polski i polskich pracowników - zadeklarował. PiS prosił o wsparcie dla postulatów "S", m.in. zmiany ustawy o płacy minimalnej, oraz o obniżenie wieku emerytalnego.
Przestrzegał delegatów PiS: - Władze sprawujecie w imieniu społeczeństwa, dla społeczeństwa, a nie przeciwko społeczeństwu. Nie popełnijcie tego błędu.
W niedzielę Jarosław Kaczyński zrewanżował się Piotrowi Dudzie za wsparcie: - Chciałbym zwrócić się do "Solidarności": idźcie z nami. Idźcie z nami, bo my jesteśmy z was, jesteśmy z "Solidarności", tej tradycji. Nie dzielmy się, a razem idźmy ku nowej, sprawiedliwej, silnej Polsce. Musimy razem doprowadzić do tego, by Polska się zmieniła.
Atakował Tuska: - Spójrzmy na obecny rząd. Czy można na niego liczyć? Ten rząd liczy się tylko z silnymi grupami, wewnętrznymi i zewnętrznymi, dla milionów Polaków ma wyłącznie propagandę i pogardę. Kiedy trzeba szukać zasobów, sięga do słabszych ekonomicznie grup, do słabszych regionów.
Zagrzewał delegatów: - Musimy być gotowi, stale gotowi, przygotowywać się do przejęcia władzy, upilnowania uczciwości wyborów, to wielkie zadanie, musimy doskonalić nasz program.
Rządowe plany Kaczyńskiego
Choć wybory dopiero w 2015 r., Jarosław Kaczyński już planuje zmiany w rządzie
* zamiast Ministerstwa Rozwoju Regionalnego - Ministerstwo Rozwoju, a jego szef - wicepremierem gospodarczym;
* dwa nowe resorty: Ministerstwo Budownictwa, Ministerstwo Gospodarki Morskiej (PiS stworzył taki resort w 2005 r. dla swojego współkoalicjanta LPR);
* likwidacja Ministerstwa Skarbu i w to miejsce Ministerstwo Energetyki;
* do rozważenia likwidacja Ministerstwa Gospodarki i zwiększenie uprawnień Prokuratorii Generalnej;
* likwidacja Ministerstwa Cyfryzacji i Administracji i powrót do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji;
* złączenie funkcji prokuratora generalnego z ministrem sprawiedliwości.
Spektakl Teatru Ósmego Dnia o Zakładach im. Cegielskiego to głos w obronie robotniczej wspólnoty, którą zniszczył wolny rynek i reformy lat 90.
Artyści i robotnicy tylko w paru momentach najnowszej historii Polski byli połączeni przymierzem: w KOR, w Sierpniu'80 i w stanie wojennym. Rok 1989 ostatecznie rozdzielił obie grupy, bo miały sprzeczne interesy. Wolność przyniosła ludziom sztuki nowe możliwości ekspresji artystycznej, dla robotników oznaczała deprecjację ich pozycji zawodowej i społecznej. Artyści milczeli kiedy jeden po drugim upadały państwowe zakłady, a niedawni sojusznicy w walce o wolność szli na bruk. Silne było w elitach intelektualnych przekonanie, że robotnicy to hamulcowi reform, ich roszczenia spowalniają proces nieuniknionych zmian, dlatego, kiedy wyrzucano ich za burtę, prawie nikt nie protestował.
Dokumentalny spektakl „Ceglorz” Teatru Ósmego Dnia jest w jakimś sensie zadośćuczynieniem za to milczenie i próbą zasypania przepaści, powstałej dwie dekady temu. Jego tematem i zbiorowym bohaterem są Zakłady im. Hipolita Cegielskiego, niegdyś jeden z największych zakładów pracy w Polsce, związany nierozerwalnie z historią gospodarczą i polityczną Poznania. To tu w Czerwcu'56 wybuchł bunt robotników przeciwko komunistycznej władzy, który przekształcił się w krwawo stłumione powstanie.
Ale martyrologia nie jest głównym tematem przedstawienia, a przynajmniej nie ta związana z komunizmem. „Ceglorz” to portret klasy robotniczej, uchwycony w chwili, kiedy ta klasa znika na Starym Kontynencie w związku z globalizacją i przeniesieniem produkcji poza Europę. Twórcy przedstawienia rozmawiali z byłymi i obecnymi pracownikami Ceglorza o ich stosunku do pracy i prywatyzacji zakładu. Ich wypowiedzi, nagrane przez aktorów słychać w przedstawieniu. Jest w nich gorycz i obawa o przyszłość: „Czasami płakać się chce, jak się widzi te puste hale, w których kiedyś było tyle maszyn, tyle roboty i hałasu” – mówi jeden z robotników. „Dzięki takiej firmie jak Cegielski wielu ludzi mogło godnie usiąść do stołu, ich dzieci mogły się kształcić, wiele pokoleń inżynierów się wykształciło, a dzisiaj... Dziś Cegielski idzie na złom, tzn. nie maszyny, całe to żelastwo, my idziemy na złom – ludzie” – dodaje inny.
Robotnicy, którzy w XX wieku obalali rządy i doprowadzali do rewolucji, dzisiaj przestają być liczącą się siłą polityczną.
W dawnych halach fabrycznych powstają lofty, centra handlowe i galerie, zanika specyficzna kultura życia i obyczajowość, związana z przemysłem. Doskonałą ilustracją tych przemian jest właśnie historia Zakładów Cegielskiego. Jeszcze w latach 70. zakład zatrudniał 30 tys. pracowników, produkował m.in. skomplikowane silniki okrętowe. Dzisiaj pracuje w nim 550 osób, które wytwarzają części dla innych fabryk. Zakładowe mienie zostało podzielone i częściowo sprywatyzowane, część pomieszczeń wynajmowana jest na sklepy i magazyny. Cegielski powoli znika z krajobrazu społecznego miasta, a wraz z nim znikają robotnicy. Ósemki stawiają pytanie o społeczne konsekwencje tego procesu.
Spektakl rozgrywa się w hali W7, zwanej „fabryką zabawek”, gdzie w czasach PRL-u produkowano broń. Pusta dzisiaj przestrzeń jest gotową scenografią do opowieści o upadku przemysłu. Po maszynach, na których produkowano karabiny, zostały tylko betonowe podstawy w podłodze, ciągnące się wzdłuż ścian instalacje niczemu nie służą. Jedynie wszechobecny zapach przepracowanego oleju przypomina, że szła tu produkcja.
Artyści zamieniają poprzemysłowe miejsce w muzeum pamięci. Publiczność uczestniczy w czymś na kształt zrekonstruowanego wiecu robotniczego: Ewa Wójciak serwuje herbatę z wielkiego kotła, ustawionego na wózku akumulatorowym, w drugim końcu sali aktorzy rozwijają transparenty z hasłami robotniczych protestów: „Pracy!”, „Chleba!”. Na ścianach wyświetlane są widoki hal fabrycznych Cegielskiego. Wkrótce jednak to, co wyglądało na muzealną rekonstrukcję, zmienia się w zmysłową, wizyjną opowieść o etosie pracy. W strumieniach czerwonego światła migają postacie półnagich robotników, jakby żywcem przeniesionych z socrealistycznych obrazów, uniesione w górę młoty opadają z łoskotem na kowadła. W innej scenie aktorzy odtwarzają ruchy pracowników, obsługujących maszyny, jakby to była współczesna choreografia. Na fabrycznych zdjęciach pojawiają się elementy surrealistyczne: między maszynami pływają oceaniczne statki i egzotyczne ryby, rozkwitają pola słoneczników.
Wygląda to wszystko jak nierealny sen.
Widać w tym spektaklu fascynację artystów światem pracy, do którego nie mieli wcześniej dostępu. Ale fascynacja robotnikiem i przestrzenią postindustrialną ma nie tylko estetyczny, ale i polityczny charakter. W jednej z sekwencji pojawia się postać nieżyjącego już, charyzmatycznego przywódcy związkowego, szefa Inicjatywy Pracowniczej Marcela Szarego, który do ostatniej chwili walczył o udział robotników w decydowaniu o przyszłości zakładów. To wstęp do ostrego, politycznego finału: aktorzy stają na platformach i uderzają młotami w arkusze blachy, jakby bili na alarm. Towarzyszą temu wyświetlane na ekranie cytaty z wypowiedzi publicystów, filozofów i polityków: Jacka Kuronia, Zygmunta Baumana, Karola Modzelewskiego, Michaela Samdela. Głosy intelektualistów mówią o niszczącym wpływie ideologii neoliberalnej na społeczeństwo. O rozpadzie społecznych więzi i wspólnych wartości, którego przykładem jest Cegielski.
„Ceglorz” to nie tylko nostalgiczna opowieść o odchodzącym świecie wielkiego przemysłu. To przede wszystkim głos w obronie społeczeństwa, które liberalizm próbuje zamienić w zbiór jednostek. Robotnicy z Cegielskiego są tylko jedną z wielu wspólnot, które padły ofiarą tego procesu. Dzisiaj teatr próbuje zawiązać tę wspólnotę na nowo. Przedstawienie kończy świetna animacja, na której pracownicy Cegielskiego zamykają krąg wokół publiczności i objęci tańczą zorbę. Przez chwile powstaje wrażenie, że jesteśmy razem, porwani tym samym rytmem uderzeń bębna, ale mechaniczne ruchy animowanych sylwetek przypominają, że to tylko złudzenie.
Artyści znajdują się dziś w dwuznacznej sytuacji wobec świata pracy, bo to właśnie oni wchodzą na porzucone hale fabryczne, aby zamieniać je w kreatywne centra, teatry i przestrzenie wystawiennicze. Dobrze, że Teatr Ósmego Dnia zatrzymał w pamięci ten odchodzący świat. Pytanie, czy taki gest wystarczy, aby odbudować utracone przymierze.
„Ceglorz”, realizacja projektu: Teatr Ósmego Dnia przy współpracy Inicjatywy Pracowniczej przy HCP. Premiera 25 i 26 czerwca w ramach Malta Festival Poznań 2013.
Prezydent Lech Kaczyński podpisał się pod ustaleniami szczytu UE z marca 2007 r., które złożyły się na pakiet energetyczno-klimatyczny. Z kolei za rządów PO Unia przyjęła konkretne przepisy pakietu.
Pakiet energetyczno-klimatyczny to przepisy zmierzające do osiągnięcia celów w walce ze zmianami klimatu, które szczyt Unii zatwierdził w marcu 2007 r., czyli za rządów premiera Jarosława Kaczyńskiego oraz prezydentury Lecha Kaczyńskiego.
Te cele to redukcja emisji gazów cieplarnianych o 20 proc. do 2020 r., zwiększenie w tym czasie udziału energii z odnawialnych źródeł do 20 proc. oraz zwiększenie efektywności energetycznej o 20 proc. (chodzi m.in. o ocieplanie budynków). Ciężar walki ze zmianą klimatu jest - przynajmniej w założeniach - rozkładany współmiernie do punktu wyjścia i specyfiki krajów. Nikt w Brukseli nie oczekuje od opartej na węglu Polski, by w 2020 r. była tak "czysta" jak np. Dania.
Każdy dałby się ograć
Polska do dziś publicznie nie przyznała wprost w Brukseli, że zgoda na ustalenia szczytu w formie z 2007 r. była błędem, ale w zakulisowych rozmowach dość powszechnie przyznają to polscy dyplomaci. To jasne, że nie było możliwości zablokowania strategii walki z emisją CO2, ale w interesie Polski było wywalczenie klauzul, które lepiej chroniłyby interesy krajów o niższym stopniu rozwoju gospodarczego od Zachodu oraz energetyce opartej na węglu.
Warto jednak podkreślić, że pomimo wojny między PO i PiS wśród polskich ekspertów unijnych dominuje - przynajmniej w nieoficjalnych rozmowach - pogląd, że w 2007 r. każda władza w Polsce zgodziłaby się na takie ustalenia szczytu klimatycznego.
Byliśmy wtedy bardzo młodym członkiem UE, niewprawionym w unijnych rozgrywkach oraz o słabej pozycji w Brukseli, wynikłej m.in. z krótkiego unijnego stażu. - Każdy dałby się ograć - opowiadał nam niedawno były polski dyplomata niezwiązany z PiS. Ponadto szybka walka z globalnym ociepleniem byłą wówczas sztandarowym celem Unii. Niezwykle trudno byłoby się wyłamać.
Sam Lech Kaczyński tak mówił w wywiadzie dla "Dziennika" w 2008 r. - Moja polityka dawała rezultaty, ale wielu się nie podobała. Musiała się nie podobać, bo my robiliśmy to, co w naszym interesie. Ale czy ja w UE nie byłem solidarny? Przecież zgodziłem się np. na politykę klimatyczną z punktu widzenia Polski ryzykowną. To był mój gest w stosunku do pani kanclerz Angeli Merkel. Niestety, nie zawsze mogliśmy liczyć na podobne gesty pod naszym adresem.
To był unijny walec
Ustalenia szczytu z 2007 r. zostały potem przekute na przepisy pakietu energetyczno-klimatycznego. Pod konkretnymi ustaleniami tego pakietu premier Donald Tusk podpisał się w grudniu 2008 r.
Krytycy Tuska przekonują, że już na etapie prac legislacyjnych konkretne przepisy pakietu można było znacznie lepiej przykroić pod potrzeby Polski i pod jej węglową specyfikę. Te zarzuty bywają grubo przesadzone, ale na pewno nie są zupełnie bezzasadne.
Jednak i tu na usprawiedliwienie trzeba przywołać te same argumenty, które tłumaczą decyzję Kaczyńskiego z 2007 r. - pakiet szedł jak unijny walec, który trudno byłoby zatrzymać unijnemu nowicjuszowi.
Niełatwo jest i teraz. Polska kolejnymi samotnymi wetami na posiedzeniach Rady UE próbuje blokować pomysły ustalenia wiążących celów emisji po 2020 r., ale ostatecznie Warszawa może zostać przegłosowana, bo na mocy traktatu lizbońskiego sporą część przepisów w tej sprawie można przyjąć w głosowaniu większościowym.
Aż system "zgnije"
Choć taki cel nie został nigdy publicznie zadeklarowany, to Polska najwyraźniej oczekuje do stopniowego "gnicia" unijnego systemu handlu uprawnieniami do emisji CO2 (system ETS). Każdy kraj ma wyznaczony limit emisji, którym może handlować z innymi krajami (np. ktoś nie wykorzystał w pełni limitu, więc może go odsprzedać państwu, które limit przekracza). Przez kryzys obecne pakiety są bardzo tanie, unijni urzędnicy przyznają, że psuje to system. Komisja Europejska ma plan jego naprawy, ale Polska próbuje go zablokować.
Dwie największe partie w polskim parlamencie w sobotę na Śląsku zorganizowały konwencje. Czego dowiedzieliśmy się o wizjach Polski PO i PiS? Przede wszystkim to, że kluczem do uzyskania poparcia Polaków jest poprawienie sytuacji na rynku pracy.
W Sosnowcu Prawo i Sprawiedliwość wybrało na konwencji Jarosława Kaczyńskiego na kolejną kadencję na stanowisku prezesa partii. W Chorzowie Platforma Obywatelska przegłosowała system wyboru szefa ugrupowania. Kandydatów jest dwóch - Jarosław Gowin i Donald Tusk.
Na obu konwencjach przemawiali partyjni liderzy. Tusk skupił się głównie na przyszłości partii i komentował wewnętrzne spory, z jakimi w ostatnim czasie musi się zmagać PO. Jarosław Kaczyński przedstawił natomiast w Sosnowcu wizję Polski pod rządami Prawa i Sprawiedliwości.
Praca: wsparcie dla młodych czy kredyty dla przedsiębiorców?
Obaj politycy podkreślali, że kluczowa dla Polaków jest poprawa sytuacji na rynku pracy. - To, co Prawo i Sprawiedliwość zamierza zaproponować Polakom jako program swojego rządu, to przede wszystkim praca. A dokładniej: praca dla Polaków w kraju, a nie za granicą - mówił prezes Kaczyński. Szczegółowe recepty PiS przedstawiło w projekcie "Narodowego programu zatrudnienia", zakładającym m.in. ulgi dla przedsiębiorców, którzy zatrudniać będą absolwentów szkół średnich i wyższych; pomoc dla małych przedsiębiorców zatrudniających przez dłuższy czas młodych bezrobotnych; ulgi inwestycyjne dla przedsiębiorców tworzących nowe miejsca pracy dla młodych na wsi i w małych miastach.
Oprócz zgłoszonego już wcześniej programu prezes Kaczyński wrócił do hasła repolonizacji banków i utrudnienia "przejmowania polskich przedsiębiorstw". Zapowiedział też wsparcie dla Poczty Polskiej i polskiej kolei.
Szef PiS zapowiedział też, że po dojściu do władzy podniesie płacę minimalną i ograniczy umowy śmieciowe.
Kaczyński zapowiedział też radykalną reformę rządu: likwidację Ministerstwa Skarbu, zamianę Ministerstwa Rozwoju Regionalnego w Ministerstwo Rozwoju i "możliwość likwidacji" Ministerstwa Gospodarki. MSW i Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji mają na powrót zostać połączone w MSWiA. Powołane mają też być nowe resorty - budownictwa, gospodarki morskiej i energetyki. W polityce regionalnej przy podziale środków oprócz poziomu PKB ma być brany pod uwagę "poziom społecznego i fizycznego wyniszczenia regionu przez transformację" i dlatego lwia część pieniędzy miałaby przypaść silnie zurbanizowanemu Górnemu Śląskowi i Łodzi.
O tym, że Polacy potrzebują przede wszystkim pracy, mówił w Chorzowie także Tusk.
- Program działań na rzecz cywilizacyjnego wzrostu można właściwie nazwać jednym słowem: praca - podkreślał. - Praca dla wszystkich Polaków, którzy jej chcą. Szczególnie dla młodych, dla tych, którzy czekają na swoją pierwszą pracę.
Środkiem do tego celu mają być "dziesiątki miliardów złotych", m.in. z budżetu UE, "na uruchomienie i rozruszanie produkcji poprzez gwarancje kredytowe, bezpośrednie kredyty czy inwestycje" realizowane m.in. przez spółkę Inwestycje Polskie.
Edukacja: szkolnictwo zawodowe dla przemysłu
Według prezesa PiS reforma rynku pracy musi być połączona z reformą edukacji i "położeniem nacisku na szkolnictwo zawodowe średniego i wyższego szczebla". W przemówieniu podkreślał wagę "odbudowy polskiego przemysłu" i "reindustrializacji Polski".
Kaczyński zapowiada też szerszą reformę szkół, które ma cechować "odpowiedni poziom dydaktyki, wysoka dyscyplina i kształtowanie polskości poprzez dumę, a nie wstyd i kompleksy". Szkołom wyższym należy zapewnić, zdaniem Kaczyńskiego, pełną swobodę od "poprawności politycznej".
Tusk o szkolnictwie mówił niewiele, choć z jego wystąpienia można było wywnioskować, że szkoły wyższe powinny być przede wszystkim wsparciem dla przemysłu. Odnosząc się do sytuacji na Śląsku, podkreślił, że region ten potrzebuje czegoś, "co stanie się inteligentną specjalizacją Śląska oprócz ciężkiego przemysłu" i obiecał "miliardy złotych firmom, które umieją współpracować z instytutami badawczymi i uniwersytetami" (podobne hasło wygłosił Kaczyński). Zaznaczał jednak, że "bez produkcji przemysłowej, tylko na abstrakcjach, tylko na komputerach, na informatyce, na operacjach finansowych nie da się zbudować zdrowej gospodarki".
Budować tożsamość narodową czy uszanować różnice?
Polska pod rządami PiS będzie też krajem, w którym kluczowym pojęciem będzie moralność. - Państwo ma służyć obywatelom, służyć ich wspólnocie, czyli narodowi. Państwo jest nie tylko organizacją, lecz także jakością moralną i nie może dobrze funkcjonować bez historyczno-moralnych podstaw - zaznaczał Kaczyński. - Tak jak inne narody będziemy budować naszą tożsamość narodową na tym, co w naszych dziejach było piękne i mądre.
Prezes PiS zapowiedział też, że policja i "inne służby" powinny być zobowiązane do interwencji, gdy atakowane są "chronione prawem wartości", a za zaniechanie w tej kwestii powinny ponosić odpowiedzialność. - Polecenia czy rozkazy, które naruszałyby tę bezwzględnie obowiązującą zasadę, uznane będą za bezprawne - deklarował Kaczyński.
Tusk zapewniał, że PO "nie odwraca się z obrzydzeniem od faktu, że Polacy różnią się między sobą i różnią się od siebie, każdy bez wyjątku, i że podstawą tych różnic są osobiste biografie i osobiste wybory, ale także regionalne tradycje, wyznania, religie, gwary i języki". Zapewnił też, że w PO jest miejsce na dyskusje, także ideologiczne, ale "kiedy wybrany zostanie szef Platformy", to "PO powinna pracować jak zgodny organizm".
- Platforma potrafi dyskutować, by wtedy, gdy przychodzi czas konfrontacji, była jak jedna pięść, która nie jest wymierzona przeciwko komukolwiek w Polsce - przedstawiał swoją wizję partii. - Umiemy pogodzić różne idee ze skuteczną siłą.
W przemówieniu premiera nie pojawił się w ogóle wątek wsparcia dla kultury. Tematowi temu poświęcił natomiast trochę uwagi Kaczyński. Podkreślił, że rolę najważniejszego mecenasa powinno odgrywać państwo, a promocja sztuki "służyć naszej wspólnocie". Wezwał do realizacji programu "Patriotyzm jutra". Miałby on objąć m.in. zajmujący się promocją polskiej kultury za granicą Instytut Mickiewicza i "nadać jego działaniom jednolity kierunek".
Węgiel bez konkurencji
Obaj konkurujący ze sobą politycy zgadzają się w jednym: polska polityka energetyczna ma być oparta na węglu. Wprawdzie premier Tusk zaznaczył, że możliwe jest wykorzystanie gazu łupkowego i "uzupełnienie miksu energetycznego" o energię odnawialną, jednak podstawą mają pozostać węgiel kamienny i brunatny. - Dziś nie tylko w Polsce, ale także w Europie węgiel zaczyna być na nowo modny - zaznaczał premier.
Tusk zdystansował się też wobec nadziei na większe wykorzystanie energii odnawialnej: - Nie damy się wprowadzić w błąd wielkim przemysłowym lobby, tak jak się dali wprowadzić poprzednicy, i nie będziemy wmawiali Polakom, że baterie słoneczne i wiatraki to jest energetyczna przyszłość Polski.
O energii jądrowej nie powiedział ani słowa. Premier obiecał też górnikom pracującym pod ziemią, że zachowają wcześniejszą emeryturę. - Te emerytury będą zachowane, cokolwiek różne mądrale będą mi w Warszawie mówiły - zapewniał.
Także prezes Kaczyński podkreślał na Śląsku rolę węgla dla Polaków: - Nasza energetyka musi być pod polską kontrolą, wytwarzanie energii elektrycznej może i w Polsce będzie nadal opierać się na węglu.
Większość Polaków ma dość kiepskie zdanie o politykach i nikomu ich praca raczej nie kojarzy się z etyką. Nic dziwnego, skoro dotąd politycy żadnego kodeksu etycznego przestrzegać nie musieli. I nadal nikt ich do tego nie zmusi, ale filozof i polityk prof. Jan Hartman właśnie postanowił stworzyć Kodeks Etyczny Polityka. Choć to zasady, których przestrzegać ma przede wszystkim jego ugrupowanie, czyli Europa Plus. Hartman zachęca jednak, by ze spisanych przez niego 21 zasad korzystali na co dzień także inni polscy politycy.
KODEKS ETYCZNY POLITYKA
wg prof. Jana Hartmana
1. Polityk szanuje prawo, a zwłaszcza konstytucję, oraz dotrzymuje umów i przyrzeczeń.
2. Polityk działa przede wszystkim na rzecz dobra wspólnego i dobra kraju, przedkładając je nad dobro swojego ugrupowania i swoje własne.
3.Polityk wystrzega się stosowania przemocy oraz wszelkich autorytarnych metod rządzenia, naruszających zasady demokratycznego państwa prawa. 4. Reprezentując kraj na zewnątrz, polityk dba o jego jak najlepszy wizerunek.
5. Zachowując prawo do jak najsurowszej krytyki działań instytucji i funkcjonariuszy publicznych, polityk nie powinien okazywać lekceważenia państwu ani deprecjonować zawodu polityka.
6. W rywalizacji politycznej nie wolno posługiwać się kłamstwem, insynuacją ani oszczerstwem. Polityk opozycji ma prawo do stronniczej krytyki sprawujących władzę, lecz nie wolno mu posługiwać się w tej krytyce językiem pogardy i nienawiści.
7. Politykowi wolno formułować jedynie takie obietnice, których spełnienie będzie możliwe, a następnie zobowiązany jest dokładać starań, by dane obietnice realizować, jeśli tylko jego funkcja mu na to pozwala.
8. Jątrzenie, sianie wrogości i lęku w społeczeństwie, jak również odwoływanie się do niskich uczuć i pobudek celem zwiększenia własnej popularności jest zachowaniem niegodnym polityka.
9. W rywalizacji z przedstawicielami innych ugrupowań, jak również w rywalizacji z kolegami i koleżankami z własnego środowiska politycznego politykowi nie wolno uciekać się do podstępu, obmowy, spisku ani innych tego rodzaju niegodnych środków.
10. Realizując swoją misję programową i zobowiązania wobec ugrupowania politycznego, wobec swego regionu bądź wyborców, od których uzyskał swój mandat, polityk musi wystrzegać się działania przynoszącego korzyści jednym obywatelom kosztem krzywdy innych obywateli.
Pozostałe zasady na blogu prof. Jana Hartmana:CZYTAJ WIĘCEJ
Prof. Jan Hartman tłumaczy, że do opracowania tak potrzebnego w naszym kraju kodeksu etycznego dla polityków zachęciło go przekonanie, iż nawet ludzie dobrej woli nie zawsze wiedzą, co w ich zawodzie jest tak naprawdę etyczne. "A grzesznikom zawsze można podetknąć kodeks pod nos i powiedzieć: widzisz, naruszyłeś nasz kodeks zawodowy – wstydź się. Na niektórych to działa, na innych nie. W każdym razie lepiej mieć kodeks niż go nie mieć" - stwierdza na swoim blogu.
Ekonomiści ostrzegali od dawna, iż polityka duszenia czapką administracyjną działalności gospodarczej i podnoszenia VATu przez rząd Tuska musi doprowadzić do wzrostu bezrobocia. Prof. Grzegorz Kołodko mówi Polskiemu Radiu: - Uważam, że dziś jest ważniejsze pokonywanie bezrobocia, nawet jeśli to się dzieje kosztem pogłębienia deficytu budżetowego, niż odwrotnie - poświęcanie miejsc pracy na ołtarzu, jak się okazuje, iluzorycznej, mało skutecznej walki ze zbyt dużym deficytem budżetowym
Donald Tusk był niekwestionowaną gwiazdą ostatniej konwencji wyborczej PO w Chorzowie. - Istotą Platformy Obywatelskiej jest prowadzenie Polaków pod biało-czerwoną flagą do zwycięstw - powiedział do armii mężczyzn w garniturach na państwowych etatach, zgromadzonych w Chorzowie. Tak zapewne podpowiedzieli mu doradcy - nie mówić o aktualnych problemach (emigracji młodych, rosnącym bezrobociu), mówić o mglistej przyszłości "pod sztandarem jedynie słusznej partii władzy". Jedna Partia - Jeden Wódz - Jedno Zwycięstwo! Skąd my to znamy?
- Prawdziwą sztuką - i my potrafiliśmy tę sztukę zaprezentować Europie i światu - jest prowadzić naród do zwycięstwa wtedy, kiedy okoliczności są przeciwko nam - mówił buńczucznie D. Tusk w Chorzowie, nie precyzując jednakże do jakiego zwycięstwa poprowadził "naród" na oczach świata. Jedno jest jasne: nie było to zwycięstwo nad problemem bezrobocia - najbardziej dotkliwym problemem społecznym w Polsce naszych czasów.
Tusk nie wspomina swoich przegranych batalii, które mogłyby pokazać jego bezradność. Co obiecywał w 2007 r.? - Prorozwojowa polityka gospodarcza, zapewnienie równowagi ekonomicznej (...) w połączeniu z aktywną polityką społeczną, pozwolą nam w 2012 roku na obniżenie bezrobocia do poziomu nie wyższego niż średnia europejska – Tusk obiecał Polakom w roku 2007. W chwili przejęcia władzy przez koalicję PO-PSL stopa bezrobocia w Polsce wynosiła jedynie 11,2 proc., w lutym 2013 r. osiągnęła już 14,4 proc. i to mimo przymusowej emigracji 2 mln najbardziej uzdolnionych młodych ludzi z Polski. GUS podaje, że w maju br. utrzymał się spadek przeciętnego zatrudnienia w sektorze przedsiębiorstw w skali roku. Pomimo sezonowego spadku liczba bezrobotnych i stopa bezrobocia były wyższe niż przed rokiem.
Także w lutym 2013 r. stopa bezrobocia w targanej protestami społecznymi Unii Europejskiej według Eurostatu to jedynie 10,9 procenta (w Niemczech to tylko 6,8 proc.). Widać jasno, że wskaźniki wzrostu w Polsce zamarły, rozwój jest zerowy, a polityka rządu stała się zachowawcza i fiskalna, podczas gdy obietnice Tuska mówiły o polityce "prorozwojowej".
Czy premier nie potrafi przyznać się do klęski polityki swego rządu i woli zamieść problem bezrobocia pod dywan? Czy doprowadzi do tego, że to związki zawodowe zamiast niego umieszczą problem bezrobocia na sztandarach i jesienią wyjdą na ulice polskich miast?Likwidacja Komisji Trójstronnej opuszczonej przez wszystkie centrale związkowe może na to wskazywać.
Prof. Grzegorz Kołodko uważa, że rosnący poziom bezrobocia to tykająca bomba zegarowa dla państwa. Przypomina, że do "arabskiej wiosny" doprowadziło między innymi masowe bezrobocie młodych ludzi: - W strategii polskiego rządu i w Unii Europejskiej trzeba zdecydowanie wyższy priorytet przypisać walce z bezrobociem. Co trzeba robić nie tylko poprzez przyspieszanie wzrostu, ale także, co jest bardzo trudne i co jest na długie lata, dzieleniem się pracą - mówi prof. Kołodko.
Dobrze wiedzą o tym rządy innych krajów - przykładowo Szwecja. W 2012 r. rząd tego kraju obniżył podatek VAT w gastronomii o ponad połowę – z 25 do 12 proc. W efekcie tej decyzji branża hotelarsko-gastronomiczna mogła obniżyć ceny i zwiększyć zatrudnienie, szczególnie osób wchodzących na rynek pracy. - Celem tego działania jest zwiększenie szans młodych ludzi, również imigrantów, którzy swoją pierwszą pracę często znajdują właśnie w gastronomii – uzasadniła to posunięcie minister gospodarki, Maud Olofsson.
W Polsce jednak, w tym naszym dziwnym kraju, zmniejszenie obciążenie budżetu przez rosnącą liczby bezrobotnych ma nastąpić nie przez pobudzenie gospodarki, obniżkę podatków, przyciągnięcie inwestorów i tworzenie nowych miejsc pracy. Rząd Donalda Tuska ma doprawdy oryginalny pomysł na osiągniecie tego celu - sowicie opłacana armia urzędników doradziła partii cygar i pożyczonych zegarków, jak poprawić kompromitujące wskaźniki. Cóż z tego, że przygotowywane przez rząd zmiany wprowadzą jeszcze więcej bezrobotnych na ulice? Rząd już postanowił - nie posiadający dochodów bezrobotni bez zasiłku, stracą prawo do bezpłatnego ubezpieczenia zdrowotnego – informuje o tym m.in. „Dziennik Gazeta Prawna”.
Do tej pory urzędy pracy płaciły składki zdrowotne za wszystkich zarejestrowanych. Nowe rozwiązania zakładają zaś, że urzędy te będą opłacać składki jedynie za tych, którzy posiadają prawo do zasiłku. Stanowią oni niewielki procent wszystkich bezrobotnych w Polsce. W 2012 r. było ich poniżej 20 proc. wszystkich zarejestrowanych, podczas gdy w innych krajach Unii Europejskiej ten wskaźnik przekracza nawet 80 proc. Ministerialni urzędnicy wyliczyli, że takie "prorozwojowe" “uporządkowanie” rynku pracy może przynieść budżetowi nawet 100 mln zł - cóż luksusowe wino i hawańskie cygaro przynosi partii władzy niejedno błyskotliwe rozwiązanie.
Pozbawienie prawa do opieki lekarskiej 80% bezrobotnych? Może to oznaczać, że akty samospalenia pod Kancelarią Premiera staną się polską codziennością.
Budowa świata bardziej gościnnego dla człowieczeństwa to nie słoik z rozpuszczalną kawą – na efekty trzeba poczekać. I nikt nie gwarantuje sukcesu.
Posłużyłem dziś za pretekst do wystawienia państwa na to widowisko [zakłócenie wykładu przez narodowców i kibiców Śląska Wrocław, przyp. red.]. Ale z drugiej strony jestem nawet częściowo zadowolony – zafundowano nam lekcję poglądową historii, o której będzie dziś mowa. Te 150 lat, których przypomnienie i ocena jest tematem wykładu, było pełne takich zjawisk – a historia ta nie jest zakończona. Będzie potrzeba drugie tyle, albo może i więcej, żeby spełniło się to, co Ferdynand Lassalle wymyślił tu, we Wrocławiu.
Czego chciał Lassalle?
Dokładnie miesiąc temu w Lipsku spotkali się przedstawiciele 70 partii socjalistycznych i socjaldemokratycznych z całego świata, żeby uczcić list otwarty wystosowany przez wrocławianina Ferdynanda Lassalle’a 1 marca 1863 roku. Lassalle zwracał się w nim do ludzi, którym działa się niesprawiedliwość, będących ofiarą nietolerancji, którym odmawiano godności – wzywał ich do jednoczenia wysiłku, aby zbudować świat, który będzie wprowadzał zasady sprawiedliwości w życie. Wkrótce potem, 23 maja, w Lipsku zostało zorganizowane pierwsze zgromadzenie ludzi przywołanych tym listem. Powołano ADAV (Powszechny Niemiecki Związek Robotniczy) – organizację, która stała się prototypem wszystkich następnie powstałych zjednoczeń robotniczych w całej Europie. Wszystkie one odpowiedziały na wezwanie Lassalle’a.
Czego chciał Lassalle? Miał dość konkretny program – a biorąc pod uwagę kontekst dziejów, należy stwierdzić, że jego perspektywa była całkiem realna: 1. Zjednoczyć się. Tylko w zjednoczeniu siła, w pojedynkę nic nie zdziałamy. Musimy połączyć nasze siły, nasze pomysły i naszą odwagę. 2. Jednoczymy się w partię, a wtedy wykorzystamy połączone siły, aby uzyskać powszechne prawo wyborcze, które należy się człowiekowi z tego tytułu, że jest człowiekiem. 3. Kiedy uda się to osiągnąć, to robotnicy będą stanowić absolutną większość narodu.
Większość jemu współczesnych spodziewała się, że industrializacja będzie trwała wiecznie – podobnie jak my sądziliśmy o konsumpcjonizmie do 2007 roku. W związku z tym dojdzie do punktu, w którym społeczeństwo będzie się dzielić na dwie części: robotników i tych, którzy ich nadzorują, wyzyskują. Zatem z powszechnym prawem wyborczym zdawało się oczywiste, że robotnicy zdobędą władzę w państwie.
A co zrobić z tą władzą? Państwo musi zmusić banki do subsydiowania spółdzielni wytwórczych. Zamiast fabryk z jednym właścicielem, każdy robotnik miał być współwłaścicielem fabryki – spółdzielni wytwórców. To miała być alternatywa dla powstającego społeczeństwa przemysłowego. Przemysł – tak, postęp technologiczny – tak, modernizacja – tak, ale nie w sposób, w którym rządził tym procesem wolny od kontroli politycznej kapitał.
Te postulaty wymagają aktualizacji, ale jeśli idzie o cel, wizja Lassalle’a to wizja sprawiedliwego społeczeństwa, w którym ludzie żyją ze sobą w zgodzie i współpracy, zamiast w konkurencji i podejrzliwości – to stoi na porządku dziennym, podobnie jak stało 150 lat temu.
Grzechy socjaldemokracji
Obchodzimy jubileusz, o jubilatach mówi się na ogół wyłącznie w pochlebnych terminach. Zapomina im się wpadki, jakie mieli w życiu, na czas przemówień jubileuszowych. Ale mówiąc o dzisiejszej sytuacji socjaldemokracji, trzeba powiedzieć o paru przykrych sprawach.
Socjaldemokracja niemiecka przeżyła wiele dziesięcioleci szybkiego wzrostu i triumfu. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu osiąganie przez nią 35-procentowego wyniku było na porządku dziennym. Dzisiaj SPD dostaje około 24–25 proc. głosów, co jest poważnym spadkiem. Od czasu przyjęcia Agendy 2010 przez kanclerza Schrödera SPD straciła jedną trzecią członków – to katastrofalny zwrot w historii tej partii. SPD jest w ogromnych tarapatach. Trzeba sobie z tego uczciwie zdać sprawę. Dziś jubileusz nie jest momentem triumfu, ale raczej uświadomienia sobie, jaki ciężki wysiłek czeka na drodze do triumfu.
Jakie są przyczyny tego historycznego zwrotu? Dlaczego socjaldemokratyczna lewica przeżywa kryzys, dlaczego coraz mniej ludzi w badaniach opinii publicznej wyznacza sobie miejsce na lewo od centrum?
Bezpardonową, brutalną wręcz opinię na ten temat wyraził José Saramago, wspaniały pisarz portugalski: „Ruch [socjaldemokratyczny], który w przeszłości reprezentował jedne z największych nadziei ludzkości, z czasem przestał ogrywać tę rolę. Ów ruch sprzedał się prawicy”. Program lewicy polega na tym, że mówi do prawicy: „Cokolwiek wy robicie, my zrobimy to lepiej”. Zamiast przygotować program na przyszłość, socjaliści starają się dowieść, że potrafią robić to samo, co robi prawica. Świetny politolog belgijski Jean-Michel De Waele napisał, że wielkie załamanie kapitalistyczno-konsumpcyjno-bankowej gospodarki w 2007 roku zamiast uskrzydlić lewicę, ujawniło jej organiczne słabości.
Jeśli przyjrzeć się obecnej sytuacji SPD w przededniu wyborów, to zauważą państwo dwoistość trudnych do pogodzenia postaw. Z jednej strony próba wyjścia naprzeciwko ludzi, którzy płacą koszty kryzysu – z drugiej całkowite potwierdzenie tego schematu gospodarczego, który jest realizowany w Niemczech. Powołując się na Antonia Gramsciego – prawica wygrała wojnę kulturową z lewicą.
Triumf mieszczańskiego imaginaire...
O co się ona toczy? Według Gramsciego to, co decyduje o sytuacji społecznej, kondycji socjalnej człowieka, to nie przetargi na górze, nie przesunięcia polityczne – tylko filozofia. Ale nie ta rozumiana w sensie seminariów uniwersyteckich, tylko filozofia, którą nazywano albo ideologią, albo – ostatnio – imaginaire: – pojęcie ukute przez Deleuze'a, później Castoriadisa, a obecnie mocno dyskutowane przez Charlesa Taylora.
Imaginaire, czyli to, jak wyobrażamy sobie urządzenie świata, jakie są uwarunkowania naszych poczynań, jakie są wartości, dla których warto się trudzić, a nawet, jeśli zajdzie potrzeba, składać ofiary w ich imię.
Zatriumfował imaginaire mieszczański. Przedstawię jego najbardziej jaskrawe elementy. Lekarstwem na wszystkie społeczne bolączki jest wzrost produkcji mierzony przez PKB – nie ma innych sposobów na to, by realizować poprawę rodu ludzkiego. Za tym założeniem stoi ukryta, milcząca przesłanka – można w nieskończoność zwiększać ilość produktów przemysłowych, można dóbr dostarczać więcej i więcej.
Drugie założenie to przekonanie, że szczęście ludzkie jest tożsame z wizytami w sklepie – wszystkie drogi do szczęścia prowadzą przez zakupy, czyli zwiększenie konsumpcji. U podstaw tego tkwi też przekonanie, że konsumpcję można zwiększać w nieskończoność i że można już zapomnieć o innych prostych, prymitywnych, przedprzemysłowych środkach poszukiwania szczęścia. A były takie.
Poszukiwanie szczęścia wpisane jest w rezultaty naszej ewolucji przyrodniczej i kulturowej, jest powszechne dla wszystkich członków gatunku ludzkiego. Może zapomina się o takich, które stosowano dawniej, nawet tysiące lat temu – jak przyjemność z „dobrze spełnionej roboty”, instinct of workmanship, jak nazywał to Thorstein Veblen, przyjemność ze współpracy z innymi ludźmi, z przyjaznych sąsiadów, z partnerstwa, wspólnego marszu przez życie – to wszystko odstawiamy na bok. Sklepy to wszystko załatwią.
Trzecie założenie mieszczańskiego imaginaire to coś, co nazywa się merytokracją: co prawda ludzie są nierówni i zawsze nierówni będą, nierówność sama z siebie złem nie jest, jest sposobem na zwiększanie dobrobytu, ale „uczciwością i pracą ludzie się bogacą”. Jeśli mocno się postarasz i ciężko popracujesz, znajdziesz na górze pełno dla siebie miejsca. Ubóstwo i upośledzenie nie są wyrokiem losu, ale lenistwa albo zaniedbania.
...i jego upadek
Wszystkie te trzy elementy mieszczańskiego imaginaire czy ideologii, nieszczańskiego „zdrowego rozsądku”, dziś też są w tarapatach. Nie tylko więc socjaldemokracja jest w tarapatach, ten mieszczański imaginaire również.
Wiemy dziś, że nieskończony wzrost produkcji jest niemożliwy, że Ziemia – nasza wspólna siedziba – tego nie wytrzyma. Ze trzeba bardzo sensownie i głęboko zastanowić się nad tym, co zrobić, żeby nasze wnuki spędziły żywot na Ziemi. Tym bardziej drugi punkt jest pod znakiem zapytania, bo już w tej chwili, przy obecnym poziomie konsumpcji, spożywamy 150 procent planety – 50 procent więcej, niż planeta jest zdolna dostarczyć nam bez samounicestwiania się.
Trzeci punkt jest aktualnie najbardziej tragiczny, w sensie ilości ludzkiego cierpienia, jaki stwarza. Paradoks: młodzi dziś ludzie, między 16 a 25 rokiem życia, są pierwszą najbardziej wykształconą generacją w historii, a zarazem najbardziej bezrobotnym pokoleniem w dziejach ludzkości. To wielkie nieszczęście.
Miliony młodych, którzy nie wiedzą co ze sobą zrobić, czują się zbędni i zaciągają się na służbę dla przemocy. To się w ostatnich latach nasila.
Baby Boom Generation, pokolenie X, Y – wszystkie te powojenne pokolenia miały jedną wspólną cechę: traktowały to miejsce, do którego doprowadzili je rodzice, jako punkt startu. „Stąd zaczynamy i idziemy o wiele wyżej niż mama z tatą”. Dzisiejsze pokolenie jest pierwszym, które cierpi na bezsenne noce, bo nie jest pewne, czy uda mu się utrzymać pozycję społeczną, jaką odziedziczyło. To zupełna zmiana nastroju, zmiana reguł naszego międzypokoleniowego współistnienia.
To są problemy, przed którymi dzisiaj stoimy. Świadomość, że lewica, socjaldemokracja pozwoliły wygrać wojnę kulturową mieszczańskiej ideologii, jest szczególnie przykre i upokarzające z tego dodatkowo powodu, że następuje w momencie, gdy ta ideologia jest w coraz głębszym kryzysie. A socjaldemokracja nie jest w stanie tego korzystnego dla siebie układu wykorzystać.
Ciśnienie alternatywnego mitu
Co jest nieszczęściem socjaldemokracji dzisiejszej, to brak alternatywnej wizji, brak „utopii”. Kanclerz Schröder przeszedł do historii stwierdzeniem, że nie istnieje gospodarka kapitalistyczna i socjalistyczna, istnieje tylko dobra gospodarka i zła gospodarka. To tak, jakby cisnął ręcznik na ring: „Poddaję się, nie mam nic do powiedzenia. Wszyscy jesteśmy w tym samym obozie – wszyscy dążymy do dobrej gospodarki”. Brak w tym refleksji nad tym właściwie już na poły zbankrutowanym przekazem mieszczańskiego imaginaire.
No i przyszła kolej wreszcie się zastanowić, dlaczego tak się stało.
Nie upraszczajmy sobie sprawy, to nie jest kwestia wyboru złych przywódców czy złej partii.
Odsuńmy na chwilę na bok sensacje prasowe na temat korupcji, nieuczciwości itd., sprowadzające moralność polityki do moralności polityków. Dlaczego polityka jest taką, jaką jest? Dlaczego rzeczy rozwijają się na przekór logicznemu rozsądkowi?
Złożył się na to cały szereg spraw. Zacznę od najbardziej drastycznej: upadek muru berlińskiego był nie tylko uwolnieniem świata od groźby totalitaryzmu i zagłady nuklearnej. W końcu Rosja ma dzisiaj dokładnie tyle samo głowic, co wtedy, a jakoś nikt nie cierpi na bezsenność, bo boi się wybuchu wojny. To nieprawda, że strach wynikał tylko z tego, że gromadziły się głowice. Tam było coś więcej – ciśnienie mitu alternatywnego społeczeństwa. Powszechnie wierzono, że komunistyczne społeczeństwo pozbyło się bolączek, z którymi kapitalistyczny Zachód boryka się bezskutecznie. Bano się, że jeśli nie zrobi się czegoś, żeby załatać dziury w sytuacji społecznej w świecie demokracji kapitalistycznej, to ludzie się zbuntują w imię tamtej alternatywy.
Taką drogą komunizm narzucał poniekąd reszcie świata porządek dnia: podjęcie takich zadań jak walka z niedolą, upokorzeniem, upośledzeniem ludzkim, rekompensata za rolę klasy robotniczej w procesie tworzenia bogactwa, prawo do edukacji dla wszystkich czy opieka zdrowotna.
Podjąwszy się tych zadań, kapitalistyczna reszta świata robiła to za pośrednictwem socjaldemokracji, która pchała w tym kierunku, z o wiele większym powodzeniem niż sam komunizm (nie tyle, by mu utorować, lecz zagrodzić drogę). Znacznie polepszono byt robotniczy, podniesiono ogólny standard życia, zalegalizowano organizacje robotniczej samoobrony i w rezultacie załatwiono większość postulatów, które komunizm w ideologii zapowiadał, choćby i nie realizował w praktyce. Jak to celnie zsumował Roberto Toscano, przenikliwy włoski politolog: „Komunizm był bardzo dobrą rzeczą dla wszystkich ludzi, z wyjątkiem tych, którzy mieli pecha w nim żyć”...
Zawalenie się muru berlińskiego miało więc dwojakie następstwa. Kapitalizm poczuł się u siebie nieskrępowany, a świat zaczął po raz pierwszy od niepamiętnych czasów żyć bez alternatywy. Karl Jaspers mówił, że boi się czegoś takiego jak zjednoczenie ludzkości, rząd światowy – bo nie będzie dokąd uciekać. I to się właśnie stało. Wszyscy prędzej czy później muszą iść tą samą drogą.
Jeśli w trzydziestoleciu powojennym skala nierówności społecznych malała i ludzie byli przekonani, że już opanowano pęd do jej zwiększania, to po upadku muru zaczęła ona na nowo gwałtownie rosnąć. Z wartości dodatkowej wytworzonej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej od 2007 roku 93 procent zostało przechwyconych przez 1 procent Amerykanów; pozostałe 99 procent musiało się zadowolić pozostałymi 7 procentami. To są cyfry oszałamiające – za czasów powojennychglorious thirty years byłoby to nie do pomyślenia.
Rozwód mocy z polityką
Doświadczamy w tej chwili rozdwojenia naszej sytuacji egzystencjalnej.
Z jednej strony są moce uwolnione spod politycznej kontroli, z drugiej polityka cierpiąca na nieustanny deficyt mocy.
Moc to możność wykonywania rzeczy – polityka to możność decydowania, jakie rzeczy powinny być wykonywane. Małżeństwo mocy z polityką się rozpadło. Żyjemy w okresie rozwodu między nimi. Dla socjaldemokracji to poważny problem, bo od czasów Lassalle’a odpowiedź na pytanie, kto zrealizuje jej programy społeczne, była oczywista: państwo, mające zarówno moc, jak i narzędzia polityczne dla jej właściwego wykorzystania. Ale moce uwolnione od kontroli politycznej mają możność kierowania się własnymi interesami. Polityka może obiecywać dużo, i dużo obiecuje, bo premierzy i kanclerze muszą wygrywać wybory, ale obietnic spełnić nie może. Nie tyle z powodu złej woli czy zakłamania, co rozwodu między mocą a polityką.
Kolejna przyczyna dzisiejszych tarapatów socjaldemokracji, to – nie łudźmy się – zanikanie klasy robotniczej, która była bazą polityczną socjaldemokracji. Dzisiaj klasa robotnicza przechodzi taki sam proces, jaki chłopstwo przeszło w dziewiętnastym stuleciu. Rolnicy weszli w XIX wiek, stanowiąc 90 procent ludności. Skończyli jako 10 procent.
Odsetek robotników w Europie już spada poniżej 20 procent. Wielkie zakłady przemysłowe, w których rodziła się solidarność robotnicza, zniknęły. A były to wielkie, skutecznie działające szkoły społecznej solidarności, miejsca wspólnego marszu do razem określonych celów. Proletariat jest w tej chwili rozpuszczany w tym, co z francuska nazwać można „prekariatem” – od précarité: poczucia chybotliwości gruntu, po którym stąpamy, życia na ruchomych piaskach, chronicznej niepewności. Poczucie précarité obejmuje coraz większy odłam klas średnich. Ale z tą różnicą, że stłoczenie w halach fabrycznych, pod jednym dachem, w tej samej sytuacji (z Fryderyka Taylora pomiarem czasu i ruchów czy Henry'ego Forda z taśmą montażową, który ustawia wszystkich w równym rzędzie) było poza wszystkim innym szkołą – fabryką – solidarności.
Dzisiaj jesteśmy w sytuacji zupełnie innej, w której człowiek człowiekowi wilkiem. Żyjemy w szkołach – fabrykach – podejrzliwości wzajemnej i konkurencji. Według nowej filozofii zarządzania każdy pracownik ma obowiązek udowodnić przełożonym, że kiedy będzie następna runda cięć, to nie on powinien zostać zwolniony, tylko jego sąsiad. Prekariat w odróżnieniu od proletariatu nie ma tendencji do solidarności, z wyjątkiem takiej, którą nazywam „wybuchową” bądź „karnawałową” – do solidarności, która służy nie zwieraniu szeregów, tylko synchronizacji okrzyków. Jak przejść od okrzyków do przekształcania warunków życia społecznego, ciągle pozostaje niewiadomą.
To moim zdaniem są (główne, choć nie wszystkie) przyczyny tarapatów, przez które te 70 partii, jakie się zjechało, żeby uczcić Ferdynanda Lassalle’a, przechodzi w tej chwili. Nie wynika z tego nic poza – powołuję się tu na Gramsciego – potrzebą nowej bitwy kulturowej. Zastąpienia przestarzałego, zbankrutowanego i nierealistycznego imaginaire innym. To praca na długie, długie lata.
Żołądź, z którego musi wyrosnąć stuletni dąb
Chcę zakończyć wyznaniem. Chwilami czuję się tak, jak musieli się czuć pierwsi socjaliści z XIX wieku. Byli w drobnej mniejszości, na marginesie politycznego życia. Nie mieli co marzyć o wygranej w wyborach – nawet o udziale w wyborach. Co rozważniejsi z nich, jak Lassalle, stawiali na pracę u podstaw, do której zakasując rękawy, z energią się zabierali. Nie liczyli na to, że spadnie im z nieba rozwiązanie problemów społecznych. Szykowali się do długotrwałej polemiki z pospolitym rozsądkiem chwili. Nie mówię, że trzeba po raz któryś zaczynać od tego samego. Wskazuję jedynie na podobieństwo sytuacji, w której Ferdynand Lassalle walczył ze zdroworozsądkowym podejściem swoich czasów – do tej, w której znajdujemy się my. Uważam, że nie mają racji optymiści, którzy twierdzą, że żyjemy w najlepszym ze światów, ani też pesymiści, którzy podejrzewają, że optymiści mogą mieć rację...
Przyłączam się do trzeciej kategorii naszych współczesnych – ludzi z nadzieją, którzy uważają, że świat można uczynić bardziej dla ludzi gościnnym, niż jest w tej chwili.
Jesteśmy dziś, jak nasi przodkowie sprzed prawie dwustu lat, w sytuacji żołędzia, z którego wyrosnąć winien stuletni dąb. Żadna większość nie zaczynała inaczej, jak od mniejszości, i to tak znikomej, że śmiech i drwinę budzącej. Na szczęście dla nas i dla reszty ludzkiego gatunku, jeśli już jesteśmy żołędziami, to obdarzonymi zdolnością myślenia i wyboru.
Zadania, jakie nas czeka, nie da się zrealizować od dziś do daty następnych wyborów.
Budowa świata bardziej gościnnego dla człowieczeństwa to nie słoik z rozpuszczalną kawą – na efekty trzeba poczekać. Nie ma tu nic do natychmiastowego użytku. A i nikt nie może zagwarantować z góry sukcesu. Porażkę od sukcesu oddzieli obecność lub brak dalekosiężnej perspektywy i skrojonej na jej miarę cierpliwości i determinacji. I także długowieczność, a może nawet nieśmiertelność nadziei.
Oprac.: Barbara Szelewa, Dawid Krawczyk
Jest to zapis wykładu prof. Zygmunta Baumana Dylematy socjaldemokracji: od Lassalle'a do płynnej nowoczesności. Organizatorami wykładu byli polskie przedstawicielstwo Fundacji im. Friedricha Eberta, OMS im. F. Lassalle'a i Zakład Filozofii Społecznej i Politycznej Uniwersytetu Wrocławskiego.Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.