czwartek, 21 listopada 2013

Szacowni muzyczni ekstremiści. Legendarny Napalm Death w Polsce [ROZMOWA]

Przemysław Gulda, yes
 Drukuj

Napalm Death
Napalm Death (Materiały prasowe)
Kiedy zaczynali, byli symbolem muzycznego ekstremizmu niemożliwego do zaakceptowania dla nikogo spoza wąskiej niszy. Dziś są nobliwymi klasykami, a grindcore - muzyka, do której stworzenia wydatnie się przyczynili - z powodzeniem brzmi na największych festiwalach. Napalm Death wystąpi w ten weekend (22-24 listopada) w Krakowie, Łodzi i Gdyni
Jest początek lat 80., pierwsza fala punk rocka w Europie zaczyna tracić swój impet. Najważniejsi przedstawiciele albo zaprzestają aktywnej działalności, albo zaczynają grać o wiele łagodniej (choćby The Clash), albo zmieniają szyld i muzyczny kierunek (tak jak John Lydon, który odszedł z grupy Sex Pistols, żeby założyć postpunkowy Public Image Ltd.). A przecież wściekłość młodych ludzi nie maleje, ale wręcz rośnie.

Wielka Brytania pod rządami Margaret Thatcher prowadzi politykę antysocjalną i antyzwiązkową. Młodzi potrzebują nowych sposobów, żeby wyrazić swoją wściekłość. Ci, którzy zamiast za butelki z benzyną i kamieniami wolą chwycić za gitary, wymyślają nowe gatunki, które - startując z punkowego punktu wyjścia - przesuwają bardzo daleko granicę hałasu, chaosu i agresji możliwych do zapakowania w formę utworu muzycznego. Na pograniczu punk rocka i metalu rodzi się gatunek zwany crossoverem, na skrzyżowaniu punk rocka z muzyką miasta i maszyn - rock industrialny, w zetknięciu punk rocka ze skrajną wściekłością, graniczącą z szaleństwem, rodzi się grindcore. Tu wszystko doprowadzone jest do ekstremum: głośność gitar, tempo, tak szybkie, że nie ma szans za nim nadążyć, sposób śpiewania, bliski nieludzkiemu wyciu, czas trwania utworów, który potrafi wynosić zaledwie kilka sekund.

Jednymi z wynalazców tej formy jest kilku młodych chłopaków z małej miejscowości na angielskiej prowincji. Zaczynają od punka, potem podkręcają tempo, zainspirowani przez amerykański hardcore, wreszcie dodają elementy death metalu i dochodzą do formuły, z której są najbardziej znani. W 1987 r. ukazuje się pierwsza płyta Napalm Death, zatytułowana - w sposób adekwatnie wulgarny do muzyki, która się na niej znalazła - "Scum". To kamień milowy nowego gatunku i punkt odniesienia dla niezliczonych naśladowców. I początek długiej drogi dla muzyków Napalm Death.



Początkowo uznawani za nieobliczalnych muzycznych chuliganów i ignorowani przez oficjalne media, z czasem zaczynają być coraz bardziej szanowani, jako artyści, którzy osiągnęli iście wirtuozerski poziom i niezwykłą biegłość techniczną.

Dziś wiekowi dość muzycy uznawani są za klasyków, a gatunek, który stworzyli okazał się dużą inspiracją dla artystów spoza grindcore'owej niszy. Napalm Death nie jest dziś skazany na koncerty dla minimalnej grupy wielbicieli. Zdarza im się występować na największych i najważniejszych festiwalach, przeznaczonych dla szerokiej publiczności, takich jak np. barcelońska Primavera. A grindcore'owych zespołów można posłuchać na innych imprezach, choćby polskim Off Festivalu.

Napalm Death jest właśnie w europejskiej trasie koncertowej, podczas której trzykrotnie wystąpi w Polsce. W piątek w krakowskim Kwardracie, w sobotę w łódzkiej Dekompresji (w ramach cyklu Wunder Wave), a w niedzielę w gdyńskim Uchu.

Rozmowa z Markiem "Barneyem" Greenwayem, wokalistą Napalm Death

Przemysław Gulda: Kiedy zaczynaliście grać, muzyka zespołów takich jak wasz, uznawana była za absolutne ekstremum, którego słuchać mogą jedynie szaleńcy. Dziś macie status klasyków. Jak się czujecie w tej roli?

Mark "Barney" Greenway: Nie wydaje mi się, żeby rzeczywiście tylko szaleńcy słuchali Napalm Death. Od czasu do czasu na scenie muzycznej pojawia się tendencja do szukania czegoś, co przekracza granice. Nasz zespół nie był pierwszym ani jedynym, który znakomicie nadawał się na obiekt takich właśnie poszukiwań, ale mam wrażenie, że dawał tym, którzy ich dokonywali dokładnie to, czego szukali. To, jak dziś odbierany jest nasz zespół, bardzo nam schlebia, ale w żaden sposób nie zmienia tego, jak postrzegamy sens naszego działania, czyli robienie potężnego hałasu, który na dobre zostaje ludziom w głowach. Byłoby wielkim błędem zmieniać teraz nasze podejście po to, żeby umościć się na pozycji, dzięki której docieramy do szerszej publiczności. Ale to oczywiście nie znaczy, że nie próbujemy rozwijać skrzydeł i eksperymentować.




Co myślisz o wzrastającej popularności zespołów czy gatunków, które kiedyś uważano za bardzo ekstremalne. Zespoły jak Kvelertak czy Fucked Up grają dla publiczności, która nigdy wcześniej nie słuchała takiej muzyki.

- Ludzie skłonni są do wyciągania pochopnych wniosków, jeśli chodzi o takie sprawy - wydaje im się, że muzycy mają w ręku magiczną różdżkę, za pomocą której mogą zmieniać sposób, w jaki traktuje ich publiczność. To nie tak. Czasami właśnie zupełne nieoglądanie się na słuchaczy, trzymanie się własnej wizji może zapewnić popularność. Jeśli tylko nie tracisz ważnych dla artystycznej tożsamości elementów i nie czyścisz za bardzo tego, co powinno być brudne, nie ma żadnego problemu w tym, że zaczyna cię słuchać coraz więcej osób. Ale z drugiej strony trzymanie się za wszelką cenę w swoim ciasnym muzycznym narożniku i ciągłe prawienie kazań do dawno nawróconych, na dłuższą metę może przestać być produktywne. A jeśli chodzi o konkretne zespoły i decyzje, które podejmują ich członkowie, nie wydaje mi się, żebym był właściwą osobą do ich oceny - niech ten ciężar spocznie na ich własnych barkach.

Wasz ostatni album "Utilitarian" ukazał się już jakiś czas temu. Czy pracujecie nad nowym materiałem? 

- Mamy zamiar zabrać się do roboty w przyszłym roku. Fakt, jesteśmy trochę opóźnieni, ale mamy dobre usprawiedliwienie: otrzymujemy tak wiele niezwykłych propozycji koncertowych, że nie możemy przestać podróżować po całym świecie. A nie jesteśmy muzykami, którzy potrafią pisać nowe piosenki na trasie. Nie było żadnych nacisków na to, żebyśmy zabierali się za nowy album, więc pracujemy powoli i nie będziemy gotowi przed kolejnym rokiem. Plan jest taki, żeby nagrać materiał w kilku podejściach, żeby nieco zróżnicować brzmienie. Mam nadzieję, że uda nam się w ten sposób uzyskać taki efekt, że nowa płyta będzie brzmiała jednocześnie naturalnie, przestrzennie i surowo.



Jak wyglądają wasze najnowsze koncerty? Jakie piosenki gracie?

- Pełen przekrój przez całą naszą karierę, od "Scum" do "Utilitarian" przez wszystkie kolejne albumy, które ukazały się po drodze.

Czy możesz opowiedzieć historię o waszym najpierw odwołanym, a potem przeniesionym na inny termin koncercie w muzeum?

- To oczywiście nie miał być zwyczajny koncert, myślę, że raczej należałoby użyć nazwy: projekt z zakresu sztuki performance. Zaproszony przez muzeum rzeźbiarz miał wykonał z gliny głośniki, które miały kształt bloków mieszkalnych w zapomnianej przez świat dzielnicy miasta. Podczas naszego występu - a przecież wiadomo, że będziemy grali, wykorzystując maksymalną możliwą głośność - pod wpływem temperatury nagrzewających się elementów elektronicznych i drgań, które będzie powodował hałas, głośniki miały zmieniać kształt w niespodziewany sposób. Mogło się też podobno zdarzyć, że glina pod wpływem temperatury wybuchłaby. Jest w tym całym projekcie spora doza niewiadomej, co do jego dokładnych skutków, a to bardzo nam się podoba. Według pierwotnych założeń wszystko miało mieć miejsce już kilka miesięcy temu w Victoria And Albert Museum w Londynie, ale wygląda na to, że ktoś zapomniał sprawdzić obowiązujących w jego siedzibie zasad bezpieczeństwa i okazało się, że istnieje spore prawdopodobieństwo, że niektóre eksponaty, takie jak np. antyczne wazy, mogą uleć uszkodzeniu za sprawą fali hałasu i drgań, jakie będziemy generować. Dyrekcja zdecydowała się odwołać całe przedsięwzięcie. Udało nam się na szczęście znaleźć inne miejsce - De La Warr Pavilion w Sussex. Tam nie ma takich niebezpieczeństw, więc ruszamy z tym projektem pod koniec miesiąca. A już dziś wszystkie bilety są wyprzedane.

Jak wam się udało przekonać Johna Zorna, artystę z zupełnie innego muzycznego świata niż wasz, żeby wziął udział w sesji nagraniowej do waszej najnowszej płyty?

- Czy on naprawdę jest z aż tak innego świata? Nie jestem tego pewien. Zdarzyło mu się już współpracować z nami ponad dwadzieścia lat temu, a wystarczy choćby pobieżnie spojrzeć na szeroki wachlarz najróżniejszych projektów, w których się udzielał, żeby zrozumieć, że to twórca, który uwielbia wrzucać granat w sam środek jakiegoś przedsięwzięcia, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Wiedzieliśmy nie od dziś, że jest wielbicielem naszej twórczości, więc kiedy wpadliśmy na pomysł, żeby zaprosić go do współpracy, wystarczyło tylko zadzwonić, a po dwóch dniach mieliśmy już nagraną prawdziwą eksplozję saksofonowego szaleństwa. To jest mistrz, któremu nie trzeba wiele tłumaczyć.



Zobacz także

















Źrodło: Wyborcza.p

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz