PO i PiS to grupy klientelistyczne skupione wokół liderów, których odejścia mogą nie przetrwać.
Cezary Michalski: Po ostatnich wydarzeniach w Platformie Obywatelskiej polskie media zajęły się niespecjalnie dla Polski specyficznym zjawiskiem obsadzania przez partie stanowisk w samorządach czy na pograniczu polityki i gospodarki. Tymczasem przegrana Schetyny – lidera frakcji i ostatniego poza Tuskiem podmiotowego człowieka w PO – zachęca do postawienia pytania, dlaczego po 24 latach istnienia III RP wciąż nie mamy w Polsce najistotniejszego składnika liberalnej demokracji, czyli partii politycznych. Nie jest nawet tak, że PO czy PiS rozwijają się w kierunku formuły dojrzałej partii politycznej, bo one bardziej były partiami, jak powstawały; miały wówczas więcej nurtów, więcej podmiotowych postaci. Potem jednak ewoluowały w kierunku takiej sarmackiej sejmikowej czy sejmowej gromady, która skupia się wokół charyzmatycznego magnata, dostając w zamian folwarki, stanowiska czy przywileje. Taka „partia” w oczywisty sposób nie może też przeżyć swojego lidera.
Aleksander Smolar: Zamiast odpowiedzi mogę sformułować tylko pewne hipotezy. Zacznijmy od tego, że nawet na tle naszego tylko regionu można zauważyć pewną polską specyfikę polegającą albo na niezdolności tworzenia trwałych formacji partyjnych, albo na ich ewolucji w formułę, która w pełni demokratyczną partią polityczną nie jest. Na przestrzeni ostatnich 24 lat można zresztą dostrzec parę faz w rozwoju partii politycznych w Polsce. W pierwszej fazie powstają na gruzach „Solidarności” partie z natury swojej ideowe, jak ZChN, ROAD (zastąpiony przez Unię Demokratyczną), PC i KLD. Zarazem są to stosunkowo niewielkie grupy ludzi powiązane historycznie i często towarzysko. Paradoksalnie partie wywodzące się z ancien regime'u bardziej przypominały wówczas partie typu zachodniego.
Tylko że ich rozbudowany aparat, struktura terytorialna, stosunkowo duża liczba członków – to wszystko było zapożyczone z epoki niedemokratycznej.
To była kontynuacja wielkich ilościowo formacji z okresu totalitarnego czy autorytarnego, w których, wraz z nadejściem nowego ustroju, zmieniały się mechanizmy funkcjonowania. I nawet jeszcze dzisiaj, niezależnie od tego, co mówi Leszek Miller, kiedy przypomina swoją rolę w uczynieniu z SLD pierwszej partii typu wodzowskiego, to wciąż są jeszcze struktury bardziej zróżnicowane, mające więcej nieco bardziej autonomicznych liderów niż dzisiejsze PiS czy PO. Ja nie mówię, że to jest ideał demokracji, także wewnątrzpartyjnej, ale i w SLD, i w PSL wciąż można znaleźć więcej autonomicznych postaci, usłyszeć bardziej zróżnicowane głosy polityczne czy ideowe. W PSL to jest bardziej widoczne niż w SLD, ale i w Sojuszu, nawet po wyeliminowaniu Kalisza, można jeszcze dostrzec pewne zróżnicowanie języka. Jest oczywiście solidarność grupowa, ale ona przypomina solidarność i zróżnicowanie istniejące w partiach zachodnich.
Obama nie zjada Partii Demokratycznej, on został przez nią namaszczony i pozostaje jej najważniejszym politycznym instrumentem. To także Partia Republikańska stworzyła Busha, a nawet Reagana, a nie na odwrót. Nawet Angela Merkel nie jest dla chadecji nawet w małej części tym, kim Kaczyński dla PiS-u czy Tusk dla PO. Miller żałuje dziś tylko tego, że zostawił wokół siebie osoby tak podmiotowe jak Borowski, Cimoszewicz czy Oleksy, które w momencie próby wypowiedziały mu posłuszeństwo. Palikotowi nie udają się próby poszerzenia grona partnerów, bo ani nie umie po partnersku współpracować, ani nikt go nie chce po partnersku wspierać. Nawet na dalekim horyzoncie nie ma zatem dojrzałej partii typu zachodniego.
To prawda, mamy dziś w Polsce dwie formacje dominujące, które wyraźnie różnią się od klasycznych partii zachodnich.
Przy całej odmienności charakteru przywódców, bo u Kaczyńskiego są silniejsze elementy charyzmy spersonalizowanej, osobistej. Widzimy u niego zachowania silnego przywódcy narzucającego swoją wolę całkowicie niepodmiotowemu dworowi. Wydawało się, że Donald Tusk w punkcie wyjścia nie ma takich cech charakterologicznych ani też silnej osobistej charyzmy. Tymczasem w Platformie wytworzył się bardzo podobny model. To wynik sukcesów wielu lat rządów oraz świadomej polityki eliminacji konkurentów. A także ich samoeliminacji, gdyż przesadnie makiawelicznie przedstawiany jest charakter i siła Tuska.
Słabości charakterologiczne Rokity, słabość Olechowskiego, polegająca na tym, że jego kompetencje były spoza obszaru polityki...
Olechowski nawet nie bardzo aspirował do roli partyjnego lidera, nie był klasycznym człowiekiem partii, więc jego częściowe wypchnięcie, a częściowe odejście było czymś do przewidzenia.
Ale już Schetyna był klasycznym człowiekiem partii, on Tuskowi przez wiele lat tę partię budował, a jednak został kompletnie zmarginalizowany w wewnątrzpartyjnym boju przypominającym swoją konsekwencją i radykalizmem raczej podobne walki w partiach totalitarnych czy autorytarnych, gdzie się konkurenta eliminuje do końca, niż w partiach zachodnich, gdzie pokonani konkurenci pozostają nieraz na bardzo istotnych pozycjach. W dodatku Schetyna nie rozpoczął walki z Tuskiem o przywództwo, ale był eliminowany prewencyjnie. Podobnie jak PiS nie generował prawdziwych kontrliderów dla Jarosława Kaczyńskiego, który jednak prewencyjnie likwidował nawet polityków wyraźnie słabszych i mniej podmiotowych od siebie.
W PO i PiS uznano za dogmat – wyciągnięto taki morał z wcześniejszych doświadczeń politycznych – że różnorodność ideowa, personalna, wielogłosowość są zaproszeniem do klęski. Dlatego obie te formacje ewoluują do stanu obecnego, kiedy względy ideowe odchodzą na bardzo daleki plan, a na pierwszym planie pozostaje wyłącznie kwestia politycznej skuteczności: zdobycia i utrzymanie władzy. Dyscyplina znajduje sie w centrum życia partyjnego. Pojawia się konieczność eliminowania jakiejkolwiek różnorodności języka używanego do komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej. Aż po identyczną w obu partiach metodę tzw. przekazów dnia.
Wysyłanych do działaczy i posłów esemesów czy maili z formułami, które mają powtarzać.
Tak, aby zupełnie jednolicie mówić o wszystkich istotnych dla partii wydarzeniach.
Formacje tego typu nie mają już żadnej własnej gęstości, żadnej grawitacji, oprócz tego jednego punktu, w którym nie tylko podejmowane są wszystkie decyzje, ale gdzie także całkowicie kształtowany jest jednolity język komunikowania się całej partii.
Do tego dochodzi organizacja dworów. Tu nie muszą być nawet członkowie partii. W otoczeniu Donalda Tuska kluczową rolę odgrywa dziś Bartłomiej Sienkiewicz, który nigdy nie był w partii ani też formalnie w polityce i od niedawna jest w rządzie. Albo Jan Krzysztof Bielecki, który chyba też nie jest w Platformie Obywatelskiej. A to są dziś dwie postacie w otoczeniu Tuska, do których on ma, jak się zdaje, największe zaufanie – nie jako do partnerów politycznych, ale do uprzywilejowanych doradców nieposiadających w polityce żadnej własnej pozycji, poza właśnie tym autorytetem „zauszników lidera”.
Partia nie jest z tego powodu zadowolona. Można usłyszeć skargi ludzi z PO, że już wcześniej Bielecki i Kilian ograniczali kompetencje aparatu partii w zakresie obsadzania spółek skarbu państwa, a dziś Sienkiewicz angażuje się ponoć po stronie premiera w rozgrywki wewnątrzpartyjne, mimo że nie jest nawet członkiem Platformy.
W przypadku Bieleckiego to także kwestia wpływu na zupełnie fundamentalne rozstrzygnięcia ustrojowe. Zwrot Tuska ku pewnym formom etatyzmu, z bardzo radykalnego liberalizmu, jemu zawdzięczamy. Bielecki był też, jak się zdaje, autorem strategii wyjścia z afery hazardowej, której ofiarą padło paru najbliższych ludzi Tuska. Była to odpowiedź na istotne zagrożenie dla rządów Platformy. Czyli mamy kształtowanie się zupełnie niepartyjnych, ale skoncentrowanych wyłącznie w najbliższym otoczeniu wodza mechanizmów podejmowania najważniejszych decyzji politycznych. Co ciekawe, obaj ci najbliżsi dziś ludzie premiera są osobami materialnie niezależnymi. Sienkiewicz był materialnie niezależny, zanim został ministrem, co czyni jego osobę tym bardziej cenną, że on nie jest klasycznym klientem, a jednocześnie chce pracować dla Tuska. Podobnie materialnie niezależny jest Bielecki. To interesujący mechanizm: słynący z nieufności Donald Tusk decyduje się na bliską współpracę z ludźmi materialnie niepodległymi. Tyle że politycznie nieposiadającymi własnego zaplecza, samotnymi wilkami, równocześnie reprezentującymi pewien potencjał kompetencji zupełnie niezależny od mechanizmów partyjnych wyborów z ich przypadkowością, z nieprzewidywalnością. Oni też akceptują to, że są skazani wyłącznie na wodza, dopóki są w polityce.
Ale jednocześnie jako „zaufani doradcy” mogą mieć poczucie korzystania z siły wodza, współzarządzania tą siłą i nadawania jej kierunku. Żyją pożyczoną potęgą, ale jednak potęgą. Co na tle upokarzanych i marginalizowanych ludzi partyjnego aparatu może istotnie być czymś przyjemnym.
My koncentrujemy tu uwagę na Platformie. Można powiedzieć, że nieco inaczej wygląda to w przypadku PiS-u, gdzie w ogóle nie ma znaczących ludzi spoza partii, a tym bardziej materialnie niezależnych od Kaczyńskiego i partii. Są prawicowi intelektualiści i dziennikarze, ale ich rola jest zupełnie inna.
Legutko, Krasnodębski, kiedyś Andrzej Nowak, teraz Piotr Gliński... Jednak ich rola polityczna jest zupełnie zerowa. Oni nie interesują się personaliami, nie są proszeni o opinie w tym obszarze, nie mają wpływu na budowanie list czy zatrudnianie ludzi w miejscach, gdzie PiS rządzi na poziomie samorządowym. Ich rola jest raczej legitymizująca, propagandowa i dekoracyjna. Kaczyński lubi z nimi od czasu do czasu porozmawiać.
Ponieważ jest bardziej tradycyjnym inteligentem niż Tusk, przywiązuje zatem nieco większą rolę do tych kontaktów i zupełnie dla niego niewiążących rozmów „o ideach” z bliskimi mu ludźmi z kręgów inteligenckich. Podsumowując tę kwestię pragmatyzmu, ujednolicenia języka i personaliów oraz kształtowania się dworu – w Polsce powstają partie bez historycznego zaplecza, bez ciągłości, bez tradycji, nawet jeśli do pewnych historycznych wzorów próbują nawiązywać. Dlatego mają one szokująco pragmatyczny charakter, są całkowicie skoncentrowane na zdobywaniu i utrzymaniu władzy.
Na Zachodzie można dostrzec podobną ewolucję – przesądzają o tym pewne mechanizmy demokracji sondażowej i medialnej, a także rozkład i zanikanie tradycyjnych ideologii, które skupiały miliony ludzi wokół różnych partii.
Jednakże ta tendencja na Zachodzie nie przejawia się w równie brutalnej i radykalnej formie. Tamtejsze partie wyrastają bowiem z historii, z bogatej podkultury różnych formacji, które nakładają kagańce na możliwą patologiczną ewolucję wedle polskiego wzoru. Trzeba pamiętać, że przez dziesiątki lat w dojrzałym systemie partyjnym traktowało się partię jako poszerzoną rodzinę, jako środowisko kulturowe. Takie wielkie partie jak socjaldemokracja, chadecja, konserwatyści – to były pewne podkultury; wokół partii powstawały liczne organizacje społeczne, spółdzielczość, nawet kluby sportowe. Wiązało to niesłychanie silnymi więzami solidarności, stąd dziedziczenie sympatii partyjnych z pokolenia na pokolenie. Dziś cała ta tradycja na Zachodzie zamiera. Myśmy wkroczyli w fazę budowania systemu demokratycznego, kiedy taki wzór organizacji polityki należał do przeszłości, a więc nie ma żadnej szansy jego odtworzenia. Na Zachodzie ten proces słabnięcia tradycyjnych partii jest dłuższy i zapewne nie posunie się tak daleko jak u nas. Ale i tam stosunek do partii staje się bardziej utylitarny, coraz więcej wyborców traktuje je jak sklep mający zróżnicowaną ofertę: kupi się ten proszek albo inny. Raz zagłosuje się na jedną partię, następnym razem na inną.
A jak nie „rzucą” wystarczająco radykalnego języka, to konsumenci idą do „partii antysystemowych”, które rozbijają swój bazarek tuż obok hipermarketu chadecko-socjaldemokratycznego?
Tu jest nieco inny problem. Ludzie zaczynają porzucać partie głównego nurtu – między którymi zazwyczaj wybierają – w sytuacjach kryzysu, gdy mają poczucie, że „stare” formacje nie potrafią odpowiedzieć na ich podstawowe potrzeby: bezpieczeństwa i godności. Wrogami stają się wówczas imigranci, Unia Europejska, globalizacja, „złodziejskie elity”. Powstają jak na drożdżach różne partie populistyczne, wzmacniają się formacje skrajnej prawicy i skrajnej lewicy.
Wróćmy jednak do problemu ewolucji systemu partyjnego na „Zachodzie” i „Wschodzie”. Różnicę pomiędzy ciągłością tożsamości partyjnych a jej zerwaniem widać na przykładzie Niemiec, które mają część zachodnią i wschodnią. Konsumpcyjny stosunek do partii rozszerza się powoli także w Niemczech Zachodnich, ale to w NRD – z jej zerwaną ciągłością systemu partyjnego – mamy fenomen gigantycznego elektoratu wędrującego. I to pomiędzy Zielonymi, chadecją, skrajną prawicą, a ostatnio Die Linke. My jesteśmy w tym wymiarze raczej społeczeństwem NRD-owskim, co też utrudnia ustabilizowanie się systemu partyjnego. Czy w takiej sytuacji mogą w ogóle wytworzyć się partie?
Po różnych nieudanych próbach z pierwszych lat III RP, przygniecionych – szczególnie po stronie „postsolidarnościowej” – przez ten aspekt zerwanej ciągłości historycznej, powstaje PiS i PO, formacje na pierwszy rzut oka potężne i solidne. Uważam je jednak za fenomen przejściowy. Dzisiaj nawet wyraźniej niż jeszcze parę lat temu widać, że obie partie nie mogą przetrwać swoich wodzów. Tusk i Kaczyński to jedyne lepiszcze, które je spaja. Kiedy oni znikną, ich formacje muszą się rozpaść albo przejść bardzo głęboką i dramatyczną mutację, bo mechanizm klientelistyczny – dominujący w obu partiach – niszczy jakąkolwiek wewnętrzną kreatywność, a więc również zdolność do przygotowywania następnego etapu istnienia tych partii, zapewnienia spokojnej sukcesji. W normalnym systemie partyjnym sukcesja nie musi się wiązać z mutacją partii, i to mutacją radykalną. Zmiany zachodzą bardziej płynnie, inne oprócz aktualnego lidera czy dominującego nurtu postacie podmiotowe czy nurty potencjalnie alternatywne są cały czas w tamtych partiach obecne. Wraz z sukcesją mogą co najwyżej zmienić się stopniowo pewne ich cechy. Widzimy na przykład przesuwanie się ku centrum partii Angeli Merkel. W rządzie Hollande'a też są ludzie o bardzo różnych wrażliwościach politycznych.
Czyli jak upadnie Hollande, co dziś wydaje się wysoce prawdopodobne, nie rozpadnie się partia?
Partia na pewno przetrwa. Między innymi dlatego, że jest tam bogata oferta wewnętrzna. W obecnym rządzie jest zarówno bardzo popularny Manuel Valls, który jest typem lewicowego gaullisty, reprezentującym prawicę Partii Socjalistycznej, łącznie z silnymi elementami antyemigranckimi...
A ponieważ jest ministrem spraw wewnętrznych, może swoją linię wyrażać w teorii i praktyce.
Ale z drugiej strony jest popularna Christiane Taubira, minister sprawiedliwości, która wywodzi się z tego, co Francuzi nazywają dyskretnie „widzialną mniejszością”, czyli jest czarna. Ona reprezentuje lewicę tradycyjną.
Spierają się między sobą publicznie.
Ministrem spraw zagranicznych jest z kolei Laurent Fabius, który był przeciwnikiem konstytucji europejskiej i mocno przyczynił się do jej upadku w referendum, podczas gdy sam Hollande konstytucji tej zażarcie bronił. Jest pluralizm, ale jednocześnie poczucie odpowiedzialności i ci politycy są w stanie porozumieć się nie tylko w imię wspólnego rządzenia, ale też pewnej minimalnej wspólnej koncepcji polityki, państwa, wizji zmian. W PiS i PO nie ma takich mechanizmów negocjowania wewnętrznego, a więc również zapewnienia trwania tych partii w czasie. Sukcesja musi się tu zatem wiązać ze wstrząsem, z rozpadem takiej formacji lub jej dramatyczną mutacją. Przy braku wielkiego federatora, uznanego przywódcy, trudno sobie wyobrazić przeżycie przez te formacje kryzysu sukcesyjnego. Być może, gdyby nowy przywódca był namaszczony przez odchodzącego lidera. Ale na razie mamy w obu partiach raczej niszczenie wszystkich ujawniających się potencjalnych delfinów. Oni się oczywiście znów ujawnią w momencie kryzysu, ale to właśnie nie tworzy normalnego życia wewnątrzpartyjnego ani normalnego systemu partyjnego opartego na stabilnych partiach.
Jak z tego wyjść?
Być może odpowiedzią jest państwo. Niestabilność systemu partyjnego zagraża stabilności państwa, zatem to właśnie państwo może wytworzyć pewne konieczne regulacje działania partii politycznych, wymuszające na nich większą przejrzystość, także wewnętrzną, żeby chronić je przed mechanizmami mafijnymi.
Państwo, które częściowo partie finansuje, ma prawo stawiać im pewne warunki dotyczące przejrzystości, demokratyzmu wyłaniania przywódców i procesu podejmowania decyzji.
To trochę błędne koło. W jaki sposób polskie państwo, głęboko upartyjnione, przeniknięte patologiami partyjnymi, mogłoby te partyjne patologie zdyscyplinować?
Państwo ma jednak odmienną logikę funkcjonowania i możemy sobie wyobrazić moment szczególny, kryzysowy, który wymusi chwilową koalicję różnych partii na rzecz takiej zmiany. Powstałą właśnie w poczuciu zagrożenia tymi patologiami, mechanizmami wodzowskimi, zjawiskami korupcji politycznej. Nie mówię, że to możliwe jest dzisiaj, ale teoretycznie Państwowa Komisja Wyborcza czy inne ciało może, w oparciu o szczególne regulacje prawne, stać na straży przestrzegania mechanizmów przejrzystości i demokratyzacji życia wewnątrzpartyjnego. Żeby nie było takich sytuacji jak dzisiaj w PiS-ie, gdzie Kaczyński decyduje o wszystkich nominacjach i o całym składzie list wyborczych. I to na podstawie rozstrzygnięć ze statutu, który narzucił swojej partii. W PO to wszystko jest niesformalizowane, jak do tej pory, choć, jak widzimy, praktyka też ku temu zmierza.
Tusk może chcieć osiągnąć podobną pozycję?
On ją osiągnie de facto, ale bez wpisania jej do statutu. Cały gorszący proces wyborczy, który od pół roku trwa w Platformie, z silnymi elementami korupcji politycznej, z walką Tuska ze Schetyną – zdaje się mieć na celu jedynie dalsze umocnienie pozycji przywódcy. Nie widać żadnych różnic ideowych, żadnego procesu pojawiania się nowych idei. Czysta walka o władzę i jej umocnienie. Tusk zdaje się mieć przy tym złudzenie, że jego słabość, upadek jego wizerunku w oczach opinii publicznej, ma swoje źródło w marnej opozycji wewnętrznej, a nie w słabości jego rządów; w braku jakichkolwiek idei, w braku inicjatyw, które by dawały społeczeństwu nadzieję. Ażeby zapobiec takim patologiom, trzeba umocnić elementy demokracji wewnętrznej, przejrzystości, kontroli wewnętrznej, procesu wyborów, selekcji. W Polsce, gdzie narastają patologie funkcjonowania partii, wprowadzenie takich regulacji mogłoby się okazać bardzo pożyteczne. Tym bardziej że Polska jest już dzisiaj państwem wyjątkowym w całym regionie, z racji tego, że nasze instytucje ekonomiczne, nasza gospodarka, a nawet instytucje społeczeństwa obywatelskiego są już bardziej stabilne i lepiej ukształtowane niż nasza polityka.
A koncepcja „przeniesienia” maksymalnej części naszej polityki na poziom unijny? Gdyby tylko instytucje unijne były już przygotowane do przejmowania części odpowiedzialności za kształt polityki w takich państwach, gdzie system partyjny zdecydowanie się „nie udał”. Na razie UE nie ma chyba narzędzi, żeby nam pomóc przerobić obecny system klientelistyczny w dojrzały system partyjny?
Ja bym jednak tego dyscyplinującego kontekstu europejskiego nie bagatelizował. Procesy dalszej integracji politycznej będą się dokonywały zapewne przede wszystkim w ramach strefy euro, my będziemy na zewnątrz, niemniej te mechanizmy także nas będą dotyczyły i już jakoś dotyczą. Istnieją mechanizmy, które ograniczają pole efektywnej polityki w Polsce, stabilizując sytuację, ale też będąc źródłem patologii naszej polityki. Pewnych warunków brzegowych wszyscy muszą przestrzegać, w każdym razie nie mogą się oficjalnie przeciw nim buntować...
Także w zakresie mechanizmów obsadzania kluczowych funkcji w państwie, unikania korupcji powyżej pewnej skali, przestrzegania kadencyjności władzy i zasady przekazywania jej sobie przez partie na drodze wyborów...
Z drugiej strony mamy ograniczenie tego pola politycznego przez decyzje podejmowane na szczeblu instytucji europejskiej. I mamy idące za tym ograniczenie kompetencji polskiej klasy politycznej, dyletanckiej już w kolejnym pokoleniu. Taka dyletancka klasa polityczna może się wyżywać w polityce krajowej, tyle że przedmiotem polityzacji stają się wówczas rzeczy, które nie powinny być przedmiotem sporu politycznego, partyjnego. Spór smoleński jest tu najbardziej klasycznym przykładem, przykładem skrajnym. Tu każdy może mówić dowolne brednie, radykalizować ten spór bez żadnych ograniczeń, tym bardziej, że jest to źródło kształtowania się bardzo silnych tożsamości.
Przydatnych później w konsolidowaniu tych swoich klientelistycznych gromad.
Tak samo radykalizm różnych dyskusji obyczajowych, kulturowych częściowo tylko wynika z rzeczywistych podziałów istniejących w społeczeństwie. W znacznej bowiem części przyczyną ich radykalizacji jest to, że na te tematy nasi politycy mogą dyskutować absolutnie swobodnie. Ani żadne kompetencje nie są tu potrzebne, ani nie natrafia się na warunki brzegowe regulacji unijnych. Na dodatek łatwo uzyskać przychylność Kościoła. Ostatecznie jednak mamy w ten sposób do czynienia z niedokończonym systemem politycznym w Polsce. On był w inny sposób niedokończony, kiedy było dużo partii klubowych, kanapowych, ale on jest nadal niedokończony, kiedy są te dwie formacje oparte wyłącznie na Kaczyńskim i Tusku. W ten sposób zmiany ekonomiczne i społeczne są w Polsce wciąż bardziej zaawansowane niż zmiany polityczne. To jednak tworzy groźną nierównowagę, napięcie, groźbę niestabilności prowokowanej przez samą politykę.
Aleksander Smolar, ur. 1940, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek rady European Council on Foreign Relations (think tanku pracującego na rzecz polityki zagranicznej UE) oraz zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.
Źródło: Dziennik Opinii KP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz