Seks sam w sobie nie ma żadnego etycznego znaczenia, nabiera go dopiero w kontekście relacji. Jeśli jest ona wolna od przemocy i odpowiedzialna, to dobrze.
Czy to wina natury, czy zasługa kultury – monogamia wciąż ma dobre notowania jako stan może trudny do utrzymania, ale pożądany. Załóżmy więc, że uda nam się go osiągnąć, dobrze trafić od pierwszego razu i spędzić całe życie z jedną osobą w emocjonalnym i seksualnym zaspokojeniu. Pamiętajmy bowiem, że dziś przed monogamicznym związkiem stoją dużo trudniejsze zadania niż prokreacja, zaspokojenie potrzeb ekonomicznych i przekazanie majątku następcom, chodzi w nim o coś, czego uczciwie przyrzec się nie da: o uczucie.
Poza tym w dzisiejszych czasach, kiedy wciąż rośnie oczekiwana długość życia, oznacza to jakieś 50–60 lat relacji, która zawsze w jakimś sensie odcina nas od innych możliwości i innych ludzi. Jeśli komuś to wystarcza, to pół biedy, ale jeżeli oznacza zamknięcie, frustrację seksualną i emocjonalną? Rezygnację, bo nic lepszego się nie trafiło? Uzależnienie? Interesowność i wygodnictwo? Czy wówczas również warto bronić monogamii? Czy nie jest lepiej, choć może trudniej, zdecydować się na samotność? Albo poszukać nowych związków? Może zamiast małych, nuklearnych rodzin lepsze są związki „poligamiczne” – nie w sensie wielożeństwa czy wielomęstwa, ale większej liczby istotnych związków emocjonalnych, w większej lub mniejszej (czasem żadnej) mierze uzupełnianych seksem, równie silnie przeżywanych i pielęgnowanych.
Postulowana monogamia w symboliczny sposób wyróżnia jedną relację i jej przydaje szczególnego znaczenia, czy jednak wielość takich relacji nie byłaby po prostu lepsza, ciekawsza, bardziej rozwijająca, tworząca gęstszą sieć społecznych powiązań? Czy w tak zwanych dobrych małżeństwach nie ma czegoś egoistycznego, aspołecznego? Poza tym kultura preferująca monogamię blokuje potencjał czułości i bliskości między ludźmi nie połączonymi więzami seksualnymi czy niespokrewnionymi. Mało uwagi poświęca rozmaitym wariantom przyjaźni, a to one mogą stanowić przyszłość i ostatnią ostoję spójności społecznej w skali mikro.
Czy zatem monogamia jest w istotny sposób etycznie lepsza od innych form życia, czy jest wartością sama w sobie, bez spełnienia innych warunków?
Owszem, zakochanie jest totalne i wykluczające, ale miłość trwa trzy lata... Może to na tym złudzeniu zbudowana jest wiara w monogamiczne związki? Zresztą, czy zakochani naprawdę nie potrafimy nadal albo jednocześnie kochać innej osoby lub osób? Może jedni ludzie są stworzeni do monogamii, a inni nie, i trzeba to zaakceptować?
Fakty są dość oczywiste. Coraz wcześniejsza inicjacja seksualna. Seks traktowany jako rozrywka. Rozwody, powtórne związki. Zdrady. Monogamia – w sensie ścisłym, jeden jedyny partner na całe życie, jak u gęsi kanadyjskiej – po prostu nie istnieje. Albo przynajmniej jest rzadkością. I powiedzmy sobie uczciwie, że seryjna monogamia to oksymoron. Dla prawdziwego monogamisty kolejny związek to zdrada przesunięta w czasie, zresztą czy nie tak to odczuwa ktoś, kto czuje się porzucony przez dotychczasowego partnera? W seryjną monogamię wierzą poligamiści szukający nowych związków i nie dość empatyczni, by zrozumieć, co może się dziać z ich porzuconymi partnerami.
Ogromna część ludzi ma w życiu więcej niż jeden związek, oczywiście licząc, że ten kolejny nareszcie będzie tym właściwym, w tym czasie starzejąc się, co nie pozostaje bez wpływu na ich szanse i życiowe wybory. I wciąż – wbrew oczywistym faktom – wierząc, że naszym przeznaczeniem jest monogamia. Przeznaczeniem i powinnością, czyli sposobem życia postulowanym i uznawanym za etycznie właściwy. Przekaz ten jest nieustannie replikowany przez kulturę popularną, a także naturalizowany: powinniśmy być monogamiczni, bo w istocie tego chcemy, bo do tego zostaliśmy stworzeni. Chociaż, z drugiej strony, towarzyszy temu inny, bardziej cyniczny mit o męskim promiskuityzmie i wrodzonej kobietom skłonności do monogamii.
Zero przemocy
Ale jeśli nie monogamia, to co?
Forsowana konserwatywna odpowiedź, której najgłośniejszym literackim wyrazem jest twórczość Michaela Houellebecqa, brzmi: jeśli nie tradycyjne, opatrzone sankcją religijną monogamiczne małżeństwo, to społeczny darwinizm, seksualna wolna amerykanka. Mamy tu do czynienia z ukrytym założeniem o jednokierunkowości rozwoju (a właściwie upadku) kultury: od wprowadzających porządek moralny konserwatywnych norm do liberalnej wolności równoznacznej z całkowitym rozpasaniem.
Trudno nazwać to jednak adekwatnym opisem rzeczywistości, poszerzaniu sfery indywidualnej wolności, szczególnie seksualnej, towarzyszy bowiem szereg nowych normatywnych ograniczeń: restrykcyjny stosunek do gwałtu, molestowania, wykorzystywania seksualnego i psychicznego, piętnowanie przemocy domowej, prawnie ustalona granica wieku, od której dozwolone są stosunki seksualne, nakazy związane z bezpiecznym seksem itp. Nieprawdą zatem jest, że wraz z rozluźnieniem nakazu ograniczenia współżycia seksualnego i legalnej reprodukcji do zinstytucjonalizowanego małżeństwa znikają wszelkie regulacje w tym zakresie. Chociaż można przypuszczać, że wciąż trwające uprzywilejowanie monogamicznych związków heteroseksualnych utrudnia rozwój bardziej uniwersalnej etyki i towarzyszącej jej wrażliwości moralnej obejmującej szerszy zakres relacji.
Zatem odpowiedź na pytanie: „jeśli nie monogamia, to co?” brzmi: konsekwentnie stosowana uniwersalna etyka. Etyka taka nie zajmuje się tym, kto, z kim i jak długo utrzymuje intymne stosunki, lecz pytaniem o moralny wymiar tych relacji. Etyczna relacja jest wolna od wszelkich form przemocy (również tej ukrytej, symbolicznej) i wiąże się gotowością do przyjęcia odpowiedzialności za partnera.
W każdym razie wszyscy rozwodnicy i zmieniający partnerów, którzy zachwalają monogamię, o ile nie czują się świniami, są zwykłymi hipokrytami. W istocie bowiem nie są zwolennikami monogamii jako bezwzględnie obowiązującej normy, ale wybierając i ceniąc kolejne swoje związki, kierują się innymi wartościami. I dobrze byłoby, żeby spróbowali sobie uświadomić – jakimi.
Rzecz w tym, że deklarowane przywiązanie do tradycyjnego małżeństwa i zamiłowanie do białych sukien i welonów nie idzie w parze z realnością moralnych odruchów, którym jednak brak przełożenia na wyeksplikowany system etyczny. Z pewnością dużą część odpowiedzialności za niedorozwój świadomości etycznej Polaków ponosi Kościół katolicki i ulegający mu politycy oraz inni i uczestnicy publicznego dyskursu. Dzięki nim to katolicyzm ma w Polsce monopol na moralność, odmawiając wszystkim innym zdolności do właściwego osądu etycznego. A w każdym razie prawie nikt nie ma odwagi powiedzieć, że etyka katolicka jest błędna, a często szkodliwa.
Pora więc na pytanie, jak etyka świecka powinna przekładać się na instytucje społeczne, prawne, a więc na politykę.
Nie ma demokracji w miłości
Kolejnym dobrze mającym się złudzeniem jest przekonanie, że sfera prywatności powinna być od polityki niezależna, a nawet jeśli jest zależna, to są to kwestie mniejszej wagi. W przypadku projektu lewicowego będzie wiązało się to zawsze z szantażem, skazującym na nieważność lewicę kulturową, która zapomina o naprawdę istotnych kwestiach ekonomicznych. Ale co jest naprawdę dla ludzi istotne? Zauważmy, że kiedy w sondażach pytamy o to, co jest w życiu najważniejsze, najczęściej wybieranymi kategoriami są te związane z życiem osobistym: rodzina, przyjaźń. Z pewnością realizacji tych wartości służy równość i bezpieczeństwo ekonomiczne, ale nie zmienia to faktu, że na zadowolenie, satysfakcję życiową ma wpływ wiele innych czynników i choć dotyczą one sfery prywatnej, łączą się również z rozwiązaniami politycznymi. I nie ma ludzkiego społeczeństwa, państwa, które mogłoby pozostawać wobec tej sfery całkowicie neutralne. A już z cała pewnością nie jest nim współczesna Polska.
Regulowanie tej sfery wymaga jednak pewnej pokory. Seks, erotyka, miłość, które stanowią w dużej mierze podstawę interesujących nas tutaj związków, są z natury swojej niedemokratyczne, a przez to często niesprawiedliwe i żadna lewicowa czy konserwatywno-prawicowa utopia tego nie zmieni. Można jednak zastanowić się nad bardziej lub mniej sprzyjającymi warunkami realizacji pewnych etycznych postulatów.
Jeżeli etyczna relacja ma być wolna od wszelkich form przemocy i wiązać się gotowością do przyjęcia odpowiedzialności za partnera, to wskazuje to na dwa ważne wymiary projektów politycznych, które są konsekwencją takiego stanowiska: równość i wspólnotowość.
Chociaż miłość jest niedemokratyczna, to jej niesprawiedliwość często skrywa skumulowane inne społeczne nierówności: ekonomiczne, dostępu do władzy, społecznego prestiżu, dyskryminację ze względu na wiek, niepełnosprawność, orientację seksualną. Nie jest żadnym luksusem ani pięknoduchostwem interesownie się mechanizmami tych nierówności (również pozaekonomicznymi), badanie ich i oddziaływanie na nie przy pomocy rozwiązań prawnych, przez edukację szkolną i wszelkie formy edukacji społecznej. W końcu lewicy chodzi o lepszy świat, a nie tylko o równy podział kasy. Równość nie zapewni, rzecz jasna, ludziom szczęścia w miłości, może jednak ograniczyć związane z tą sferą moralne nadużycia, zmniejszyć cierpienia wynikające z miłosnych porażek. Jaki udział w cierpieniach Anny Kareniny czy Emmy Bovary miała nierówność kobiet – jest chyba dość oczywiste. Równie oczywiste jest, że problemy te całkiem nie zniknęły, pojawia się też świadomość innych. Czy na związek lesbijek próbujących ułożyć sobie życie w małym miasteczku naprawdę nie ma wpływu ostracyzm społeczny?
Jedna miara dla wszystkich
Odpowiedzialności sprzyjają natomiast wszelkie formy życia wspólnotowego, a także ich instytucjonalizacja dodająca do zobowiązań moralnych zobowiązania prawne. Oznacza to oczywiście zgodę na legalizację związków jednopłciowych, ale także otwarcie się na inne możliwości, które mogłyby się pojawić. Można więc wyobrazić sobie, na przykład, instytucję „wspólnoty domowej”. W jej skład wchodziłoby więcej osób, spokrewnionych lub nie, utrzymujących relacje seksualne lub nie. W tej chwili nie chodzi o szczegóły, ale raczej o kierunek myślenia i przezwyciężenie mentalnych nawyków i inercji. Cechą lewicy jest przecież konstruktywizm społeczny, chociaż w tym wypadku chodziłoby raczej o wrażliwość na dziejące się procesy społeczne i wspieranie wszelkich samoistnie rodzących się nowych form związków. Raczej skłanianie ludzi do podejmowania zobowiązań, niż utrudnianie im tego, co robi się dziś w Polsce w imię obrony tradycyjnej rodziny. Tradycyjnej rodzinie przyda się to jak umarłemu kadzidło, za to poza nią sprzyja indywidualizmowi i atomizacji społecznej.
Wreszcie trzeba wspomnieć o sprawie oczywistej: efektem bliskich relacji nadal często bywa pojawienie się na świecie dzieci. Czy to, co wydaje się rozsądnym i etycznym rozwiązaniem dla równych, wolnych, dorosłych partnerów, nie szkodzi ich interesom?
Odpowiedź prawicy jest jasna: dziecko musi mieć ojca i matkę. Nie zmienia to jednak rzeczywistości: coraz więcej dzieci rodzi się poza związkami, istnieje samotne rodzicielstwo, a rozwody nie są wyjątkiem. Znana jest też nam instytucja adopcji. W istocie chodzi o to, aby każde dziecko miało bliskich sobie ludzi, którzy gotowi są je kochać i opiekować się nim. Po pierwsze, nie powinno być więc dzieci niechcianych, czemu służą wszelkie formy regulacji poczęć – od in vitro z selekcją zarodków po aborcję. Po drugie, ponieważ większość dzieci ma matkę i ojca, którzy świadomie przyczynili się do jego poczęcia, lub przynajmniej powinni mieć warunki, by zrobić to świadomie (edukacja seksualna!), to – bez względu na ich relację – powinni oni w równym stopniu dzielić się odpowiedzialnością, kosztami materialnymi i opieką: czy dzieje się to w zalegalizowanym związku, poza nim, czy po rozwodzie. Można to nazwać swoistym „paktem z dzieckiem”, który obowiązuje bez względu na stosunki między rodzicami.
Biorąc jednak pod uwagę wszelkie realnie zdarzające się sytuacje, należy dążyć do tego, aby taki „pakt” mogły zwierać z dzieckiem też inne osoby – nie tylko biologiczni rodzice. Mógłby on łączyć dziecko tylko z jedną osoba albo z ich większą liczbą, na przykład w rodzinach zrekonstruowanych formalnymi opiekunami dziecka mógłby być ojciec biologiczny i nowy partner matki, który na co dzień nim się zajmuje. Taki pakt z dzieckiem zawierany jest też przez rodziców adopcyjnych, przy czym jedynym kryterium powinna być ich psychologiczna dojrzałość i zdolność do pełnienia takiej roli, a nie płeć czy orientacja seksualna.
Tym razem też nie chodzi o projektowanie szczegółowych rozwiązań, ale wskazywanie kierunku myślenia. O to, aby szczegółowej, normatywnej i coraz bardziej oderwanej od realiów życia etyce konserwatywno-katolickiej przeciwstawić własny projekt etyki uniwersalnych zasad, dających się zastosować do rozmaitych związków i sytuacji. O wspólną miarę dla małżeństwa sakramentalnego, wielokrotnych związków, związków jednopłciowych i wszystkich innych. A projekty polityczne lewicy powinny być z taką etyką w jasny, zrozumiały i konsekwentny sposób powiązane. Pamiętać należy przy tym, że zostaje tu wiele miejsca na autonomię moralną, podejmowanie decyzji w sytuacjach, których nie da się przewidzieć i uregulować. Nie jest bowiem celem lewicy tworzenie tak jednoznacznych dyrektyw, jak, powiedzmy, te formułowane przez Kościół katolicki.
I wreszcie, pozostawiając innym rozważania, czy istnieje stosunek seksualny, powiedzmy na koniec, że nie istnieje etyka seksualna. Seks sam w sobie nie ma żadnego etycznego znaczenia, nabiera go dopiero w kontekście relacji, w jakiej się pojawia. Jeśli jest ona wolna od wszelkich form przemocy (również tej ukrytej) i odpowiedzialna, to dobrze. Nawet uprawiając przygodny seks w darkroomie, warto pamiętać o tym, żeby niczym partnera nie zarazić. A prostytucja? No cóż, kapitalistyczny rynek jest amoralny...
Tekst ukazał się w 16-17 numerze "Krytyki Politycznej".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz