O ruchu My Poznaniacy i innych ruchach miejskich opowiada w „Notesie.na.6.tygodni” Agnieszka Ziółkowska.
Arkadiusz Gruszczyński: Stowarzyszenie My Poznaniacy odniosło w ciągu ostatnich kilku lat spektakularny sukces: od 2007 roku zdążyliście zdobyć bardzo dobry wynik w wyborach samorządowych w Poznaniu, zorganizować udany Kongres Ruchów Miejskich. Ostatnio podzieliliście się na dwie grupy. Jak postrzegasz moment, kiedy ruch miejski przeradza się w siłę polityczną, która poprzez dostępne narzędzia polityczne chce działać w mieście i pracować dla mieszkańców?
Wiesz, podzielenie się oddolnej grupy, której udało się osiągnąć taki rezultat wyborczy, a zaraz potem zainicjować powstanie ogólnopolskiej sieci ruchów miejskich, na pewno sukcesem nie było... (westchnięcie). […] Stowarzyszenie zakładała grupa osób, która poznała się w 2007 roku przy okazji uchwalania w Poznaniu studium zagospodarowania przestrzennego. Byli to ludzie z różnych dzielnic, którzy poznali się na korytarzach w Urzędzie Miasta, protestując przeciw brakowi konsultacji założeń studium z mieszkańcami, przeciw przypadkowej zabudowie mieszkaniowej i innym kontrowersyjnym pomysłom miasta. Swój protest sformalizowali powołując porozumienie społeczne.
My Poznaniacy byli na początku typowym NIMB-em (z ang. Not in My Backyard) – ruchem wywodzącym się z protestu wobec tego, co dotyka mieszkańców bezpośrednio […]. Do wyborów samorządowych w 2010 roku zajmowaliśmy się takimi sprawami jak zagospodarowanie przestrzenne, lotnisko F-16 w podpoznańskich Krzesinach, zieleń w mieście. Wraz z pojawieniem się po wyborach samorządowych nowych członków – a w momencie rozpadu było ich ponad dziewięćdziesiąt – spektrum tematyczne działalności Stowarzyszenia się poszerzało. Zaczęliśmy zajmować się m.in. polityką społeczną (sytuacja pracownic żłobkowych, sprzeciw wobec niezaplanowanych likwidacji szkół), mieszkaniową (sprzeciw wobec budowy getta kontenerowego czy eksmisjom na bruk) i kulturalną miasta (Poznański Kongres Kultury).
W takich oddolnych, obywatelskich działaniach, niedotowanych w żaden sposób, kiedy ludzie kierują się zapałem i poświęcają na pracę swój wolny czas i energię, udaje się ruszyć te tematy i zrealizować te działania, które naprawdę interesują zaangażowane osoby.
Ruch społeczny jest tym, czym są jego członkowie. Nic samo się nie zrobi.
Najważniejsze jest jednak to, że udało nam się przejść od problemów partykularnych, problemów „własnego podwórka”, do ogólnomiejskiego poziomu. Kluczowy był tu moment wyborów samorządowych. […] To było świadome wzięcie odpowiedzialności za głoszone poglądy: uważaliśmy, że mamy pomysł na fajne miasto, i chcieliśmy go zrealizować, a przynajmniej pokazać, że jesteśmy na to gotowi. Chodziło o to, żeby pokazać, że nie tylko chcemy krytykować władze miasta czy w nieskończoność dyskutować o mieście, ale jesteśmy gotowi wziąć za nie odpowiedzialność. […]
Ogromnym sukcesem było zdobycie 9,3% poparcia w wyborach do Rady Miasta. Jacek Jaśkowiak, który był naszym kandydatem na prezydenta, dostał 7% głosów, więcej niż partyjny kandydat SLD. Kampania wyborcza była robiona przez ludzi, którzy nie mieli w tym żadnego doświadczenia, a wynik był spektakularny, zwłaszcza że nie wróżono nam sukcesu. Nie spodziewaliśmy się tego. Niestety w wyniku obecnie obowiązującej ordynacji na poziomie lokalnym, która promuje silne partie polityczne, nie udało nam się wejść do Rady Miasta. To jest ważna kwestia, ponieważ Palikotowi przy porównywalnym wyniku wyborczym w wyborach parlamentarnych udało się wprowadzić wielu posłów, a w Poznaniu prawie 10% mieszkańców zostało bez swojej reprezentacji.
W jaki sposób wykorzystaliście sukces wyborczy?
Dla poznaniaków, mediów, a także polityków staliśmy się de facto kolejną siłą polityczną w mieście mimo że nie uzyskaliśmy żadnego mandatu. Z jednej strony nasz głos stał się naprawdę słyszalny w mieście, staliśmy się pewnego rodzaju tubą obywatelską, bo zaczęli się do nas interwencyjnie zgłaszać mieszkańcy z problemami, których nie potrafili rozwiązać w inny sposób. Uzyskaliśmy możliwość nagłaśniania oraz wprowadzania pewnych tematów do debaty publicznej, a zarazem skuteczniej pełniliśmy funkcję watchdogową, patrząc władzy na ręce. Z drugiej strony zaczęliśmy też wprowadzać pewne konstruktywne propozycje i je realizować dzięki dialogowi z różnymi podmiotami decyzyjnymi oraz mieszkańcami. Staliśmy się pomostem między władzą a mieszkańcami. W 2007 roku wyrzucano przedstawicieli My Poznaniaków z sesji Rad Miasta, a po wyborach zaczęto nas zapraszać do współpracy (śmiech). […]
Jaka była struktura stowarzyszenia? Jak wyglądał proces podejmowania decyzji?
Początkowa struktura była pomyślana na trzydzieści osób; przy dziewięćdziesięciu okazała się nieefektywna, mimo że ją rozwijaliśmy. Do siedmioosobowego zarządu dołączyli koordynatorzy tematyczni, którzy pilotowali dane sprawy w mieście (ja na przykład zajmowałam się polityką mieszkaniową) oraz dzielnicowi (co zazwyczaj pokrywało się z działaniem w radach osiedli). W zależności od sprawy w mediach czy w urzędzie miasta wypowiadała się kompetentna osoba.
Problemem okazało się to, że nie przewidzieliśmy żadnych narzędzi rozwiązywania konfliktów, które przeciwdziałałyby przekształcaniu się sporów merytorycznych w konflikty osobowe. Zabrakło mechanizmu, który by odpersonalizował spory i pozwolił je w miarę obiektywnie rozsądzić: czy to sądu koleżeńskiego, czy to jakiejś rady.
Wiesz, kiedy buduje się stowarzyszenie na fali entuzjazmu, wzajemnego zaufania, przyjacielskiej atmosferze – jak wszystko idzie dobrze, to takie mechanizmy nie są potrzebne. Większość decyzji podejmuje się konsensualnie, dochodzi się do pewnych rozwiązań w dyskusji. Ale kiedy jest coraz więcej osób, zajmujących się coraz bardziej specjalistycznymi tematami w coraz szerszym spektrum działań, nie można już tak działać, nie da się wszystkiego przegadać i wydyskutować. Kluczowa staje się wtedy komunikacja i mechanizmy buforowe pozwalające spuścić trochę powietrza, kiedy atmosfera staje się gęsta. Ich brak nas zniszczył. Ostatnie pół roku działania stowarzyszenia, przed tym, jak część osób postanowiła z niego odejść, spędziliśmy głównie na kłóceniu się ze sobą, a pewnych spraw udało się dopilnować tylko ogromnym wysiłkiem i poświęceniem, bo atmosfera w ogóle nie sprzyjała pracy. […]
Kluczowy jest moment, kiedy ruch obywatelski, czyli coś, co jest płynne, co jest po prostu ruchem, oparty na nieformalnych zasadach współpracy, się formalizuje. Nie można się wtedy spieszyć, trzeba budować solidne fundamenty i dobre mechanizmy współdziałania (koniecznie z wentylami bezpieczeństwa).
To też łączy się z entuzjazmem. W waszym przypadku entuzjazm przerodził się w ustrukturyzowany ruch społeczny.
Jeśli chcesz działać dłużej na wielu poziomach tematycznych, a nie bronić jednej, konkretnej sprawy, potrzebujesz organizmu, kręgosłupa. Jeśli chcesz brać aktywny udział w życiu polityczno-publicznym, to początkowy entuzjazm i mobilizacja muszą doprowadzić do wypracowania struktur. Rodzi się pytanie o konieczne dla przetrwania minimum strukturalne. Jak zrobić, żeby struktura nie zabijała dobrej energii i entuzjazmu, tylko pozwalała je lepiej i skuteczniej skanalizować i wykorzystać? Hiszpańscy Oburzeni mają świetnie opracowane kanały komunikacji, podejmują swoje decyzje na zasadzie konsensusu, ale ciężko powiedzieć, żeby ich działania doprowadziły do konkretnych, wymiernych rezultatów. Los Indignados tworzą raczej Foucaltowskie heteroteopie, a ruchy miejskie, jak My Poznaniacy, są silnie zakorzenione w w rzeczywistej tkance miejskiej, na którą chcą oddziaływać, którą chcą współtworzyć, o której chcą współdecydować, a nie budować do niej alternatywę.
Źródło: Dziennik Opinii KP
Cała rozmowa w „Notesie.na.6.tygodni” #88
Źródło: Dziennik Opinii KP
Cała rozmowa w „Notesie.na.6.tygodni” #88
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz