Rzesze wojska przed ołtarzem polowym na łąkach nad Bystrzycą. Na ławkach w pierwszych rzędach przed ołtarzem oficjele. To msza w święto Wniebowzięcia Matki Boskiej i Święto Wojska Polskiego. Ten 15 sierpnia 1944 r. był jedynym takim dniem w historii Polski Ludowej.
Gdy w Warszawie trwało powstanie, w Lublinie mościła się już nowa władza. Kilkanaście dni wcześniej grunt dla niej przygotowali Sowieci, aresztując i wywożąc daleko na wschód legalne władze: wyznaczonego przez rząd RP w Londynie wojewodę Władysława Cholewę i dowódcę lubelskiego okręgu Armii Krajowej płk. Kazimierza Tumidajskiego.
Teraz znani już ludności z plakatów członkowie Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego nie obawiali się pojawić się w Lublinie i uczynili z miasta swoją siedzibę. Dziś to brzmi dziwnie, ale wówczas w mediach na całym świecie opisywano podział polskiej sceny politycznej obrazowo: "London Poles", czyli na tych z Londynu, oraz "Lublin Poles", czyli tych z PKWN - przy czym dziennikarzy z USA czy Wielkiej Brytanii niespecjalnie interesowało, że ci "lubelscy Polacy" są w rzeczywistości wyznaczeni osobiście przez Stalina z misją przejęcia władzy w Polsce dla komunistów.
Na początku sierpnia w mieście już roiło się od Sowietów i żołnierzy Wojska Polskiego, które nadeszło ze wschodu. Dowódcy tych wojsk pojawili się na owej mszy polowej 15 sierpnia.
Sowieci salutują w rocznicę klęski
Dla większości wierchuszki, której członkowie zjawili się wtedy przed ołtarzem ustawionym na łąkach nad Bystrzycą, był to być może jedyny kontakt ze sprawami wiary. Kto więc zasiadł w pierwszych rzędach?
Przede wszystkim zjawił się sam Bolesław Bierut. Tej postaci o ponurej sławie przedstawiać nie trzeba. Urodzony pod Lublinem i wychowany tutaj komunista, agent NKWD, najbardziej zaufany człowiek Stalina w Polsce. Wówczas oficjalnie Bierut, o którym wcześniej niewiele osób słyszało, występował jako bezpartyjny przewodniczący Krajowej Rady Narodowej, namiastki parlamentu na terenach objętych władzą PKWN.
W rzeczywistości Bierut był szefem komunistycznej Polskiej Partii Robotniczej. Ale żeby zamanifestować społeczeństwu swoją "bezpartyjność", a nawet pewne przywiązanie do tradycji, zjawił się na mszy w Święto Wojska Polskiego. Później został "lokalnym Stalinem", czyli jednocześnie szefem partii przekształconej w PZPR i państwa.
Obok Bieruta przed ołtarzem zasiadła postać w mundurze generała Armii Czerwonej. To Nikołaj Bułganin, oddelegowany przez Stalina w roli oficjalnego przedstawiciela ZSRR przy PKWN. Od lat znajdował się w czołówce ludzi najwierniejszych Ojcu Narodów. Później, po śmierci Stalina, był nawet przez pewien czas premierem Związku Radzieckiego.
Teraz znani już ludności z plakatów członkowie Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego nie obawiali się pojawić się w Lublinie i uczynili z miasta swoją siedzibę. Dziś to brzmi dziwnie, ale wówczas w mediach na całym świecie opisywano podział polskiej sceny politycznej obrazowo: "London Poles", czyli na tych z Londynu, oraz "Lublin Poles", czyli tych z PKWN - przy czym dziennikarzy z USA czy Wielkiej Brytanii niespecjalnie interesowało, że ci "lubelscy Polacy" są w rzeczywistości wyznaczeni osobiście przez Stalina z misją przejęcia władzy w Polsce dla komunistów.
Sowieci salutują w rocznicę klęski
Dla większości wierchuszki, której członkowie zjawili się wtedy przed ołtarzem ustawionym na łąkach nad Bystrzycą, był to być może jedyny kontakt ze sprawami wiary. Kto więc zasiadł w pierwszych rzędach?
Przede wszystkim zjawił się sam Bolesław Bierut. Tej postaci o ponurej sławie przedstawiać nie trzeba. Urodzony pod Lublinem i wychowany tutaj komunista, agent NKWD, najbardziej zaufany człowiek Stalina w Polsce. Wówczas oficjalnie Bierut, o którym wcześniej niewiele osób słyszało, występował jako bezpartyjny przewodniczący Krajowej Rady Narodowej, namiastki parlamentu na terenach objętych władzą PKWN.
W rzeczywistości Bierut był szefem komunistycznej Polskiej Partii Robotniczej. Ale żeby zamanifestować społeczeństwu swoją "bezpartyjność", a nawet pewne przywiązanie do tradycji, zjawił się na mszy w Święto Wojska Polskiego. Później został "lokalnym Stalinem", czyli jednocześnie szefem partii przekształconej w PZPR i państwa.
Obok Bieruta przed ołtarzem zasiadła postać w mundurze generała Armii Czerwonej. To Nikołaj Bułganin, oddelegowany przez Stalina w roli oficjalnego przedstawiciela ZSRR przy PKWN. Od lat znajdował się w czołówce ludzi najwierniejszych Ojcu Narodów. Później, po śmierci Stalina, był nawet przez pewien czas premierem Związku Radzieckiego.
Na mszy w Lublinie Bułganin zjawił się w otoczeniu wysokich rangą sowieckich oficerów. W czasie nabożeństwa karnie wstawali, gdy należało, i salutowali. A była to msza odprawiona ku pamięci wielkiej wiktorii Wojska Polskiego nad Armią Czerwoną w 1920 r. Kto jak kto, ale Sowieci takich upokorzeń nie znosili. Tym razem znieśli.
Weterani 1920
Obok Bieruta siedzieli dowódcy Wojska Polskiego. Generał, późniejszy marszałek Michał Rola-Żymierski. Niegdyś legionista i generał w czasach II Rzeczypospolitej, zdegradowany za korupcyjny skandal. Skompromitowany zaoferował swoje usługi Sowietom, w czasie II wojny światowej dowódca komunistycznej Armii Ludowej. Obok Żymierskiego siedzieli dwaj generałowie łysi jak kolano.
Karol Świerczewski, pseudonim "Walter". Ciekawe, jak się czuł na tej mszy w Lublinie, stojąc przed ołtarzem w polskim mundurze i święcąc rocznicę polskiego zwycięstwa, skoro 24 lata wcześniej na froncie znajdował się po przeciwnej stronie w szeregach Armii Czerwonej?
Zygmunt Berling zaś w 1920 r. bronił Lwowa przed bolszewikami. W 1940 r. jednak śmiało zgodził się na współpracę z Sowietami i to od Stalina dostał stopień generała, bo w Wojsku Polskim dosłużył się stopnia pułkownika. Od 1943 r. ciążył na nim wyrok polskiego sądu wojskowego za dezercję, bo w czasie ewakuacji armii dowodzonej przez generała Władysława Andersa z ZSRR do Iranu Berling samowolnie oddalił się z szeregów.
Do tego nieco z boku siedział Aleksander Zawadzki. W 1920 r. walczył jako żołnierz Wojska Polskiego, a po demobilizacji został komunistą. W 1944 r. był szefem oficerów polityczno-wychowawczych w nowej armii polskiej, czyli był głównym "politrukiem".
Od lewej: Edward Osóbka-Morawski (przewodniczący PKWN) oraz Żymierski, Berling i Zawadzki
Tę mszę polową w najdziwniejsze w historii Święto Wojska Polskiego odprawił ks. Tadeusz Fedorowicz, którego w 1944 r. przydzielono jako kapelana do 4. Dywizji Piechoty 1. Armii Wojska Polskiego.
Źródło: Tadeuszfedorowicz.pl
Spowiednik papieża
Życiorysu ks. Fedorowicza starczyłoby, aby obdzielić pięć osób, a i tak by zostało. Urodzony w patriotycznej rodzinie na Wołyniu wstąpił do seminarium na początku lat 30., po służbie w wojsku. Mieszkał we Lwowie, który w 1939 r. został opanowany przez Sowietów. Na krótko aresztowało go NKWD, ale wypuściło, choć jednocześnie wywiozło do Kazachstanu i na Syberię tysiące Polaków.
Gdy w lipcu 1941 r. premier gen. Władysław Sikorski podpisał układ z ZSRR i Sowieci zaczęli zwalniać Polaków z łagrów, Fedorowicz trafił do powstającej armii gen. Andersa. Mógł swobodnie wyjechać do Iranu, ale gdy okazało się, że Sowieci nie wypuszczą wszystkich Polaków, Fedorowicz został z nimi. Jednak NKWD już się z nim nie patyczkowało i ksiądz wylądował w ciężkim więzieniu w Semipałatyńsku. Dopiero stamtąd w 1944 r. Sowieci wyciągnęli go i odstawili do armii Berlinga, bo przecież nowe Wojsko Polskie wkraczające w granice kraju nie mogło się pokazać ludności bez kapelana.
Wspomnienia ks. Fedorowicza zatytułowane "Drogi opatrzności" wydało w 1991 r. lubelskie wydawnictwo katolickie Norbertinum.
- Patrząc z dzisiejszej perspektywy na mszę, którą ks. Fedorowicz odprawił 15 sierpnia 1944 r. wLublinie, to wydarzenie absolutnie niebywałe, nie do pomyślenia. Polscy komuniści i sowieccy oficerowie razem przed ołtarzem w święto Wniebowzięcia Matki Boskiej i Święto Wojska Polskiego ustanowione ku pamięci zwycięstwa nad bolszewikami. To pokazuje, jak komuniści chcieli się uwiarygodnić przed społeczeństwem - mówi Norbert Wojciechowski, założyciel i prezes honorowy Norbertinum.
"Boże, coś Polskę" nie, "Rota" tak
W swoich wspomnieniach ks. Fedorowicz pisze niewiele o tej mszy, choć zachowało się kilka zdjęć z tego dziwnego nabożeństwa. Kapelan zapamiętał jednak scysję, do jakiej doszło przed mszą między nim a Żymierskim, który zwracał księdzu uwagę, jak powinna wyglądać msza. Generał koniecznie chciał, by po mszy szeregi zaśpiewały pieśń.
- Dobrze, zaśpiewamy "Boże, coś Polskę" - odparł ks. Fedorowicz.
- Nie, nie "Boże, coś Polskę", tylko "Rotę" Konopnickiej. "Nie rzucim ziemi..." - naciskał Żymierski i ksiądz ustąpił.
Potem szybko zwolniono go z wojska. Był dla "ludowej" armii niepewny politycznie.
- Ale w swoich wspomnieniach o wszystkich pisze dobrze, nawet o komunistach i enkawudziście, który go torturował - podkreśla Wojciechowski, zwracając uwagę na chrześcijańską postawę Fedorowicza.
Ksiądz zaś wspominał, że zdarzyło mu się raz osobiście zetknąć z Bułganinem, co mogło nie należeć do najprzyjemniejszych momentów w życiu. Pewnego razu księdza idącego w mundurze kapitana na pocztę polową zatrzymał sowiecki oficer, zasalutował i poprosił, by podejść do samochodu, gdzie siedział jego zwierzchnik. Okazało się, że zażądał tego sam Bułganin, który z daleka zauważył kapelana. Pomylił Fedorowicza z innym kapelanem wojskowym, ks. Wilhelmem Kubszem.
Spowiednik papieża
Potem ks. Fedorowicz został kapelanem zakonnic i niewidomych mieszkających w Laskach pod Warszawą. Stał się wówczas niekwestionowanym autorytetem dla młodych ludzi i inteligencji katolickiej. By poznać opinie i zdanie ks. Fedorowicza, do Lasek przyjeżdżali m.in. Tadeusz Mazowiecki, prof. Stefan Swieżawski, Jerzy Zawieyski, a także redaktor naczelny "Tygodnika Powszechnego" Jerzy Turowicz.
Ks. Fedorowicz cieszył się także estymą wśród hierarchów polskiego Kościoła. Kard. Stefan Wyszyński prosił go nawet o prowadzenie rekolekcji dla episkopatu. Przy takiej okazji Fedorowicz poznał młodego biskupa krakowskiego Karola Wojtyłę.
Ksiądz zawarł bardzo bliską znajomość z biskupem, późniejszym papieżem Janem Pawłem II, który mówił o nim jako o swoim "kierowniku duchowym".
Ks. Fedorowicz zmarł w 2002 r. i został pochowany w Laskach. Trzy lata później, po śmierci Jana Pawła II, okazało się, że były kapelan oddziałów 1. Armii Wojska Polskiego był spowiednikiem papieża.
Źródło: Wyborcza.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz