niedziela, 21 lipca 2013

Tomasz Lis ostro krytykuje rząd za zwiększanie deficytu budżetowego

Premier powiedział właśnie, że w kasie jest manko, ale manko da się jakoś zasypać. Jak? Oczywiście nie tak, żeby uderzyło to w zwykłych ludzi, co to, to nie, skądże znowu. Ciekawe więc, skąd wezmą się pieniądze na zasypanie dziury, czyli na likwidację manka? A) z Marsa; B) z Jowisza; C) z Saturna; D) z naszych kieszeni. Ja obstawiam odpowiedź D. A Państwo? - pisze Tomasz Lis w najnowszym wydaniu "Newsweeka".
Tomasz Lis, fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Tomasz Lis, fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Manko w budżecie naszego państwa nie jest oczywiście efektem błędów księgowych. Przeciwnie. Jest ono – choć brzmi to paradoksalnie – skutkiem polityki miłości.
Sensem polityki miłości nigdy nie było oczywiście realizowanie zasady "kochajmy się". Jej istotą, niezwerbalizowaną, ale w sumie łatwo identyfikowalną, było, by ludzie kochali władzę. By ją kochali, musieli od niej dostawać wiadomości dobre, a nie złe. Oczywiście wiadomości dobre kosztują. Ale koszty daje się jakoś ukryć. Długi zamiatamy pod dywan, kredyty rolujemy, wszystko po to, by dzisiejszy kłopot nie prześladował nas dziś, ani jutro, ale pojutrze, a najlepiej za kilka lat – może za tyle lat, że nie będziemy już rządzić.
Jacek Rostowski nie jest złym księgowym. Przeciwnie, jest księgowym doskonałym. Nie widzę więc możliwości, by z sześciu ostatnich budżetów przez nieuwagę, brak profesjonalizmu, niezdarność przestrzelił aż pięć. Zakładam, że minister Rostowski za każdym razem doskonale wiedział, jaki będzie deficyt w państwowej kasie. Dlaczego więc deficyt niemal za każdym razem był większy niż pierwotnie zakładano w budżecie? To istota sprawy – ano dlatego, że Rostowski nie jest tak naprawdę głównym księgowym III RP, ale ministrem dobrych wieści. Dobrych wieści dla nas, ale przede wszystkim dla swego pryncypała.
Pozycja Jacka Rostowskiego w rządzie Donalda Tuska była i, jak się wydaje jest, niezachwiana. Nie dlatego niestety, że minister mówi premierowi całą prawdę. Zdaje się, że ta pozycja jest aż tak mocna, bo minister mówi premierowi to, co premier chciał i chce usłyszeć. Jesteśmy zieloną wyspą, jest pięknie, owszem, mamy kłopoty, ale kto ich nie ma, jest dobrze, będzie lepiej, może nie świetnie, a może i świetnie. Premier Tusk woli nie mieć kłopotów niż je mieć, dlatego ministra dobrych wieści Rostowskiego oceniał dobrze i doceniał sowicie, ostatnio podarował mu stanowisko wicepremiera. Było to aktem pozornie nieistotnym, ale bardzo znaczącym. Jeśli bowiem po sześciu latach rządów premier czyni ministra finansów wicepremierem, to albo nie ma pojęcia, co minister finansów robi, albo wie to doskonale i działania te docenia. Ale skoro tak, to nie ma sensu mówienie o budżecie Rostowskiego. Mamy budżety Tuska. Lepsze, gorsze, zwykle przestrzelone, ale budżety Tuska – tak po prostu.
Premier powiedział właśnie, że w kasie jest manko, ale manko da się jakoś zasypać. Jak? Oczywiście nie tak, żeby uderzyło to w zwykłych ludzi, co to, to nie, skądże znowu. Ciekawe więc, skąd wezmą się pieniądze na zasypanie dziury, czyli na likwidację manka? A) z Marsa; B) z Jowisza; C) z Saturna; D) z naszych kieszeni. Ja obstawiam odpowiedź D. A Państwo? Oczywiście też D. Brawo! Doskonała odpowiedź! Zasypiemy więc dziurę w budżecie własnymi pieniędzmi, ale już premier cudotwórca i wicepremier prestidigitator postarają się, byśmy płacili własnymi pieniędzmi, ale nie aż tak, żebyśmy to odczuli.
Fot. Newsweek
Do premiera oczywiście nie można mieć pretensji. On w zasadzie od początku wszystko mówił otwarcie. Żadnych bolesnych reform, jak ktoś chce, żeby ludzi bolało, to sadystą jest, ja sadystą nie jestem, reform nie będzie, bolało nie będzie. Już ja się z ministrem postaram, żebyśmy przez kilka lat pożyli na koszt przyszłych pokoleń, może będziemy żyć ponad stan, może będziemy przeżerać majątek przeznaczony na przyszłość, ale boleć nie będzie.
A więc nie bądźmy zaskoczeni. Od początku grano z nami w otwarte karty. Ok, może władza traktowała nas jak kompletnych idiotów, ale też musielibyśmy być kompletnymi głupkami, żeby tę bajkę kupować. Była bowiem tania i śmieszna, ot, opowiastka dla nierozgarniętych maluczkich. Ale może władza miała rację w ramach polityki miłości taką bajkę nam sprzedając?
Tu dochodzimy do najważniejszego pytania. Brzmi ono tak – czy jesteśmy wystarczająco dorośli, by traktowano nas poważnie, czy też jesteśmy bandą przygłupów, gotowych kupić każdy kit, który nam się funduje? Jacek Fedorowicz w roku 1981 śmiał się z komunistycznej władzy i jej niezdolności do mówienia ludziom prawdy, kpiąc, że "społeczeństwo nie jest przygotowane na tyle prawdy naraz". 32 lata minęły, nastąpiła rewolucja, w polityce przełom kopernikańsko-galilejski. Ale może społeczeństwo nadal nie jest przygotowane na tyle prawdy naraz? Może premier i główny księgowy RP wcale nie manipulowali liczbami i nami? Może po prostu, słusznie oceniając stan naszej świadomości, z pedagogicznym rozsądkiem oszczędzali nam bólu?

Jest oczywiście w całej tej układance jeszcze jeden element – pamięć o tym, że przed polityką miłości mieliśmy politykę autentycznej nienawiści. Lepsza jest oczywiście miłość prawdziwa od nieprawdziwej, ale też miłość udawana i plastikowa wydaje się lepsza niż nienawiść do bólu prawdziwa. Lepsza wydaje się mimo wszystko półprawda manipulanta niż cała prawda oszołoma. Lepszy jest pragmatyzm cynika niż idealizm paranoika. Kiepska alternatywa? Cóż, prawdziwa.
Źródło: Onet.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz