poniedziałek, 25 listopada 2013

Lady Pank - boysband prawie bez kontroli [KSIĄŻKA]

Anna Malinowska
 Drukuj
Michał Grzesiek ze swoją książką
Michał Grzesiek ze swoją książką (Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Gazeta)
- Od 1983 r. w kraju nie powstała grupa, która przynajmniej w jakiejś części osiągnęła taki sukces jak Lady Pank - mówi Michał Grzesiek, autor książki "Lady Pank. Biografia nieautoryzowana". To pierwsza taka publikacja o zespole.


Anna Malinowska: Pamiętam, jak w czasie studiów byliśmy w pewnym katowickim klubie, w którym stała szafa grająca. Wrzuciłeś wszystkie pieniądze, żeby posłuchać kilkadziesiąt razy utworu Budki Suflera "Nie wierz nigdy kobiecie". "Tak się rodził Lady Pank" - mówiłeś nam, którzy słuchaliśmy razem z tobą. Już wtedy uwielbiałeś ten zespół, a książka to zwieńczenie twoich marzeń. W latach 80. rozeszłaby się na pniu, ale czy dziś są jeszcze ludzie, którzy podzielają tę fascynację?

Michał Grzesiek*: Fanów grupy dziś nie brakuje i właśnie im należała się taka publikacja. Polityka zespołu, który ma trzydzieści lat stażu, jest kompletnie niezrozumiała. Ze starego składu zostali dziś tylko Jan Borysewicz i Janusz Panasewicz. Obaj nie chcą o historii zespołu rozmawiać. Nie potrafią chyba nabrać dystansu, może to jakieś poczucie wstydu. Dlatego jest to biografia nieautoryzowana. O tym, jak było, chętnie opowiadali za to byli członkowie zespołu, menedżerowie. Oni widać zrozumieli, że ludziom kochającym Lady Pank po prostu się to należy. Inne kultowe grupy nie mają takiego problemu. Wystarczy wspomnieć Dżem. Na każdym ich koncercie możesz kupić książki o historii zespołu, o Ryśku Riedlu, a do tego DVD z koncertami. Lady Pank o to nie dba. Z mojej książki fani będą zadowoleni. Inaczej niż lider zespołu, nazwisko przemilczę.

- Dlaczego? Przecież duet Panasewicz - Borysewicz porównujesz do Micka Jaggera i Keitha Richardsa. Trudno o większe pochlebstwo.

- Niektórzy lubią mieć wpływ na to, co w takiej publikacji jest zamieszczone. No i przy okazji partycypować w zyskach. Widzisz, Lady Pank było zawsze odzwierciedleniem swoich czasów. W latach 80. wbrew temu, co powszechnie myślano, muzycy nie zarabiali Bóg wie ile. Kora kiedyś powiedziała: "Byliśmy uwielbianymi przez tłumy biedakami". I nie ma w tym nadmiernej przesady. Stawki za koncert i płyty były takie, że muzycy z Lady Pank mieszkali w wynajmowanych kawalerkach. Paweł Mścisławski, były basista grupy, miał problem z kupnem nowych strun. Stare musiał często gotować w wodzie z solą i octem. Na próby dojeżdżał tramwajem. A przecież pierwsza płyta grupy rozeszła się w prawie milionowym nakładzie! Kto dziś w Polsce odnosi taki sukces? Muzycy jednak na brak pieniędzy nie marudzili i robili swoje. Jak wówczas każdy. Bo tak naprawdę Lady Pank zarabiał poza muzyką. Zespół był absolutnym prekursorem, jeśli chodzi o biznes gadżeciarski. Produkowano naklejki, prasowanki z wizerunkiem muzyków. Logo grupy dodawane było na trampkach, powstały nawet perfumy z jej nazwą. Nikt wcześniej w Polsce czegoś takiego nie wykorzystywał.

Pieniądze zaważyły też na rozpadzie pierwszego składu. Chłopcy pojechali do Stanów. Był 1988 r. Bardzo chcieli zarobić. Kto wtedy nie chciał? Muzycy pokłócili się o to, jak. Chcieli innego, lepszego życia. Do tego stopnia, że Mścisławski na dobre osiadł w Ameryce. Gitarę zamienił na kierownicę ciężarówki. Jak by na to nie patrzeć, Lady Pank dopasowywał się do tego, jak myślała większość społeczeństwa. Dziś zresztą też prawie wszyscy myślą o pieniądzach.


- Z twojej książki wynika, że zespołu nie tworzyli kumple z jednego podwórka. Być może z tego powodu szybko każdy poszedł w swoją stronę?

- W przeciwieństwie np. do Oddziału Zamkniętego, w którym zaprzyjaźnieni kumple postanowili założyć zespół, Lady Pank od początku do końca był odgórnie przemyślanym produktem. I nie ma się co oszukiwać, że gdyby nie Borysewicz, nie byłoby grupy. Pochodzący z Wrocławia bardzo młody muzyk poszukiwał swojego miejsca, odpowiednich ludzi. Na początku przyjechał na Górny Śląsk. Związał się z formacją Irka Dudka. Ale tylko na dwa lata. Odszedł, bo jak mówił, nie mógł nerwowo wytrzymać. "Śląsk w ogóle jest takim dziwnym terenem, tam jest taka dziwna atmosfera. Po prostu trzeba być ze Śląska, żeby tam grać z tymi ludźmi"- mówił Borysewicz, który przez ten czas mieszkał w piwnicy pewnej kamienicy w Chorzowie. Później udało mu się dołączyć do Budki Suflera. Wtedy też poznał Andrzeja Mogielnickiego - z wykształcenia prawnika, który okazał się jednym z najlepszych tekściarzy w Polsce. Napisał już dla Perfectu "Co się stało z Magdą K.", tekst dotyczy zbiorowego gwałtu. Dla Izabeli Trojanowskiej "Wszystko czego dziś chcę", w którym łamał kolejne tabu - kobieta śpiewa do faceta, że może jej dać tylko małego fiata i mieszkanie w bloku za 30 lat, więc lepiej niech da jej jeden dobry orgazm, bo nic lepszego nie jest w stanie. Mogielnicki był genialnym obserwatorem naszej rzeczywistości. Słychać to w tekstach wykonywanych przez Lady Pank. O ironio, teksty do "Kryzysowej narzeczonej" czy do "Mniej niż zero" niewiele dziś straciły na swojej aktualności. To właśnie Mogielnicki wspólnie z Borysewiczem wspólnie postanowili założyć zespół. Mogielnicki miał pisać teksty dla przystojnych chłopaków, za którymi by szalał tłum fanek. Miał powstawać hit za hitem. Lady Pank to tak naprawdę pierwszy polski boysband. Ze swoją określoną stylistyką - fryzurami, bardzo kolorowymi ciuchami, co miało być kontrastem dla panującej szarzyzny. Z czasem wyszukano odpowiednich kandydatów. Oczywiście niekwestionowanym liderem był Borysewicz, tyle że dość słabo śpiewał. Potrzebny był wokal z prawdziwego zdarzenia. Mogielnicki odkrył faceta, który śpiewał w wojskowym zespole Desant. Kiedy Borysewicz po raz pierwszy zobaczył Panasewicza, powiedział tylko: sp...lam i poszedł się upić. Trudno się dziwić, bo Panasewicz przyjechał na próbę w wojskowym mundurze. W końcu jednak obaj się dotarli, tyle tylko że Panasewicz musiał zmienić imię na Janusz. Bo naprawdę w dowodzie ma Jan. A jak wiadomo, dwóch Janów w takiej kapeli być nie mogło. Prawda jest jednak taka, że to, co z pozoru mogło wydawać się sztucznym tworem, zmieniło się w dość zgraną paczkę kumpli, nad którymi nikt nie miał kontroli.

Ach, te słynne imprezy i tłumy wyczekujących fanek...

- Imprezy tak, ale w sprawie ekscesów z dziewczynami powstała mitologia. Panowie nie byli specjalnie skłonni do rozwiązłego stylu życia. Zdarzały się jakieś pojedyncze epizody. Jak było naprawdę, najlepiej świadczą słowa Marka Piekarczyka z zespołu TSA. W jednym z wywiadów powiedział: "Za nami to w skórzanych kurtkach jakieś babochłopy łażą, nie wiadomo co. A Lady Pank ma zawsze najlepsze laski ze wszystkich. A do tego oni ich nie chcą. W hotelu zawsze uciekają do swoich pokoi. No to wtedy te ich ślicznotki dopadamy my". Z Pankami na trasy często jeździły ich dziewczyny.

Z alkoholem to już inna sprawa, bywało, że lał się strumieniami, bo oni musieli się jakoś rozładować. Z koncertu do hotelu wracali nabuzowani. Co mieli robić? Kłaść się spać? Oczywiście alkohol robił swoje i burdy się zdarzały. Kiedyś po koncercie w Spodku Lady Pank mieszkał w hotelu Warszawa, czyli dzisiejszym Novotelu. W pokoju na muzyków czekało mnóstwo szampana. Trunek okazał się zbyt ciepły i postanowiono go schłodzić za pomocą gaśnic śniegowych. Zrobił się potworny rumor. Do pokoju Borysewicza zatelefonował inny z hotelowych gości - Antoni Wit, świeżo upieczony dyrektor Narodowej Orkiestry Symfonicznej w Katowicach. Doszło do dość mocnej wymiany zdań. Lady Pank nie wiedział, kto dzwoni. Na drugi dzień muzycy skruszeni przyznali, że w nocy doszło do zderzenia muzyki klasycznej z rockową.

Wybrykiem, który o mało nie doprowadził do rozbicia grupy, był słynny incydent Borysewicza we Wrocławiu.

- Zanim Borysewicz spuścił spodnie w czasie koncertu, został sprowokowany. Na stadionie pojawili się jego dawni kumple. Krzyczeli w jego stronę m.in. "Ty szmato". To nie jest tak, że go usprawiedliwiam, ale takie były fakty.

Borysewicz ma dość trudny charakter. Pewnie w jakimś stopniu znaczenie miały doświadczenia z dzieciństwa. Jako nastolatek musiał się opiekować leżącą, chorą na stwardnienie rozsiane matką. Jego brat pod wpływem zawodu miłosnego popełnił samobójstwo. Dla mnie prywatnie Borysewicz to dość skomplikowana postać. Jeśli wziąć pod uwagę muzykę, to niewątpliwie jest jednym z największych polskich talentów. Przykładem może być muzyka do filmu "O dwóch takich, co ukradli księżyc". W całości jest autorstwa Borysewicza, to on grał na wszystkich instrumentach.

Miał szansę na światową karierę, gdy zespół pojechał na koncerty do Stanów Zjednoczonych. Menedżer Madonny szukał właśnie gitarzysty do teledysku "La Isla Bonita" i złożył propozycję Borysewiczowi, ale ten omówił. Tłumaczył się brakiem czasu ze względu na zobowiązania koncertowe. Podobnie było, gdy propozycję złożył mu menedżer Red Hot Chili Peppers, który szukał gitarzysty.

Z drugiej strony Borysewiczowi trafiały się też wpadki i marne koncerty. Kiedyś w Bytomiu Lady Pank wystąpił na imprezie charytatywnej na rzecz niepełnosprawnych. Dzieci siedziały tuż pod sceną na wózkach inwalidzkich, a Borysewicz, nie przebierając w słowach, spierał się z kilkoma osobami z publiczności. Na koncert złożyły się chaotyczne, okrojone wersje kilku przebojów i tyle. O takich sytuacjach też piszę. Moja książka nie jest laurką.

Nie można mieć wątpliwości, że twoi bohaterowie na zawsze wpisali się w historię polskiej muzyki, ale za co jeszcze można kochać Lady Pank?

- Za to, że zespół potrafił podnieść się i wykaraskać z najgorszych tarapatów. Istnieje i gra od 30 lat. Za dorobek. Za to, że nigdy na pozwolił zapomnieć o pierwszej miłości, jaką dla mnie była wysłuchana w latach 80. "Fabryka Małp". Cały czas obserwuję rynek muzyczny w Polsce i widzę, że od 1983 r. w Polsce nie narodziła się grupa, która przynajmniej w minimalny sposób mogłaby być naśladowcą czy kontynuatorem takiego brzmienia.

Michał Grzesiek - katowiczanin, absolwent politologii na Uniwersytecie Śląskim. Dwa lata temu na rynku ukazała się jego pierwsza książka "James Bond. Szpieg, którego kochamy". Autor już wkrótce rozpocznie pracę nad kolejną publikacją. Tym razem będzie to historia zespołu Oddział Zamknięty.



Wyborcza.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz