Nie dajmy się straszyć episkopatem, Gowinem czy Kochańskim. Rozmawiajmy wreszcie na temat!
Nie wierzę w cuda, ale, jak się okazuje, cuda się zdarzają. W środę w siedzibie „Gazety Wyborczej” ewidentnie zdarzył się cud: odbyła się pierwsza debata o in vitro w Polsce z prawdziwego zdarzenia. Powie ktoś, że przecież ten temat nieustannie wałkowany jest w mediach? Jest. Ale nie znaczy to, że kiedykolwiek dochodzi do merytorycznej dyskusji o leczeniu niepłodności tą metodą.
Debata Porozmawiajmy o in vitro udowodniła, że kiedy nie trzeba po raz tysięczny udowadniać, że dzieci poczęte in vitro nie są dziećmi Frankensteina (arcybiskup Pieronek), nie mają bruzd dotykowych na czołach (Franciszek Longchamps de Bérier), że in vitro nie indukuje wad wrodzonych (Andrzej Kochański), nie jest „wyrafinowaną aborcją” (Episkopat) oraz że mrożenie zarodków nie jest znęcaniem się nas tysiącami obywateli i obywatelek RP, płaczących w ciekłym azocie (Jarosław Gowin) – to można wreszcie porozmawiać na temat.
Czyli o czym? O wyzwaniach, ryzyku, szansach i osiągnięciach w leczeniu niepłodności dzięki in vitro. O trzyletnim refundacyjnym programie rządowym, który docelowo ma objąć 15 tysięcy par (2,5 tysiąca par jest właśnie w trakcie procedury). O 26 klinikach, które go przyjęły, zobowiązując się do przestrzegania ściśle określonych standardów dotyczących kwalifikacji do programu, procedur, liczby tworzonych zarodków w zależności od wskazań medycznych etc. O koniecznych regulacjach prawnych, które gwarantowałyby standaryzację postępowania wszystkich lekarzy i klinik, a tym samym bezpieczeństwo wszystkich poddających się in vitro w Polsce.
A także o potrzebach – często emocjonalnych – pacjentów i opiece nad rodzinami leczącymi się tą metodą. O koniecznym wsparciu psychologicznym, pracy z niepłodną parą nad jej stresem, lękiem, które często stają się kolejną barierą i utrudniają osiągnięcie sukcesu medycznego. O adopcji zarodków. O ograniczeniu tych nadliczbowych. O dawstwie gamet, zwłaszcza komórek jajowych (wystarczy wpisać w Google frazę „sprzedaż komórek jajowych”, żeby zobaczyć dyskretne ogłoszenia klinik, które co prawda nie proponują dawczyniom „wynagrodzenia” – więc teoretycznie do handlu komórkami nie dochodzi – tylko „rekompensatę”, wyższą niż średnia krajowa). O sposobach refundacji leczenia niepłodności (m.in. wpisaniu leków stymulujących na listę leków refundowanych) na poziomie lokalnym i krajowym.
Bo nie jest tak, że jeśli 80% Polek i Polaków popiera leczenie niepłodności metodą in vitro, to jest to koniec rozmowy. To dopiero początek.
Perspektywa pacjentów różni się bowiem znacznie od perspektywy lekarskiej czy naukowej. Te zaś różnią się od perspektywy ministrów, parlamentarzystów i samorządowców. Zupełnie inna jest wreszcie perspektywa osób poczętych dzięki in vitro.
Widać to było właśnie w trakcie rozmowy w Agorze – choć zgadzaliśmy się w kwestii podstawowej, rozmówcy potrafili mnie zaskoczyć. I tak okazuje się, że minister zdrowia Bartosz Arłukowicz oraz jego zastępca, wiceminister Igor Radziewicz-Winnicki, odpowiedzialny za ministerialny program in vitro, wcale nie uważają ustawy regulującej tę kwestię za priorytet. Wolą programem „odczarowywać” debatę o in vitro, zamiast tworzyć prawo. Jasne, to nie jest zakazane. Tylko że program ministerialny można w każdym momencie zakończyć, zostawiając leczone pary na lodzie. Do tego nie wszystkie kliniki spełniają standardy postępowania w nim zawarte i bez ustawy nie ma żadnych narzędzi kontroli nad nimi.
Ale ministrowie nie chcą naciskać na tworzenie ustawy o in vitro, bo jeszcze nam tej metody w Sejmie zakażą.
Teza to dość wątpliwa. W końcu projekt zakazujący in vitro oraz przewidujący dla lekarzy stosujących tę metodę karę pozbawienia wolności do lat trzech został odrzucony w pierwszym czytaniu. A od 2010 roku wiele w debacie publicznej i świadomości społecznej się zmieniło. Mimo to ministrowie się boją. Obawiam się jednak, że boją się bardziej podziałów w Platformie. Efekt tego jest taki, że choć w ministerstwie jest przygotowany projekt ustawy, nie jest on kierowany do prac w Sejmie.
Jeszcze bardziej zdziwiło mnie swobodne podejście wiceministra Radziewicza-Winnickiego do unijnych dyrektyw odnoszących się do postępowania z trzema kategoriami tkanek i komórek: rozrodczych, zarodkowych i tkanek płodu. W trakcie debaty można było odnieść wrażenie, jakby były to jakieś ogólne wytyczne, niezwiązane z procedurą in vitro, a nie prawo, które państwo członkowskie ma obowiązek zaimplementować. Najwyraźniej jednak Komisja Europejska ma inne zdanie, bo pozwała we wrześniu Polskę do Trybunału Sprawiedliwości za to, że do dziś nie wdrożyła dyrektywy 2004/23/WE, którą powinna była przyjąć do 2006 roku. Dziwi to również z bardzo pragmatycznego powodu: kara naliczana jest dziennie. Ostatnio Komisja Europejska, skarżąc Szwecję, żądała w Trybunale po 50 tys. euro za każdy dzień zwłoki.
A jeśli nie ustawa i nie dyrektywy unijne, to może ratyfikowanie przyjętej przez Polskę w 1999 roku konwencji bioetycznej Rady Europy? Minister Arłukowicz najpierw starał się uniknąć w tej sprawie odpowiedzi, po uporczywym dopytywani się stwierdził, że jesteśmy bliżej przyjęcia konwencji niż dalej, a wreszcie obiecał, że dołoży wszelkich starań, by do ratyfikacji doszło jak najszybciej, bo jest to dla niego priorytet. Bardzo się cieszę i trzymam ministra za słowo.
Jaki płynie wniosek z tej debaty? Uwolnijmy się od absurdalnego dyskursu narzuconego nam przez episkopat i PiS. Nie dajmy się zastraszyć Longchamps de Bérier, Pieronkowi, Kochańskiemu czy Piesze – dyskutujmy o in vitro tak, jakby ich nie było. Ja już wiem, że jest to możliwe.
Czytaj także:
Sławomir Wołczyński: Debata o in vitro jest zdominowana przez Kościół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz