Marcin Kącki
Przed koncertem stawiałam go na sedesiku, podkręcałam lokóweczką włoski do środka. Kamera zatrzymywała się zawsze na nim. Co przeoczyłam? - pyta matka chórzysty. Fragmenty książki ''Maestro''
Dziesięć lat temu Marcin Kącki, reporter ''Gazety'', ujawnił proceder molestowania dzieci w chórze Polskie Słowiki. Wojciech Krolopp, dyrygent i szef chóru, został skazany na sześć lat więzienia. Bez odpowiedzi pozostawały jednak pytania: jak długo trwało molestowanie i dlaczego nikt nie reagował? ''Maestro'', książka Kąckiego, przynosi wstrząsające wnioski: to trwało 40 lat, a wiedziało całe miasto. Urzędnicy, artyści, dziennikarze, rodzice chórzystów...
***
Były dyrektor chłopięcego chóru Polskie Słowiki, skazany za pedofilię, wiosną 2013 roku leży w małżeńskim łożu w sypialni wypełnionej zapachem leków. Wygląda, jakby na chwilę odłączono go od aparatury podtrzymującej życie.
- Wciąż nie mogę siebie przekonać, by panu pomóc, skoro to przez pana umieram tu, w tych... - mówi niskim głosem, który zamienia się w nerwowy alt, gdy zadaję dokuczliwe pytania. Pije herbatę i patrzy na moją nietkniętą szklankę z wodą.
- Myśli pan, że zatrułem, żeby się zemścić za tamto?
Zostaje z najbardziej pijanym
Dziesięć lat wcześniej. M., dorosły chórzysta Wojciecha Kroloppa, czyta w lokalnej, poznańskiej gazecie wypowiedź swojego dyrygenta: ''Czuję się odpowiedzialny za każdego śpiewaka, którego rodzice oddają mi pod opiekę. Pełnię wówczas funkcje » mamy i ojca «. Kiedy wracamy do Poznania, czuję ulgę, oddając wszystkich śpiewaków zdrowych swoim opiekunom''.
Kilka dni wcześniej zatrzymano dwóch bibliotekarzy ze szkoły chóralnej podejrzanych o molestowanie chłopców. Dlatego dziennikarze pytali dyrektora chóru, czy wiedział o tym procederze.
- Ty skurwysynu! - M. klnie pod nosem. Wybiera numer ''Gazety Poznańskiej'', która wydrukowała wywiad. Odbiera dziennikarz dyżurny i przekazuje mi słuchawkę. Ocenia, że to sprawa dla dziennikarza od reportażu kryminalnego.
- Bzdury tam piszecie, śpiewałem w tym chórze od lat 70., wiem wszystko! To zaczęło się od dyrygenta! - M. krzyczy do słuchawki.
Gdy zjawiam się u niego jeszcze tego samego dnia, jest rozdygotany i przybity. Trochę wypił. Zapala papierosa. Ręce mu się trzęsą, sączy drinka ze szklanki. Ma 40 lat, ale wygląda na młodszego. Opowiada mi o swoich przeżyciach w chórze, niektóre szczegóły zataja, ale jego historia uruchomi dziennikarskie śledztwo i przyczyni się w 2003 roku do zatrzymania dyrygenta.
M. postawi też pytania, na które odpowiedzi będę szukał przez lata, przygotowując się do pisania tej książki. Po dziesięciu latach dopowiada resztę.
- Byłem ładnym chłopcem. Moja matka pracowała jako urzędniczka, ojciec kierował państwowym przedsiębiorstwem, mieszkaliśmy w kamienicy w centrum Poznania. Byłem drobny, więc na podwórku dzieciaki mnie lały. Kiedy ojciec kupił samochód - a był to pierwszy samochód na osiedlu - lały mnie jeszcze bardziej. W 1969 roku rodzice oddali mnie do szkoły podstawowej z chórem w starym budynku w centrum Poznania, w którym oprócz normalnych lekcji mieliśmy naukę śpiewu, czytanie nut i grę na fortepianie. To była elita, po jednej klasie na rocznik, prowadził ją mistrz Jerzy Kurczewski. Dzieciaki z jego chórem wyjeżdżały śpiewać na Zachodzie. Ludzie pchali tam swoje dzieci drzwiami, oknami i kominem. Na egzaminie były tłumy. Czy decydował tylko głos? Nie wiem. Ale dostałem się. Na początku to była w miarę normalna szkoła, tradycyjne przedmioty, z dodatkiem gry na fortepianie i emisji głosu. Dopiero w trzeciej klasie, gdy zapadała decyzja, który z uczniów wejdzie do chóru, zaczynały się cyrki. Rodzice próbowali wszelkimi sposobami przekonać dyrekcję, a jak się dało, to i nacisnąć, by ich syn dostał szansę. Miałem dobry głos, więc byłem wśród wybrańców. Z 23 chłopaków w mojej klasie do chóru weszło czterech. Krolopp był wtedy asystentem dyrektora szkoły i chóru, więc pierwszym po Bogu. Miał już swój gabinet. Ale wciąż śpiewał z nami, w chórze, jako baryton. Podczas prób stał na samej górze i pilnował. Żeby wszyscy śpiewali, żeby nikt nie kładł na nuty książki i nie czytał, zamiast słuchać nudnych pogadanek Kurczewskiego. Do Kurczewskiego mieliśmy jednak szacunek. Krolopp budził odrazę swoim wyglądem i interesownym charakterem.
Archiwalny materiał o aresztowaniu szefa Polskich Słowików
Pierwszy wyjazd z chórem? Na letnie kolonie w Kołobrzegu chyba w 1972 roku. Odbywały się tam próby, ale był też czas na zabawę. Mnie i kilku innych chórzystów Krolopp zabrał do swojego samochodu.
Reszta jechała autokarem. Siedziałem w tym samochodzie i patrzyłem na jego strasznie długie palce. Ramiona też miał długie, jak pająk. I jeszcze ten garb, który maskował, wypychając marynarkę. Do tego krostowata, brzydka twarz.
Wtedy jeszcze nic się nie stało. Po kolonii pojechałem na pierwszy wyjazdowy koncert. Autokarem. Krolopp siedział z przodu, blisko kierowcy. Zawołał mnie. Wziął na kolana.
Wszyscy to widzieli, cała starszyzna. Kurczewski też. Zaczął głaskać mnie po szyi, po plecach. Co czułem? Nie wiem. Nie pamiętam, czy zadawałem sobie pytanie, co to znaczy, że mnie, dziesięciolatka, obcy mężczyzna bierze na kolana i pieści. Ale skoro wszyscy to widzieli i nie reagowali, pewnie uznałem, że to normalne. Tylko koledzy krzyczeli: ''Lizus!''. A starsi kpili: ''Jest nowa ofiara!''. Nie rozumiałem, o co im chodzi. W autokarze było 20, może 30 dzieci, dorośli śpiewacy, szkolni nauczyciele śpiewu, kierowca, który jeździł z nami kilkanaście lat. Musieli widzieć ten taniec godowy wokół mnie. Nie byłem przecież pierwszy. Spaliśmy w hotelu. Krolopp przyszedł do mnie wieczorem. Niby sprawdzić, czy śpię w majtkach pod piżamą. Potem wszedł ze mną pod prysznic. Jakby nigdy nic, jakby to wszystko było absolutnie naturalne. Ale po powrocie do domu dostałem gorączki. Rodzice zabrali mnie do lekarza. Stwierdził, że to na tle nerwowym. Czy powiedziałem rodzicom? Nie. Wstydziłem się, choć czułem, że coś jest nie tak. Ojcu bym i tak nie powiedział. Mama? Nie chciałem jej sprawić zawodu. Niedługo potem pierwszy wyjazd na Zachód, do Essen w RFN. Za koncert dostawałem 5-10 marek, a tych koncertów było kilkanaście. Kasę rozdzielał Krolopp, od niego zależało, kto i ile dostanie za koncert. Najwięcej dostawali jego ulubieńcy.
Przywiozłem magnetofon kasetowy i zostałem królem podwórka. U nas wciąż panowały szpulowce. Chodziłem do Pewexu, kupowałem sobie spodnie, słodycze. Jeszcze bardziej wkurwiałem tych z podwórka.
Kiedy poszedłem do liceum, zrezygnowałem z chóru, choć po mutacji, którą przeszedłem mogłem dalej śpiewać.
***
Były dyrektor chłopięcego chóru Polskie Słowiki, skazany za pedofilię, wiosną 2013 roku leży w małżeńskim łożu w sypialni wypełnionej zapachem leków. Wygląda, jakby na chwilę odłączono go od aparatury podtrzymującej życie.
- Wciąż nie mogę siebie przekonać, by panu pomóc, skoro to przez pana umieram tu, w tych... - mówi niskim głosem, który zamienia się w nerwowy alt, gdy zadaję dokuczliwe pytania. Pije herbatę i patrzy na moją nietkniętą szklankę z wodą.
- Myśli pan, że zatrułem, żeby się zemścić za tamto?
Zostaje z najbardziej pijanym
Dziesięć lat wcześniej. M., dorosły chórzysta Wojciecha Kroloppa, czyta w lokalnej, poznańskiej gazecie wypowiedź swojego dyrygenta: ''Czuję się odpowiedzialny za każdego śpiewaka, którego rodzice oddają mi pod opiekę. Pełnię wówczas funkcje » mamy i ojca «. Kiedy wracamy do Poznania, czuję ulgę, oddając wszystkich śpiewaków zdrowych swoim opiekunom''.
Kilka dni wcześniej zatrzymano dwóch bibliotekarzy ze szkoły chóralnej podejrzanych o molestowanie chłopców. Dlatego dziennikarze pytali dyrektora chóru, czy wiedział o tym procederze.
- Ty skurwysynu! - M. klnie pod nosem. Wybiera numer ''Gazety Poznańskiej'', która wydrukowała wywiad. Odbiera dziennikarz dyżurny i przekazuje mi słuchawkę. Ocenia, że to sprawa dla dziennikarza od reportażu kryminalnego.
- Bzdury tam piszecie, śpiewałem w tym chórze od lat 70., wiem wszystko! To zaczęło się od dyrygenta! - M. krzyczy do słuchawki.
Gdy zjawiam się u niego jeszcze tego samego dnia, jest rozdygotany i przybity. Trochę wypił. Zapala papierosa. Ręce mu się trzęsą, sączy drinka ze szklanki. Ma 40 lat, ale wygląda na młodszego. Opowiada mi o swoich przeżyciach w chórze, niektóre szczegóły zataja, ale jego historia uruchomi dziennikarskie śledztwo i przyczyni się w 2003 roku do zatrzymania dyrygenta.
M. postawi też pytania, na które odpowiedzi będę szukał przez lata, przygotowując się do pisania tej książki. Po dziesięciu latach dopowiada resztę.
- Byłem ładnym chłopcem. Moja matka pracowała jako urzędniczka, ojciec kierował państwowym przedsiębiorstwem, mieszkaliśmy w kamienicy w centrum Poznania. Byłem drobny, więc na podwórku dzieciaki mnie lały. Kiedy ojciec kupił samochód - a był to pierwszy samochód na osiedlu - lały mnie jeszcze bardziej. W 1969 roku rodzice oddali mnie do szkoły podstawowej z chórem w starym budynku w centrum Poznania, w którym oprócz normalnych lekcji mieliśmy naukę śpiewu, czytanie nut i grę na fortepianie. To była elita, po jednej klasie na rocznik, prowadził ją mistrz Jerzy Kurczewski. Dzieciaki z jego chórem wyjeżdżały śpiewać na Zachodzie. Ludzie pchali tam swoje dzieci drzwiami, oknami i kominem. Na egzaminie były tłumy. Czy decydował tylko głos? Nie wiem. Ale dostałem się. Na początku to była w miarę normalna szkoła, tradycyjne przedmioty, z dodatkiem gry na fortepianie i emisji głosu. Dopiero w trzeciej klasie, gdy zapadała decyzja, który z uczniów wejdzie do chóru, zaczynały się cyrki. Rodzice próbowali wszelkimi sposobami przekonać dyrekcję, a jak się dało, to i nacisnąć, by ich syn dostał szansę. Miałem dobry głos, więc byłem wśród wybrańców. Z 23 chłopaków w mojej klasie do chóru weszło czterech. Krolopp był wtedy asystentem dyrektora szkoły i chóru, więc pierwszym po Bogu. Miał już swój gabinet. Ale wciąż śpiewał z nami, w chórze, jako baryton. Podczas prób stał na samej górze i pilnował. Żeby wszyscy śpiewali, żeby nikt nie kładł na nuty książki i nie czytał, zamiast słuchać nudnych pogadanek Kurczewskiego. Do Kurczewskiego mieliśmy jednak szacunek. Krolopp budził odrazę swoim wyglądem i interesownym charakterem.
Archiwalny materiał o aresztowaniu szefa Polskich Słowików
Pierwszy wyjazd z chórem? Na letnie kolonie w Kołobrzegu chyba w 1972 roku. Odbywały się tam próby, ale był też czas na zabawę. Mnie i kilku innych chórzystów Krolopp zabrał do swojego samochodu.
Reszta jechała autokarem. Siedziałem w tym samochodzie i patrzyłem na jego strasznie długie palce. Ramiona też miał długie, jak pająk. I jeszcze ten garb, który maskował, wypychając marynarkę. Do tego krostowata, brzydka twarz.
Wtedy jeszcze nic się nie stało. Po kolonii pojechałem na pierwszy wyjazdowy koncert. Autokarem. Krolopp siedział z przodu, blisko kierowcy. Zawołał mnie. Wziął na kolana.
Wszyscy to widzieli, cała starszyzna. Kurczewski też. Zaczął głaskać mnie po szyi, po plecach. Co czułem? Nie wiem. Nie pamiętam, czy zadawałem sobie pytanie, co to znaczy, że mnie, dziesięciolatka, obcy mężczyzna bierze na kolana i pieści. Ale skoro wszyscy to widzieli i nie reagowali, pewnie uznałem, że to normalne. Tylko koledzy krzyczeli: ''Lizus!''. A starsi kpili: ''Jest nowa ofiara!''. Nie rozumiałem, o co im chodzi. W autokarze było 20, może 30 dzieci, dorośli śpiewacy, szkolni nauczyciele śpiewu, kierowca, który jeździł z nami kilkanaście lat. Musieli widzieć ten taniec godowy wokół mnie. Nie byłem przecież pierwszy. Spaliśmy w hotelu. Krolopp przyszedł do mnie wieczorem. Niby sprawdzić, czy śpię w majtkach pod piżamą. Potem wszedł ze mną pod prysznic. Jakby nigdy nic, jakby to wszystko było absolutnie naturalne. Ale po powrocie do domu dostałem gorączki. Rodzice zabrali mnie do lekarza. Stwierdził, że to na tle nerwowym. Czy powiedziałem rodzicom? Nie. Wstydziłem się, choć czułem, że coś jest nie tak. Ojcu bym i tak nie powiedział. Mama? Nie chciałem jej sprawić zawodu. Niedługo potem pierwszy wyjazd na Zachód, do Essen w RFN. Za koncert dostawałem 5-10 marek, a tych koncertów było kilkanaście. Kasę rozdzielał Krolopp, od niego zależało, kto i ile dostanie za koncert. Najwięcej dostawali jego ulubieńcy.
Przywiozłem magnetofon kasetowy i zostałem królem podwórka. U nas wciąż panowały szpulowce. Chodziłem do Pewexu, kupowałem sobie spodnie, słodycze. Jeszcze bardziej wkurwiałem tych z podwórka.
Kiedy poszedłem do liceum, zrezygnowałem z chóru, choć po mutacji, którą przeszedłem mogłem dalej śpiewać.
Matka pytała dlaczego. Przecież tam jest raj. Rzuciłem coś o wspólnych prysznicach z Wojtkiem. Nie wydaje mi się, żeby ją to zszokowało. Z ojcem nadal o tym nie rozmawiałem. Cieszyłem się, że to koniec, że Krolopp zniknie z mojego życia. Ale nie zniknął. Przez pół roku miałem go w głowie każdej nocy.
W drugiej klasie liceum zacząłem tęsknić za śpiewaniem. A może za Pewexem? Magnetofon się zepsuł, miałem też nowe potrzeby. Alkohol. Ciuchy, żeby zaimponować dziewczynom. Wróciłem. Myślałem, że jestem dojrzały, silny, że się obronię.
Pierwszy wyjazd po moim powrocie, chyba do Niemiec. Widzę, jak Wojtek bierze na kolana chłopca. Tak jak mnie kiedyś. Maluch wraca po jakimś czasie, starsi wołają za nim ''lizus'', tak jak kiedyś do mnie. Widzę tych samych nauczycieli, Kurczewskiego, tego samego kierowcę. Widzę tych samych urzędników, których traktowaliśmy jak piąte koło u wozu, a którym trzeba było dupy wozić, żeby sobie zrobili zakupy na Zachodzie i napili z Kurczewskim.
Nic się nie zmieniło, nikt nie reaguje. Ja też nie. Hotel. Wojtek przychodzi w nocy do mojego pokoju. Mogę się postawić, mam 17 lat, jestem silny, ale przecież chcę mieć mój Pewex.
Oddaję się Kroloppowi, który rządzi kasą i wypłaca mi większe honoraria. Prostytuuję się... próbuję znaleźć inne słowo, ale nie czarujmy się, nie ma co szukać, to jest trafne, choć wtedy tak nie myślałem, przykrywała je przyjemność posiadania.
Dużo piję. Piją też inni chórzyści, bo każdy jest jakoś przetrącony. Pijemy i obgadujemy Kroloppa. Że coś trzeba zrobić z tą świnią. Milkniemy, kiedy on sam do nas przychodzi. Polewa. Na koniec zostaje z najbardziej pijanym.
Tylko raz się postawiliśmy, gdy zamknął się z dzieciakiem w pokoju hotelowym. Poszliśmy do niego. Zaczęliśmy walić w drzwi, krzyczeliśmy: ''Wypuść go!''. Nie otworzył. Ktoś za to wrzeszczał: ''Zamknijcie się, pijane Polaczki!''. Tłumaczyliśmy sobie, że przecież i tak nic się nie da zrobić.
Byłem już pełnoletni, gdy spałem z Wojtkiem regularnie, z własnego wyboru. Obiecał, że pomoże mi się dostać na Akademię Muzyczną, płacił honoraria. W domu wybuchła awantura, chyba o studia. Krzyczałem, że chcę studiować, ale cierpię przez Kroloppa, bo od małego mnie miał. Wyrzuciłem to z siebie.
Ojciec wściekły zabrał mnie do niego, ale czułem, że mi nie wierzy. Zamknął się z Wojtkiem w jego gabinecie, zostałem na zewnątrz. Potem ojciec wrócił. Uderzył mnie w twarz. Przy Wojtku, który powiedział ojcu, że to wszystko pomówienia. ''Chciałem dobrze dla pana syna, chciałem, żeby się dostał na Akademię, a on tak się odwdzięcza!''.
''Watykan cofa zakazy dla abp. Paetza?'' - fragment rozmowy z ks. Bonieckim
M. odszedł z chóru, kiedy skończył 19 lat. Miał problemy emocjonalne, pił. Kiedy ma 22 lata, poznaje swoją przyszłą żonę. Ma z nią syna.
Wiosna 2013.
- Niech mi pan powie... - Wojciech Krolopp, leżąc w łóżku, podnosi do góry palec... - skoro molestowałem tę kanalię M., to dlaczego oddał mi potem swojego syna?
Strzeż się tego, co na przedzie
Krzysztof Piernik na pierwszy zagraniczny wyjazd z chórem pojechał, mając dziesięć lat, na początku lat 70. Niewysoki, szczupły, łysy, ubrany jak student, ruchliwy jak nastolatek, mówi szybko, z pasją, zaciskając zęby.
- Zawsze nas szachował pieniędzmi, bo miał nad nimi pełną kontrolę. Nie mieliśmy wglądu do rozliczeń, honorariów, po prostu brał kartkę i czytał: ''Koszty są takie, dla was zostaje tyle''. Kurczewski się nie wtrącał, wiedział, że Krolopp jest sprawną maszynką do zarabiania pieniędzy, że ma kontakty z menedżerami z Holandii, Belgii. Ufał mu. Pierwszy raz wyjechałem za granicę do Hanoweru, gdzie mieszkaliśmy w domach niemieckich chórzystów. Pamiętam kolorową telewizję i reklamy, które przerywały programy, a było ich chyba z dziesięć. W Polsce były wtedy dwa, biało-czarne, o reklamach nikt nie słyszał. Te meble w mieszkaniach kolorowe, na ulicach sportowe samochody, jedzenie, cukierki i puszka coli, ten ssssyk, albo N-u-t-e-l-l-a, którą żarliśmy łyżkami. Sklepy, witryny, światła ulicy - jak w bajce. Do supermarketów wpadaliśmy jak zwierzęta, a tam było wszystko. Kupowaliśmy kwarcowe zegarki, które trzeba było nacisnąć, by pojawiły się podświetlone cyfry. Z takim zegarkiem było się na podwórku bogiem. A w dżinsach - wranglerach albo lewisach - to królem świata. Rodzice byli w siódmym niebie, gdy z jednego wyjazdu przywoziliśmy im pieniądze, ich wielomiesięczną pensję, bo tyle wynosiło nasze honorarium za jeden wyjazd.
Gdy Krzysztof Piernik w latach 80. zaczął studiować, wynajmował sam trzypokojowe mieszkanie, a na uczelnię jeździł taksówką. Dziewczyny na roku prowadziły mu notatki, a gdy wracał, miały łzy w oczach, widząc w podziękowaniu kosmetyki. Gdy szedł po zaległe zaliczenie, niósł pół kilograma kawy w błyszczącym opakowaniu, która przyspieszała działania pań z dziekanatu.
- Dzięki kasie, którą Krolopp nam wypłacał, był nietykalny. Kurczewski miał stałe, najwyższe honorarium za dyrygowanie, ale nie żył pieniędzmi, chciał mieć święty spokój. My, śpiewacy, byliśmy od pieniędzy uzależnieni. Raz doszło do buntu, we Francji, gdy Krolopp nie zapłacił za koncert. Wychodzimy na scenę, mamy zacząć polonezem Ogińskiego. Ustawiamy się, gotowi, publiczność w ławkach, Kurczewski daje znak. Wchodzą głosy dzieci: ''pam-para-ram'', po nich mamy wejść my, tenory, śpiewając: ''Polski rodzinny kraj, rodzinny kraj, ojczystej ziemi słyszę śpiew'', ale jest cisza, ruszamy tylko ustami. Kurczewski krzyczy: ''Stop! Jeszcze raz!''. Daje znak, ale znów to samo. Jest wściekły: ''Schodzimy!''. Mówimy, że zaśpiewamy, jeśli Krolopp zapłaci. Wyciągnął pieniądze, pokazał: ''Tu są, po koncercie zapłacę''. Zaśpiewaliśmy. Kurczewski nie mógł wszystkich wyrzucić, jak kiedyś, bo zbuntowaliśmy się zbyt dużą grupą.
W czasie wyjazdów w autokarze Krzysztof Piernik intonował ''konspiracyjne'' pieśni, które podchwytywała reszta śpiewaków:
Strzeż się tego, co na przedzie
w białym mercedesie jedzie.
Jeśli wydasz mu się miły,
twe marzenia się spełniły.
W drugiej klasie liceum zacząłem tęsknić za śpiewaniem. A może za Pewexem? Magnetofon się zepsuł, miałem też nowe potrzeby. Alkohol. Ciuchy, żeby zaimponować dziewczynom. Wróciłem. Myślałem, że jestem dojrzały, silny, że się obronię.
Pierwszy wyjazd po moim powrocie, chyba do Niemiec. Widzę, jak Wojtek bierze na kolana chłopca. Tak jak mnie kiedyś. Maluch wraca po jakimś czasie, starsi wołają za nim ''lizus'', tak jak kiedyś do mnie. Widzę tych samych nauczycieli, Kurczewskiego, tego samego kierowcę. Widzę tych samych urzędników, których traktowaliśmy jak piąte koło u wozu, a którym trzeba było dupy wozić, żeby sobie zrobili zakupy na Zachodzie i napili z Kurczewskim.
Nic się nie zmieniło, nikt nie reaguje. Ja też nie. Hotel. Wojtek przychodzi w nocy do mojego pokoju. Mogę się postawić, mam 17 lat, jestem silny, ale przecież chcę mieć mój Pewex.
Oddaję się Kroloppowi, który rządzi kasą i wypłaca mi większe honoraria. Prostytuuję się... próbuję znaleźć inne słowo, ale nie czarujmy się, nie ma co szukać, to jest trafne, choć wtedy tak nie myślałem, przykrywała je przyjemność posiadania.
Dużo piję. Piją też inni chórzyści, bo każdy jest jakoś przetrącony. Pijemy i obgadujemy Kroloppa. Że coś trzeba zrobić z tą świnią. Milkniemy, kiedy on sam do nas przychodzi. Polewa. Na koniec zostaje z najbardziej pijanym.
Tylko raz się postawiliśmy, gdy zamknął się z dzieciakiem w pokoju hotelowym. Poszliśmy do niego. Zaczęliśmy walić w drzwi, krzyczeliśmy: ''Wypuść go!''. Nie otworzył. Ktoś za to wrzeszczał: ''Zamknijcie się, pijane Polaczki!''. Tłumaczyliśmy sobie, że przecież i tak nic się nie da zrobić.
Byłem już pełnoletni, gdy spałem z Wojtkiem regularnie, z własnego wyboru. Obiecał, że pomoże mi się dostać na Akademię Muzyczną, płacił honoraria. W domu wybuchła awantura, chyba o studia. Krzyczałem, że chcę studiować, ale cierpię przez Kroloppa, bo od małego mnie miał. Wyrzuciłem to z siebie.
Ojciec wściekły zabrał mnie do niego, ale czułem, że mi nie wierzy. Zamknął się z Wojtkiem w jego gabinecie, zostałem na zewnątrz. Potem ojciec wrócił. Uderzył mnie w twarz. Przy Wojtku, który powiedział ojcu, że to wszystko pomówienia. ''Chciałem dobrze dla pana syna, chciałem, żeby się dostał na Akademię, a on tak się odwdzięcza!''.
''Watykan cofa zakazy dla abp. Paetza?'' - fragment rozmowy z ks. Bonieckim
M. odszedł z chóru, kiedy skończył 19 lat. Miał problemy emocjonalne, pił. Kiedy ma 22 lata, poznaje swoją przyszłą żonę. Ma z nią syna.
Wiosna 2013.
- Niech mi pan powie... - Wojciech Krolopp, leżąc w łóżku, podnosi do góry palec... - skoro molestowałem tę kanalię M., to dlaczego oddał mi potem swojego syna?
Strzeż się tego, co na przedzie
Krzysztof Piernik na pierwszy zagraniczny wyjazd z chórem pojechał, mając dziesięć lat, na początku lat 70. Niewysoki, szczupły, łysy, ubrany jak student, ruchliwy jak nastolatek, mówi szybko, z pasją, zaciskając zęby.
- Zawsze nas szachował pieniędzmi, bo miał nad nimi pełną kontrolę. Nie mieliśmy wglądu do rozliczeń, honorariów, po prostu brał kartkę i czytał: ''Koszty są takie, dla was zostaje tyle''. Kurczewski się nie wtrącał, wiedział, że Krolopp jest sprawną maszynką do zarabiania pieniędzy, że ma kontakty z menedżerami z Holandii, Belgii. Ufał mu. Pierwszy raz wyjechałem za granicę do Hanoweru, gdzie mieszkaliśmy w domach niemieckich chórzystów. Pamiętam kolorową telewizję i reklamy, które przerywały programy, a było ich chyba z dziesięć. W Polsce były wtedy dwa, biało-czarne, o reklamach nikt nie słyszał. Te meble w mieszkaniach kolorowe, na ulicach sportowe samochody, jedzenie, cukierki i puszka coli, ten ssssyk, albo N-u-t-e-l-l-a, którą żarliśmy łyżkami. Sklepy, witryny, światła ulicy - jak w bajce. Do supermarketów wpadaliśmy jak zwierzęta, a tam było wszystko. Kupowaliśmy kwarcowe zegarki, które trzeba było nacisnąć, by pojawiły się podświetlone cyfry. Z takim zegarkiem było się na podwórku bogiem. A w dżinsach - wranglerach albo lewisach - to królem świata. Rodzice byli w siódmym niebie, gdy z jednego wyjazdu przywoziliśmy im pieniądze, ich wielomiesięczną pensję, bo tyle wynosiło nasze honorarium za jeden wyjazd.
Gdy Krzysztof Piernik w latach 80. zaczął studiować, wynajmował sam trzypokojowe mieszkanie, a na uczelnię jeździł taksówką. Dziewczyny na roku prowadziły mu notatki, a gdy wracał, miały łzy w oczach, widząc w podziękowaniu kosmetyki. Gdy szedł po zaległe zaliczenie, niósł pół kilograma kawy w błyszczącym opakowaniu, która przyspieszała działania pań z dziekanatu.
- Dzięki kasie, którą Krolopp nam wypłacał, był nietykalny. Kurczewski miał stałe, najwyższe honorarium za dyrygowanie, ale nie żył pieniędzmi, chciał mieć święty spokój. My, śpiewacy, byliśmy od pieniędzy uzależnieni. Raz doszło do buntu, we Francji, gdy Krolopp nie zapłacił za koncert. Wychodzimy na scenę, mamy zacząć polonezem Ogińskiego. Ustawiamy się, gotowi, publiczność w ławkach, Kurczewski daje znak. Wchodzą głosy dzieci: ''pam-para-ram'', po nich mamy wejść my, tenory, śpiewając: ''Polski rodzinny kraj, rodzinny kraj, ojczystej ziemi słyszę śpiew'', ale jest cisza, ruszamy tylko ustami. Kurczewski krzyczy: ''Stop! Jeszcze raz!''. Daje znak, ale znów to samo. Jest wściekły: ''Schodzimy!''. Mówimy, że zaśpiewamy, jeśli Krolopp zapłaci. Wyciągnął pieniądze, pokazał: ''Tu są, po koncercie zapłacę''. Zaśpiewaliśmy. Kurczewski nie mógł wszystkich wyrzucić, jak kiedyś, bo zbuntowaliśmy się zbyt dużą grupą.
W czasie wyjazdów w autokarze Krzysztof Piernik intonował ''konspiracyjne'' pieśni, które podchwytywała reszta śpiewaków:
Strzeż się tego, co na przedzie
w białym mercedesie jedzie.
Jeśli wydasz mu się miły,
twe marzenia się spełniły.
Takie babskie myślenie
Od 1970 roku dyrektorem wydziału kultury Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu był Maciej Frajtak, który również wyjeżdżał z chórem na zagraniczne tournée. Spotykam się z sędziwym człowiekiem wspierającym się na małżonce.
- Nie było tajemnicą, że Krolopp lubi dzieci z chóru, ale nie miałem żadnych oficjalnych skarg, nic na piśmie. On tam stworzył taki system, tak te dzieciaki naciągał, wybierał do ukłonów, zaszczytów, lansował, że żaden by się nie przyznał. Potrafił dzieciaka tak udobruchać, że był jego. Nawet rodzice stawali w jego obronie, bo mieć dziecko w chórze oznaczało profity, wyjazdy, honoraria, diety w walucie...
- Co to za rodzice... - wzdycha siedząca obok małżonka.
- Kurczewski musiał się domyślać lub wiedział, ale nigdy nie mówił, ja też nie pytałem, nie chciałem wywoływać tematu, bo był drażliwy, a nie spodziewałem się pozytywnej odpowiedzi. Myślałem, że jak zacznę dochodzić, to rozpieprzymy chór, że jak się dobiorę do Kroloppa, a był prawą ręką Jurka, to już nie mam chóru. Najważniejszy był poziom i występy. Im więcej było wyjazdów, tym lepsza była prasa, telewizja, a ja byłem z tego rozliczany, bo taka była moja praca. Te sprawy trzymało się pod kocem, bo były inne priorytety. Gdyby to wszystko wyszło na jaw, miałbym duże kłopoty, dlatego jedna czy druga dupa chłopaka mnie nie interesowały, ja wolałem mieć poziom chóru.
''Bezkarny pedofil'' - reportaż TVP o brytyjskim pedofilu grasującym w Polsce
- O, Jezu... - wzdycha małżonka.
- Broniłbym Kroloppa, nawet jakby go milicja zatrzymała, żeby ponieść jak najmniejsze straty.
- Co ty mówisz! Rozwaliłabym taki chór, nie dawałabym dzieciom robić krzywdy! - oburza się żona.
- Takie babskie myślenie... - Frajtak macha ręką.
- A gdyby to spotkało pana wnuka? - pytam.
- I co teraz powiesz? - małżonka nachyla się nad nim ze złośliwym uśmiechem.
Frajtak zaciska usta. - Aha... no, to nie byłoby takie proste...
- No i co teraz powiesz?! - ciśnie żona.
- No tak... no to wtedy bym chór rozwalił! Ale nie rozważałem tego w ten sposób, robiłem wszystko, by chór trwał, bo takie były czasy.
Frajtak należał do betonu prominentów PRL-u. Podczas stanu wojennego jako szef wydziału kultury chodził z bronią. Został za to odwołany ze stanowiska i przeniesiony na posadę dyrektora Domu Książki. Zmarł kilka tygodni po naszej rozmowie. ''Głos Wielkopolski'' w pożegnaniu napisał: ''Odszedł człowiek ciekawy świata i ludzi, przyjaciel pisarzy i książki, ceniący pracę i uczciwość w interesach''. Krolopp w rozmowie ze mną będzie mówił o Macieju Frajtaku jako o ''Maciusiu''.
Podkręcałam włoski
Matka Kikiego chciała kształcić się artystycznie, ale rodzice kazali jej iść na politechnikę. Nie popełniła tego błędu wobec syna, który zdradzał śpiewacze talenty.
- Kiki poszedł do szkoły chóralnej w 1989. Setka chętnych, a dostało się 20. Jestem dumna, bo to elita, z jedną klasą w roczniku, niezbyt liczną, bez osiedlowych dzieciaków. Córka była w zwykłej szkole, różnice dostrzegałam nawet w zapachu. U Kikiego to inny świat, czerwone dywany, stare mury, szerokie hole, zewsząd muzyka, w każdej klasie lśniące pianino. To dobrze, myślę, bo od najmłodszych lat rozwija się zmysł estetyczny.
Kiki: - Jestem klasycznym maminsynkiem ze zdrowej, wzorowej rodziny, w której nigdy nie było alkoholu, kłótni, kryzysów. Wszystko miałem podane na tacy: obozy językowe, tenis, tyłek wożony do szkoły ciepłym samochodem. Wspólne śniadanka w niedzielę, przy rogaliku, ciepłym mleku, rozmowach o życiu. Mama była aktywna, opiekuńcza, wchodziła do autokaru, by sprawdzić, czy będę miał dobre miejsce, bo jestem drobny, delikatny, przepychany.
Od 1970 roku dyrektorem wydziału kultury Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu był Maciej Frajtak, który również wyjeżdżał z chórem na zagraniczne tournée. Spotykam się z sędziwym człowiekiem wspierającym się na małżonce.
- Nie było tajemnicą, że Krolopp lubi dzieci z chóru, ale nie miałem żadnych oficjalnych skarg, nic na piśmie. On tam stworzył taki system, tak te dzieciaki naciągał, wybierał do ukłonów, zaszczytów, lansował, że żaden by się nie przyznał. Potrafił dzieciaka tak udobruchać, że był jego. Nawet rodzice stawali w jego obronie, bo mieć dziecko w chórze oznaczało profity, wyjazdy, honoraria, diety w walucie...
- Co to za rodzice... - wzdycha siedząca obok małżonka.
- Kurczewski musiał się domyślać lub wiedział, ale nigdy nie mówił, ja też nie pytałem, nie chciałem wywoływać tematu, bo był drażliwy, a nie spodziewałem się pozytywnej odpowiedzi. Myślałem, że jak zacznę dochodzić, to rozpieprzymy chór, że jak się dobiorę do Kroloppa, a był prawą ręką Jurka, to już nie mam chóru. Najważniejszy był poziom i występy. Im więcej było wyjazdów, tym lepsza była prasa, telewizja, a ja byłem z tego rozliczany, bo taka była moja praca. Te sprawy trzymało się pod kocem, bo były inne priorytety. Gdyby to wszystko wyszło na jaw, miałbym duże kłopoty, dlatego jedna czy druga dupa chłopaka mnie nie interesowały, ja wolałem mieć poziom chóru.
''Bezkarny pedofil'' - reportaż TVP o brytyjskim pedofilu grasującym w Polsce
- O, Jezu... - wzdycha małżonka.
- Broniłbym Kroloppa, nawet jakby go milicja zatrzymała, żeby ponieść jak najmniejsze straty.
- Co ty mówisz! Rozwaliłabym taki chór, nie dawałabym dzieciom robić krzywdy! - oburza się żona.
- Takie babskie myślenie... - Frajtak macha ręką.
- A gdyby to spotkało pana wnuka? - pytam.
- I co teraz powiesz? - małżonka nachyla się nad nim ze złośliwym uśmiechem.
Frajtak zaciska usta. - Aha... no, to nie byłoby takie proste...
- No i co teraz powiesz?! - ciśnie żona.
- No tak... no to wtedy bym chór rozwalił! Ale nie rozważałem tego w ten sposób, robiłem wszystko, by chór trwał, bo takie były czasy.
Frajtak należał do betonu prominentów PRL-u. Podczas stanu wojennego jako szef wydziału kultury chodził z bronią. Został za to odwołany ze stanowiska i przeniesiony na posadę dyrektora Domu Książki. Zmarł kilka tygodni po naszej rozmowie. ''Głos Wielkopolski'' w pożegnaniu napisał: ''Odszedł człowiek ciekawy świata i ludzi, przyjaciel pisarzy i książki, ceniący pracę i uczciwość w interesach''. Krolopp w rozmowie ze mną będzie mówił o Macieju Frajtaku jako o ''Maciusiu''.
Podkręcałam włoski
Matka Kikiego chciała kształcić się artystycznie, ale rodzice kazali jej iść na politechnikę. Nie popełniła tego błędu wobec syna, który zdradzał śpiewacze talenty.
- Kiki poszedł do szkoły chóralnej w 1989. Setka chętnych, a dostało się 20. Jestem dumna, bo to elita, z jedną klasą w roczniku, niezbyt liczną, bez osiedlowych dzieciaków. Córka była w zwykłej szkole, różnice dostrzegałam nawet w zapachu. U Kikiego to inny świat, czerwone dywany, stare mury, szerokie hole, zewsząd muzyka, w każdej klasie lśniące pianino. To dobrze, myślę, bo od najmłodszych lat rozwija się zmysł estetyczny.
Kiki: - Jestem klasycznym maminsynkiem ze zdrowej, wzorowej rodziny, w której nigdy nie było alkoholu, kłótni, kryzysów. Wszystko miałem podane na tacy: obozy językowe, tenis, tyłek wożony do szkoły ciepłym samochodem. Wspólne śniadanka w niedzielę, przy rogaliku, ciepłym mleku, rozmowach o życiu. Mama była aktywna, opiekuńcza, wchodziła do autokaru, by sprawdzić, czy będę miał dobre miejsce, bo jestem drobny, delikatny, przepychany.
Matka Kikiego: - Nie miałam wielkich aspiracji, myślałam, że pozna nuty, muzykę. Dawałam dzieciom te same ścieżki rozwoju, ale córka wolała taekwondo. Z synem wiązałam nadzieje artystyczne, mieliśmy porozumienie dusz, może dlatego bardziej go rozpieszczałam. Chór był ciągle w rozjazdach, w Wigilię przyjeżdżał na gotowe, do nakrytego stołu. Był śliczny. Jedna z matek mówiła, że to ''pers wśród dachowców''. Czasami oglądam stare zdjęcia, na których ma długie blond włoski, jest malutki, drobniutki. Przed koncertem stawiałam go na sedesiku, podkręcałam lokóweczką włoski do środka. Aniołek. Wokół widziałam zazdrość. Pamiętam mamę takiego Mariusza, któremu też zapuszczała włosy, oddawała Wojtkowi na prywatne lekcje, by również, jak mój syn, został solistą. Każda matka chodziła na koncerty, by wpatrywać się w swoje dziecko, a ja byłam dumna, bo śpiewał Mozarta, nie zaglądając w nuty. Unosiłam się z tej dumy pod sklepienie kościoła na anielskich skrzydłach. A jeszcze ten kostiumik: ciemny surducik, biały żabocik, miodowe pluderki za kolana, buciki. Te buźki, głosiki anielskie, takie czyściutkie. Mój aniołek. Najpierw poznaję myśliwego. Tak nazywam rodziców, którymi Krolopp się otaczał, którzy byli najbliżej, biegali wokół niego i wybierali rodziców-zające, jakim ja zostałam. Krolopp z rodzicem-myśliwym ustalali strategię, kogo wkręcić w najbliższy krąg, zintegrować. Myśliwi mieli pozycję społeczną, rozeznanie, kto nada się na zająca, podchodzili i się zaprzyjaźniali, mówiąc: ''Słuchaj, widzę, że jesteś energiczna, inteligentna, a my potrzebujemy takich, bo jest fundacja, grupa wsparcia, trzeba pomóc, może byś przystała?''. ''No tak, czemu nie''. Przed oczami mam swojego syna, mojego aniołka, więc zostaję zającem. Znajduję sponsora, kancelarię prawną, która daje pieniądze na nowe ubranka. Myśliwi testowali też zające. W wielkiej tajemnicy przekazywali plotki i jeśli nie były rozpowszechnione dalej, znaczyło, że to dobry kandydat, bo dyskretny.
Jaka ja byłam naiwna... Nie wiedziałam, że robię na myśliwych, że wspieramy w ostatecznym polowaniu szefa koła łowieckiego Kroloppa. On zaprzyjaźnia się też z zającami, zaprasza do domu. Wchodząc tam, czułam się zaszczycona, że mogę obcować z maestro. To dom pełen nut, płyt, starych instrumentów, kwiatów. Piękny, z basenem, fińską sauną. Najbardziej aktywne zające, głównie matki, zapraszane są na bankiety, a Krolopp jest uroczy, dżentelmeński. Dzwoni raz do mnie i mówi, że samotnie się czuje. Przyjeżdżam, podaje kawę, siada obok, studiuje nuty, raz po raz o coś pyta, ja odpowiadam i tak pijemy tę kawę. Jestem obok, by nie czuł się sam.
Jeszcze nie wiem, że zacieśniał więź, by powiedzieć kiedyś: ''Ona bywała u mnie w domu, a teraz robi mi przykrość''. Zawsze tak mówił, gdy zając go krytykował.
''Zbrodnia w rodzinie'' - fragment dokumentu, w którym mówią ofiary i sprawcy
Kiki: - Na wyjazdach Krolopp wzywał nas do swojego pokoju z błahego powodu. Wiedzieliśmy, jak to się kończy. Raz wezwał mnie. Siadam na łóżku, on siedzi w fotelu, coś pisze, przegląda nuty. Czasami spyta: ''Co tam, myszka?'' - bo tak na nas mówił. Ja, że nic. Siedzę, czekam. Dzisiaj wiem, że w jego głowie toczyła się wojna, czy mnie dotknąć. Bał się, wiedząc, że mam silną więź z matką, silniejszą niż ci, którzy wychodzili od niego rano. W końcu wstaje.
- Napuść wody do wanny - mówi.
Idę, odkręcam, stoi za mną.
- Ciepła? - pyta.
- Tak, ciepła.
Matka Kikiego: - W telewizji, gdy kamera przelatywała po chórze, zatrzymywała się zawsze na moim Kikim. Dostarczał Kroloppowi prestiżu, bo był reprezentacyjny, śliczny. Do dzisiaj mam teczkę z wycinkami prasowymi, w których było zdjęcie małego.
Ale radość trwa krótko. Jednak coś przeoczyłam.
Znajomy to znajomy, nie
Latem 2008 roku, po czterech latach odsiadki, Krolopp wychodzi na kolejną przepustkę, by już nigdy nie wrócić do więzienia. Lekarze będą co pół roku informować sąd, że jest zbyt chory.
W 2009 roku zakłada na Facebooku swój profil. W rubryce ''o sobie'' wpisuje: ''Wiele osób zna mnie doskonale, moje zalety i moje wady. Nie muszę więc ich przypominać. Nieznajomych odsyłam do internetu, gdzie znajdą wiele prawdziwych i kłamliwych informacji, w tym drugim przypadku z lat 2003-2009''. Na Facebooku bawi go funkcja ''znajomi''. Próbuje nieśmiało, wysyłając delikatne zaczepki. Markowi Nawrocikowi, którego matka opisała w liście do urzędu miejskiego seksualne obyczaje dyrygenta, wysłał na czuja stare zdjęcie z wyjazdu chóralnego z pytaniem: ''Czy to aby nie ty?''. Nawrocik potwierdza. Skoro tak, Krolopp zaprasza do znajomych. Nawrocik przyjmuje. - No jakoś tak wyszło. Znajomy to znajomy, nie? - mówi mi 20-latek, którego matka rwała sobie włosy z głowy, widząc przed laty, jak Krolopp manipuluje rodzicami. - Szlag mnie trafia, gdy piszesz z nim na Fejsie! Po co to robisz?! - krzyczy na syna, gdy siedzę w ich mieszkaniu.
- Ludziom trzeba wybaczać... - mamrocze.
W połowie 2013 roku Krolopp ma ponad stu znajomych na Facebooku i Naszej Klasie. Pokrywają się w dużej mierze z listą rodziców, chórzystów, którzy podpisali się pod jego poparciem tuż po zatrzymaniu.
''Nie odczuwam tej pogardy''
Ostatni raz rozmawiałem z Kroloppem w czerwcu 2003 roku. Byłem pewien, że rzuci słuchawką, kiedy zadzwoniłem jesienią 2012 roku, zbierając materiały do książki. Numer jego prywatnego telefonu znalazłem na Naszej Klasie.
- Halooo... - odezwał się zalotnie, z wigorem, jakby spodziewał się telefonu od przyjaciela. Zdziwiło mnie to, bo miał być, jak donosili mi jego znajomi, umierający. Przedstawiłem się. Zamilkł na kilkanaście sekund. Pozwoliłem mu wymilczeć do końca, będąc pewny, że przerwie połączenie.
- W czym mogę pomóc? - spytał oschle, a ostatnie słowo było wysiłkiem kurtuazji.
Jaka ja byłam naiwna... Nie wiedziałam, że robię na myśliwych, że wspieramy w ostatecznym polowaniu szefa koła łowieckiego Kroloppa. On zaprzyjaźnia się też z zającami, zaprasza do domu. Wchodząc tam, czułam się zaszczycona, że mogę obcować z maestro. To dom pełen nut, płyt, starych instrumentów, kwiatów. Piękny, z basenem, fińską sauną. Najbardziej aktywne zające, głównie matki, zapraszane są na bankiety, a Krolopp jest uroczy, dżentelmeński. Dzwoni raz do mnie i mówi, że samotnie się czuje. Przyjeżdżam, podaje kawę, siada obok, studiuje nuty, raz po raz o coś pyta, ja odpowiadam i tak pijemy tę kawę. Jestem obok, by nie czuł się sam.
Jeszcze nie wiem, że zacieśniał więź, by powiedzieć kiedyś: ''Ona bywała u mnie w domu, a teraz robi mi przykrość''. Zawsze tak mówił, gdy zając go krytykował.
''Zbrodnia w rodzinie'' - fragment dokumentu, w którym mówią ofiary i sprawcy
Kiki: - Na wyjazdach Krolopp wzywał nas do swojego pokoju z błahego powodu. Wiedzieliśmy, jak to się kończy. Raz wezwał mnie. Siadam na łóżku, on siedzi w fotelu, coś pisze, przegląda nuty. Czasami spyta: ''Co tam, myszka?'' - bo tak na nas mówił. Ja, że nic. Siedzę, czekam. Dzisiaj wiem, że w jego głowie toczyła się wojna, czy mnie dotknąć. Bał się, wiedząc, że mam silną więź z matką, silniejszą niż ci, którzy wychodzili od niego rano. W końcu wstaje.
- Napuść wody do wanny - mówi.
Idę, odkręcam, stoi za mną.
- Ciepła? - pyta.
- Tak, ciepła.
Matka Kikiego: - W telewizji, gdy kamera przelatywała po chórze, zatrzymywała się zawsze na moim Kikim. Dostarczał Kroloppowi prestiżu, bo był reprezentacyjny, śliczny. Do dzisiaj mam teczkę z wycinkami prasowymi, w których było zdjęcie małego.
Ale radość trwa krótko. Jednak coś przeoczyłam.
Znajomy to znajomy, nie
Latem 2008 roku, po czterech latach odsiadki, Krolopp wychodzi na kolejną przepustkę, by już nigdy nie wrócić do więzienia. Lekarze będą co pół roku informować sąd, że jest zbyt chory.
W 2009 roku zakłada na Facebooku swój profil. W rubryce ''o sobie'' wpisuje: ''Wiele osób zna mnie doskonale, moje zalety i moje wady. Nie muszę więc ich przypominać. Nieznajomych odsyłam do internetu, gdzie znajdą wiele prawdziwych i kłamliwych informacji, w tym drugim przypadku z lat 2003-2009''. Na Facebooku bawi go funkcja ''znajomi''. Próbuje nieśmiało, wysyłając delikatne zaczepki. Markowi Nawrocikowi, którego matka opisała w liście do urzędu miejskiego seksualne obyczaje dyrygenta, wysłał na czuja stare zdjęcie z wyjazdu chóralnego z pytaniem: ''Czy to aby nie ty?''. Nawrocik potwierdza. Skoro tak, Krolopp zaprasza do znajomych. Nawrocik przyjmuje. - No jakoś tak wyszło. Znajomy to znajomy, nie? - mówi mi 20-latek, którego matka rwała sobie włosy z głowy, widząc przed laty, jak Krolopp manipuluje rodzicami. - Szlag mnie trafia, gdy piszesz z nim na Fejsie! Po co to robisz?! - krzyczy na syna, gdy siedzę w ich mieszkaniu.
- Ludziom trzeba wybaczać... - mamrocze.
W połowie 2013 roku Krolopp ma ponad stu znajomych na Facebooku i Naszej Klasie. Pokrywają się w dużej mierze z listą rodziców, chórzystów, którzy podpisali się pod jego poparciem tuż po zatrzymaniu.
''Nie odczuwam tej pogardy''
Ostatni raz rozmawiałem z Kroloppem w czerwcu 2003 roku. Byłem pewien, że rzuci słuchawką, kiedy zadzwoniłem jesienią 2012 roku, zbierając materiały do książki. Numer jego prywatnego telefonu znalazłem na Naszej Klasie.
- Halooo... - odezwał się zalotnie, z wigorem, jakby spodziewał się telefonu od przyjaciela. Zdziwiło mnie to, bo miał być, jak donosili mi jego znajomi, umierający. Przedstawiłem się. Zamilkł na kilkanaście sekund. Pozwoliłem mu wymilczeć do końca, będąc pewny, że przerwie połączenie.
- W czym mogę pomóc? - spytał oschle, a ostatnie słowo było wysiłkiem kurtuazji.
- ''Mnie nic się nie stanie, ale skrzywdzi pan te dzieci'' - to były ostatnie słowa, jakie mi pan powiedział.
Znów długo milczy.
- Proszę być pewnym, że to pamiętam. Dokładnie. Czemu ma służyć ta rozmowa?
- I pan, i ja jesteśmy starsi o dziesięć lat. Pomyślałem, że nadszedł czas, by pewne sprawy opowiedzieć do końca.
- Jakie?
Staram się nie używać słowa ''pedofilia'', czując, że jednak zgodzi się porozmawiać. W dokumentacji do książki miałem już kilkanaście spotkań, z których wyłaniał się wieloletni mechanizm perwersji przy milczeniu rodziców, i wiele pytań, na które mógł odpowiedzieć tylko Krolopp.
- Może o namiętnościach?
Milczy, by za chwilę włączyć słowotok, jakby namiętności przestawiły mu w głowie wajchę.
- Muszę pomyśleć, bo zaskoczył mnie pan, proszę dać mi jeden dzień. Gdyby doszło do takiego spotkania, proszę mi obiecać, że jeśli się nie zgodzę, to zapomni pan o nim, nie powie nikomu, że się ze mną spotkał, muszę mieć pewność, że mogę panu zaufać, choć nie wiem jak po tym, co mi pan zrobił...
Dzieje się wszędzie: ''Hollywood Secrets - Paedophilia''
Dzwonię. Zgadza się, powtarzając kilka razy, że nie powinien mi ufać.
- Wszyscy, z którymi rozmawiałem, odradzali mi to spotkanie, ale musiałem zadać panu ważne pytanie i chciałbym poznać szczerą odpowiedź: Kto za tym stoi?
Krolopp nie był wyznawcą spiskowej teorii, przyjął tę pozę zapewne z przyzwyczajenia, wielokrotnie stosując ją wobec przyjaciół - że padł ofiarą mrocznej intrygi. Był zbyt inteligentny i świadomy, by uwierzyć we własną propagandę.
- Pan wie, ja wiem, nie czarujmy się. Najpierw wpadł Rafał, Wiesiek, a potem już poszło...
Jeśli chciał rozmawiać dalej, a czułem, że chciał, będąc ciekaw oprawcy, musiał to przeskoczyć.
- Wie pan, gdybyśmy byli zaprzyjaźnieni, to ja mógłbym panu nawet pomóc napisać tę książkę. Ale pan na pewno nie jest przyjacielem, więc zastanawiam się, dlaczego miałbym panu o sobie cokolwiek mówić.
- Bardziej panu nie zaszkodzę. Może pan dołożyć coś ludzkiego do tej opowieści, co pomoże zrozumieć, jak rodzą się te namiętności, które prowadzą człowieka do takiego końca.
- To mnie nie wybieli, ale czy postawi w innym świetle? Też nie. Pan na mnie polował, chciał mnie dopaść, zniszczyć, dlaczego mam panu teraz zaufać?
- Książka powstanie, czy pan chce, czy nie. Nie znam wielu odpowiedzi, tylko pan może pogłębić wiele spraw.
- Mnie jest ciężko. Jeśli mam w coś wdepnąć, to pomyślałem sobie, że jeśli będą to długie spotkania, wie pan, chciałbym coś z tego mieć...
Znów długo milczy.
- Proszę być pewnym, że to pamiętam. Dokładnie. Czemu ma służyć ta rozmowa?
- I pan, i ja jesteśmy starsi o dziesięć lat. Pomyślałem, że nadszedł czas, by pewne sprawy opowiedzieć do końca.
- Jakie?
Staram się nie używać słowa ''pedofilia'', czując, że jednak zgodzi się porozmawiać. W dokumentacji do książki miałem już kilkanaście spotkań, z których wyłaniał się wieloletni mechanizm perwersji przy milczeniu rodziców, i wiele pytań, na które mógł odpowiedzieć tylko Krolopp.
- Może o namiętnościach?
Milczy, by za chwilę włączyć słowotok, jakby namiętności przestawiły mu w głowie wajchę.
- Muszę pomyśleć, bo zaskoczył mnie pan, proszę dać mi jeden dzień. Gdyby doszło do takiego spotkania, proszę mi obiecać, że jeśli się nie zgodzę, to zapomni pan o nim, nie powie nikomu, że się ze mną spotkał, muszę mieć pewność, że mogę panu zaufać, choć nie wiem jak po tym, co mi pan zrobił...
Dzieje się wszędzie: ''Hollywood Secrets - Paedophilia''
Dzwonię. Zgadza się, powtarzając kilka razy, że nie powinien mi ufać.
- Wszyscy, z którymi rozmawiałem, odradzali mi to spotkanie, ale musiałem zadać panu ważne pytanie i chciałbym poznać szczerą odpowiedź: Kto za tym stoi?
Krolopp nie był wyznawcą spiskowej teorii, przyjął tę pozę zapewne z przyzwyczajenia, wielokrotnie stosując ją wobec przyjaciół - że padł ofiarą mrocznej intrygi. Był zbyt inteligentny i świadomy, by uwierzyć we własną propagandę.
- Pan wie, ja wiem, nie czarujmy się. Najpierw wpadł Rafał, Wiesiek, a potem już poszło...
Jeśli chciał rozmawiać dalej, a czułem, że chciał, będąc ciekaw oprawcy, musiał to przeskoczyć.
- Wie pan, gdybyśmy byli zaprzyjaźnieni, to ja mógłbym panu nawet pomóc napisać tę książkę. Ale pan na pewno nie jest przyjacielem, więc zastanawiam się, dlaczego miałbym panu o sobie cokolwiek mówić.
- Bardziej panu nie zaszkodzę. Może pan dołożyć coś ludzkiego do tej opowieści, co pomoże zrozumieć, jak rodzą się te namiętności, które prowadzą człowieka do takiego końca.
- To mnie nie wybieli, ale czy postawi w innym świetle? Też nie. Pan na mnie polował, chciał mnie dopaść, zniszczyć, dlaczego mam panu teraz zaufać?
- Książka powstanie, czy pan chce, czy nie. Nie znam wielu odpowiedzi, tylko pan może pogłębić wiele spraw.
- Mnie jest ciężko. Jeśli mam w coś wdepnąć, to pomyślałem sobie, że jeśli będą to długie spotkania, wie pan, chciałbym coś z tego mieć...
- Nie zapłacę panu.
- Jeśli będę z panem rozmawiał, moje otoczenie się ode mnie odsunie. Podzielają mój pogląd, że zrobiono mi krzywdę, nie wierzą w moją winę.
- Jaki jest pana obraz w świecie ludzi inteligentnych?
- No jaki?
- Jest pan demonem zniszczenia i pedofilem. Jeśli ma pan coś na sumieniu, to jest to historia, która ma zapewne początek, środek i koniec. Chciałbym, by pomógł mi je pan zrozumieć.
- Ale ja nie odczuwam tej pogardy.
- Bo nie dzwonią do pana ludzie, którzy pana nienawidzą, tylko ci, którzy panu wierzą lub mają do pana interes. Wątpię, by książka się panu spodobała, ale od pana zależy, czy będzie pan w niej tylko demonem i pedofilem.
W swoim kalendarzu pod zaznaczonymi terminami rozmowy ze mną opisywał jako spotkania z diabłem, dając do zrozumienia, że nie chodzi o niego. Na jednym z kolejnych powiedział: ''Pan mnie kupił tym, że rozmawiamy jak starzy znajomi''. To prawda, tyle że to on roztaczał taką aurę. Być może to wypracował, stało się w nim naturalne, czym ujmował matki śpiewaków, którym tym trudniej było potem uwierzyć w oskarżenie, skoro rozmawiało się z nim jak ze starym znajomym.
Któregoś dnia zadzwonił do mnie w środku nocy z pretensjami.
- Nie złożył mi pan dzisiaj życzeń imieninowych!
- Wszystkiego dobrego, panie Wojciechu.
- Jeśli będę z panem rozmawiał, moje otoczenie się ode mnie odsunie. Podzielają mój pogląd, że zrobiono mi krzywdę, nie wierzą w moją winę.
- Jaki jest pana obraz w świecie ludzi inteligentnych?
- No jaki?
- Jest pan demonem zniszczenia i pedofilem. Jeśli ma pan coś na sumieniu, to jest to historia, która ma zapewne początek, środek i koniec. Chciałbym, by pomógł mi je pan zrozumieć.
- Ale ja nie odczuwam tej pogardy.
- Bo nie dzwonią do pana ludzie, którzy pana nienawidzą, tylko ci, którzy panu wierzą lub mają do pana interes. Wątpię, by książka się panu spodobała, ale od pana zależy, czy będzie pan w niej tylko demonem i pedofilem.
W swoim kalendarzu pod zaznaczonymi terminami rozmowy ze mną opisywał jako spotkania z diabłem, dając do zrozumienia, że nie chodzi o niego. Na jednym z kolejnych powiedział: ''Pan mnie kupił tym, że rozmawiamy jak starzy znajomi''. To prawda, tyle że to on roztaczał taką aurę. Być może to wypracował, stało się w nim naturalne, czym ujmował matki śpiewaków, którym tym trudniej było potem uwierzyć w oskarżenie, skoro rozmawiało się z nim jak ze starym znajomym.
Któregoś dnia zadzwonił do mnie w środku nocy z pretensjami.
- Nie złożył mi pan dzisiaj życzeń imieninowych!
- Wszystkiego dobrego, panie Wojciechu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz