środa, 6 listopada 2013

Eliz Szybowicz - MARYLA I TRANSOWY DZIADEK

Kiedy Maryla wraca ze szkoły, w progu wita ją dziadek przepasany fartuszkiem w kwiatki. Jej koleżanki i koledzy są tak ciekawi tego fascynującego zjawiska, że odprowadzają ją pod sam dom, żeby obejrzeć starszego pana występującego w roli babci.

Do niedawna wracającej ze szkoły Maryli nie witał nikt. Nikt też nie chodził na wywiadówki. Przy absencji rodziców „mechanizm domu” działał sam, ale wadliwie. Tata jako sadownik jest stale w rozjazdach służbowych. Mama, pielęgniarka na oddziale noworodków i opiekunka społeczna, też zwykle jest nieobecna. „Odkąd przestałam być noworodkiem, a nie zasłużyłam na czujność opiekunki społecznej – konstatuje z goryczą Maryla – mama rzeczywiście zajmuje się mną dość rzadko”. Zawodowo podwójnie opiekuńcza – prywatnie niezbyt przejmuje się córką. Jedna je obiady w stołówce szpitalnej, druga – szkolnej, co ma obrazować erozję rodziny. Tacie doskwierają dolegliwości żołądkowe i poczucie, że życie rodzinne „jakoś się tak dziwnie rozłazi” wskutek braku w domu „czyjejś stałej obecności”.

Mama wyemancypowała się dawno temu, nie wiadomo jak. Mąż nie ma do niej pretensji. Jego zastrzeżenia nie są opatrzone konkretnym adresem, stanowią raczej strukturalną analizę sytuacji. To on postanawia załatać dziurę po domowej kobiecie i prosi owdowiałego teścia, by z nimi zamieszkał i pomógł zreperować szkody.

Dziadek sprawnie robi zakupy, gotuje, piecze i sprząta, a także troszczy się o Marylę i jej rodziców, czyli wypełnia tradycyjne obowiązki matki gastronomicznej, ale przedstawiany jest jako doskonały organizator i zarządca (zatem już wtedy dowartościowywano pracę domową podobnie jak dzisiaj zajęcia „menedżerki rodziny”). W przeszłości stworzył szkolny klub sportowy, oddział Związku Filatelistów, był kierownikiem domu kultury, „a teraz, jako emeryt, ma poprowadzić nasz dom”. Żeby nie było za łatwo, dziadek nie żywi ani odrobiny aspiracji do roli opresyjnego patriarchy. Spogląda uważnie i czule. Jego domeną jest ciche poświęcenie. Ewentualna dyscyplina Maryli musiałaby być samodyscypliną wdrożoną pod nieobecność autorytetów. Niesubordynacja zaś nie doczeka się poparcia, na przykład ze strony matki.

Dom szybko staje się podobny do „tysięcy innych domów”, wraca do normy. Pachnie rosołem, ciastem waniliowym, pastą do podłóg. W tym momencie, kiedy padają słowa o „tysiącach innych domów”, tak naprawdę wychodzi na jaw uprzednia aberracyjność rodziny. Wydaje się nie mieć znaczenia, że rolę gospodyni odgrywa dziadek.

Tylko Jurek, mądry chłopak Maryli, zdobywa się na refleksję genderową. „Dopiero kiedy przyglądam się twojemu dziadziusiowi – powiada po namyśle – widzę, ile roboty ma u nas w domu babcia”.

Ale w opowiadaniu Krystyny Siesickiej Być babim latem (Horyzonty, 1971, ilustr. Danuta Cesarska) ważniejsza niż dziadek jest Maryla, która „kobiecych” ról nie znosi i nie odgrywa, choć już powinna. Tym większe jej zaniedbanie, że robi to „za nią” starszy mężczyzna, nie inna kobieta.


Matka i ojciec są w opowiadaniu obecni tylko przez chwilę, potem znikają i dramat rozgrywa się między dziadkiem, który występuje w rażąco nie swojej roli, Jurkiem, reprezentantem mężczyzn w wieku produkcyjnym (ergo: ważną instancją oceniającą), a dwojgiem konkurujących dziewcząt. Nowoczesna matka, bez cienia poczucia winy, tym razem wstępuje na scenę dosłownie na chwilę, by przyczynić się do odebrania córce prawa do autonomicznego terytorium. Ta, która może swobodnie poruszać się w sferze pozadomowej, bezmyślnie ogranicza przestrzeń córki.

Na wstępie bowiem wnuczka musi „chętnie” odstąpić dziadkowi własny pokój i zamieszkać kątem w kuchni. W końcu go kocha, więc nawet nie jest w stanie oponować. Zacina zęby i wpada w emocjonalny zamęt okresu przejściowego: „W tym czasie kochałam dziadziusia bardziej niż kiedykolwiek. Starałam się być dla niego czuła i miła. Głównie dlatego, że nie potrafiłam się cieszyć jego obecnością. A to było wstrętne”. Potem się przyzwyczaja. Co prawda zrezygnowała ze swojej przestrzeni, ale otrzymała w zamian komfort żywieniowo-opiekuńczy. Jest wdzięczna. Sytuacja powszednieje. Maryla przestaje okazywać dziadkowi miłość.

Wtedy w domu pojawia się perfekcyjna kuzynka Anka – beztroskie wcielenie normy. Od urodzenia – jak głosi rodzinna legenda – lepsza, posłuszniejsza, zręczniejsza, czulsza i troskliwsza niż Maryla. Bezskutecznie stawiana jej za przykład.

Ponieważ Anka jest długowłosą fanką Połomskiego, Maryla nosi krótką fryzurę i słucha Grupy Skifflowej No To Co. Ponieważ Anka zaczyna spontanicznie i radośnie wyręczać dziadka w gotowaniu, Maryla tym bardziej nie chce być do niej podobna. Anka pomaga i uprzedza życzenia, Maryla przychodzi na gotowe. Anka smaży pyszne mielone kotlety, Maryla nigdy nawet nie pomyślała o przygotowaniu obiadu.




Anka, żeby pasować do genderowych standardów, prawie nie musi z sobą walczyć, mieści się w gotowej formie, podobno urodziła się kobietą – Maryla jest udręczona oporem i musi wypracować emancypacyjny styl życia i wzorzec emocjonalny, który pozwoli zachować/zdobyć miłość. Konwencjonalne sposoby podtrzymywania i okazywania uczuć bywają bowiem często antyemancypacyjne.

Anka zdobywa serce dziadka i – jakby tego było mało – oczarowuje Jurka, okazując się idealną słuchaczką jego wywodów. „Cała była zasłuchaniem, zdumieniem, przejęciem”. „Cała”? Anka najwyraźniej nie ma niezależnej podmiotowości, istnieje tylko w relacjach. To aż nadto wystarcza, żeby genderowa mądrość Jurka wyparowała. Anka wyrzeka się pójścia z nim do kina, co chłopak nazywa lojalnością wobec Maryli i ocenia jako „ładną” cechę dziewczyny.

Wiadomo, nic tak nie zdobi kobiety, jak zdolność do poświęceń i tłumienia egoistycznych pragnień.

Maryla ma „koszmarne uczucie” bycia niepotrzebną we własnym życiu, które Anka z wdziękiem jej odbiera. Przegrywa bieg po miłość. Jej zwykła przekora przechodzi w dziką nienawiść. Ulgi nie sprawia ani pobłażliwość, ani zgryźliwość wobec Anki. Wściekłość dusi i rozpiera Marylę. Ze złości robi pranie, a potem płacze. Agresja wyzwalana przez chodzący ideał dziewczęcości skierowana jest tyleż przeciwko nieświadomej konfliktu rywalce, co przeciwko sobie. „To ja okradałam samą siebie – przyznaje Maryla. Byłam egoistką” i „upartym osłem”, który „nie potrafi przyznać komuś racji”.

Presja i frustracja są tak wielkie, że bliska wybuchu bohaterka odczuwa przymus negatywnego działania, nosi się z życzeniem śmierci, fantazjuje o sposobach otrucia. To nic, że obiektem morderczej fantazji są de facto tylko ukochane rybki Anki (żeby także genderowa prymuska poznała smak straty). Taka konwencja. W warstwie symbolicznej chodzi o natężenie złych emocji i śmiertelny międzydziewczęcy antagonizm. Śmiertelny, bo rybka zdycha. Co prawda z niezależnych powodów, ale wyrzuty sumienia Maryli są jak najbardziej zależne i jak najcięższe.

Siesicka, na ile to możliwe, powstrzymuje się od oceny. Maryla mówi w pierwszej osobie i prezentuje się sama. Jej punkt widzenia ma priorytet. Emancypacyjna frustracja waży tyle co genderowe zaniechanie. Kluczowa jest oczywiście puenta opowiadania. Po wyprowadzce Anki Maryla obserwuje zasępionego dziadka i przeżywa kryzys. Z jednej strony odczuwa przemożną chęć posłodzenia dziadkowi herbaty, jak robiła to perfekcyjna kuzynka, z drugiej – powtórzenie tego gestu jest ponad jej siły. Ponieważ nie pasuje do patriarchalnej matrycy uczuć, wątpi w swoją miłość do dziadka, którą jednocześnie uważa za wielką.

Z powodu wewnętrznej szamotaniny nie może spać. Automatycznie przewija się w jej głowie oderwane zdanie: „Być babim latem…!”. Wyraża się w ten sposób tęsknota Maryli za radosną lekkością, ucieczką, magicznym wyjściem z sytuacji. Uchyleniem presji. Surrealne liście na ilustracjach Cesarskiej korespondują z odmiennym stanem świadomości bohaterki.


Końcówka opowiadania jest niejasna, niezbyt dobrze napisana. Dwa zdania brzmią jednak mocno. Pierwsze to deklaracja trwania w egoizmie: „Oczy otwierały mi się same, chaotyczne myśli sformowały się w jedną, dręczącą i uporczywą. Być babim latem! Nie mogłam. To znaczyło przełamać siebie, swój egoizm, upór, nie mogłam już dłużej uciekać od prawdy”. Drugie zdaje się zaprzeczać pierwszemu. Maryla uświadamia sobie: „Ciepło tego domu, chłód ręki na rozpalonym czole, milcząca dobroć. Dawał z siebie tak wiele, a nie brał niczego”. Idzie do dziadka i (jak wtedy, gdy przychodził tylko na niedzielne obiady i się nie poświęcał) wyznaje: „Zatęskniłam”. Ale to nie kapitulacja.

To powrót do punktu wyjścia, a zarazem nowe rozdanie. Zainicjowane i dyktowane przez Marylę. Żadnych poświęceń, wyręczeń, karmienia i krzątactwa, które zawsze ktoś musi wykonywać kosztem swojej autonomii. Czysta ekspresja uczuć.


PS. Ilustracje Danuty Cesarskiej możecie obejrzeć dzięki temu, że w archiwum Biblioteki Raczyńskich dobrze zachował się raczej trudny do zdobycia egzemplarz pierwszego wydania. Wielkie nakłady po 40-50 latach okazują się przegrywać z miłością czytelniczek. Książki przestają istnieć.

Dla porównania zamieszczam okładkę i dwie ilustracje z wydanego w 1992 r. zbioru opowiadań, w którym pierwszy raz przeczytałam Być babim latem. Dyletanctwo lat 90. w tym zestawieniu jest uderzające. Takie są skutki obraźliwych wyobrażeń o masowym odbiorcy.

Tekst ukazał się na blogu Elizy Szybowicz nietylkomusierowicz.wordpress.com.
Źródło: Dziennik Opinii KP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz