Błoto jest prawdziwe, 13.11.2025


12 listopada 2025

Literatura

Błoto jest prawdziwe

Krasznahorkaiego można łatwo zepsuć złym przekładem. Cały kierunek literacki, określany jako „węgierska nowa proza”, jest zresztą bardzo językocentryczny. Musiałam mu wymyślić po polsku nowy byt – mówi tłumaczka noblisty


MATEUSZ DEMSKI: Tegoroczny Nobel budzi w pani zdziwienie czy ten werdykt można raczej uznać za przewidywalny?
ELŻBIETA SOBOLEWSKA: 
Od lat niemal pewnym kandydatem do Literackiej Nagrody Nobla był Péter Nádas. Potem sprawa przycichła i od pewnego czasu Krasznahorkai zaczął być wymieniany wśród faworytów. Także w tym sensie może zaskoczenie. Aczkolwiek nie ulega wątpliwości, że jest to pisarz bardzo ważny, należący zresztą do tego samego nurtu co Péter Nádas czy Péter Esterházy. Ale można pytanie postawić inaczej i zapytać, czy to było zaskoczenie pod względem politycznym. I tu medal ma dwie strony. Z jednej strony nie powinno się honorować Węgrów żadnymi nagrodami, bo ich obecna polityka budzi w Europie spore wątpliwości. Z drugiej strony Krasznahorkai otwarcie kontestował i nadal kontestuje autorytarne i antyeuropejskie rządy Orbána. Można więc powiedzieć, że Akademia Szwedzka w jakimś sensie doceniła opozycyjną postawę węgierskiego autora. Warto też pamiętać, że on prawie nie mieszka na Węgrzech, dużo podróżuje. Nie ma więc aktywnego udziału w próbach zmiany sytuacji w swoim kraju. Poza tym, że nie chce przebywać na Węgrzech i nie odpowiada mu porządek polityczny, jaki tam panuje.

Ale czy pisarstwo László Krasznahorkaiego można uznać za zaangażowane, interwencyjne?
Kiedy Krasznahorkai w latach 80. pisał „Szatańskie tango” i „Melancholię sprzeciwu”, były to jednoznaczne wypowiedzi o ówczesnym reżimie. Co do tego nikt nie miał wątpliwości. Postacie z tych dwóch powieści to nie tylko biedni chłopi, ludzie ze zubożałych rejonów kraju, skąd Krasznahorkai zresztą pochodził i gdzie przebywał do czasu studiów. To figury metaforyczne, które pokazują, do jakiego stopnia system potrafi zniewolić człowieka. Jego bohaterami są ludzie, którzy nie są w stanie przeciwstawić się niczemu w aktywny sposób, tkwią w swojej bezradności i czekają na jakąś odmianę losu. Na zbawiciela, który nigdy nie nadchodzi.

A jeżeli nadchodzi, to okazuje się fałszywym prorokiem.
Tak dzieje się w „Szatańskim tangu”. W „Melancholii sprzeciwu” jest podobnie, tyle że tam oglądanie wystawionego na rynku wypchanego wieloryba kończy się rozruchami. Czara goryczy się przelewa. Kończy się czekanie, bierna obserwacja. To już jest jakiś krok. Pojawia się opór. Ja mówię o powieściach pisanych prawie pół wieku temu, ale nadal można czytać je w ten sam sposób. Dlatego że każdy system potrafi zniewolić. Jak widać, ten dzisiejszy na Węgrzech nie jest wcale lepszy.

Quote icon
Bohaterami Krasznahorkaiego są ludzie, którzy tkwią w swojej bezradności i czekają na odmianę losu. Na zbawiciela, który nigdy nie nadchodzi

To jaki jest obecny status Krasznahorkaiego w kraju?
Sprawa jest dość skomplikowana. W latach 90., kiedy ministrem kultury był Bálint Magyar, znany w Polsce z książki „Węgry, państwo mafijne”, powstała działająca przy budapeszteńskim Muzeum Literatury instytucja digitalizacji dzieł współczesnych pisarzy. Krasznahorkai należy do tego grona. Każda jego książka trafia do wolnego dostępu, można ją online przeczytać bezpłatnie. Nie słyszałam, żeby ta inicjatywa miała przestać istnieć, aczkolwiek sama instytucja od lat mocno kuleje. Dawniej wspierała zagranicznych hungarystów, przysyłano nam książki z Węgier, informowano o nowościach, zapraszano na konferencje. W tej chwili niestety nic takiego nie ma miejsca.

Wracając do węgierskiej reakcji na decyzję komitetu noblowskiego: Viktor Orbán pogratulował autorowi nagrody, a Krasznahorkai podziękował, odpowiadając, że i tak pozostanie outsiderem. I rzeczywiście nim pozostał, nie bierze udziału w życiu literackim, nie spotyka się z czytelnikami, nie ma kręgu fanów ani rzeszy obserwatorów w mediach społecznościowych. Zabawnie uczcił tymczasem autora tygodnik literacki „Elet és Irodalom”: czytelnicy niebędący subskrybentami mogą czytać artykuły tylko po obejrzeniu reklamy, kliknęłam i okazało się, że reklama to właśnie portret László Krasznahorkaiego. Oczywiście kręgi literackie, krytycy cieszą się z nagrody, bo to proza trudna, niezwykle ważna i dotykająca głębi naszego człowieczeństwa.

Czy Krasznahorkai komentuje na bieżąco to, co dzieje się w jego ojczyźnie?
Miał taką wypowiedź po ostatniej nagrodzie, którą dostał za „Herschta 07769”. To powieść o odradzaniu się faszyzmu, zupełnie inna niż pozostała jego twórczość – książka bardzo długa, a przy tym prosta w odbiorze. Przy okazji nagrody wypowiadał się w prasie i powiedział, że Węgry pełne są „głupich i nikczemnych ludzi”. Trochę mnie to, przyznam się, zaskoczyło. Kiedy pisał „Szatańskie tango” i „Melancholię sprzeciwu”, twierdził przecież, że zawsze wstawi się za człowiekiem biednym i upodlonym przez opresyjny reżim. A teraz jest elitarystą i podkreśla, że – tu akurat się z nim zgadzam – nie mamy autorytetów, że zniszczono wartości kultury. Nie rozumiem tej wolty po trzydziestu latach, kiedy układ jest symetrycznie podobny.

Elżbieta Sobolewska
Hungarystka, redaktorka, tłumaczka współczesnej prozy węgierskiej, głównie z nurtu postmodernizmu. Laureatka Nagrody im. Milána Füsta za całokształt pracy translatorskiej (2015) oraz Angelusa 2018 za najlepszy przekład roku za „Pamięć” Pétera Nádasa. Autorka kilkudziesięciu przekładów współczesnej prozy węgierskiej, esejów i tekstów publicystycznych, a także rozmów z tłumaczonymi przez nią najważniejszymi pisarzami węgierskimi, takimi jak Imre Kertész, László Krasznahorkai, Péter Nádas.

W latach 80. Krasznahorkai opisywał biedaków ze wschodnich rubieży Węgier, jego bohaterami byli ludzie zniewoleni przez ówczesny reżim. Nie wolno tymczasem zapominać, że dzisiejsi Węgrzy głosujący na Orbána to są właśnie „dzieci Valuski”, bohatera „Melancholii sprzeciwu”. To są ci sami ludzie, których dzisiaj, niestety, kupiono jeszcze taniej. Węgrom w latach 70. postawiono proste ultimatum – jeżeli będą siedzieć cicho i trzymać się od władzy z daleka, to dostaną swoją działkę pod letni domek nad Balatonem albo talon na trabanta czy ładę. I Węgrzy to kupili. Przyjęli taki układ. Dzisiaj Orbán przekupuje ich czerwono-biało-zielonym kartonikiem mleka. Mlekiem narodowym. Albo cukierkami narodowymi. Perfidia dzisiejszej władzy, przy tym, co się dzieje gospodarczo na Węgrzech, jest niewyobrażalna. Zabetonowanie sceny politycznej powoduje, że Orbána trudno odsunąć od władzy. Wszystko zostało przejęte, opozycja ma utrudnione możliwości manewru.

Quote icon
Dzisiejsi Węgrzy głosujący na Orbána to są właśnie „dzieci Valuski”, bohatera „Melancholii sprzeciwu”

Jak to się działo, że takie powieści jak „Szatańskie tango” czy „Melancholia sprzeciwu” były wydawane w oficjalnym obiegu? Węgierskie wioski, które Krasznahorkai opisuje, to świat zacofania i braku nadziei. Zakładam, że propaganda przedstawiała je zgoła inaczej.
A, to jest dobre pytanie. Niektórzy doszukują się odpowiedzi w słabości ówczesnego systemu, który widział, że zbliża się jego koniec. Nie sądzę, by była to prawda, w latach 80. na Węgrzech nie wydawało się, by system się chylił ku upadkowi. Nie było też widocznych oznak gospodarczego upadku, tak jak w Polsce, ani problemów z zaopatrzeniem, które u nas wyprowadzały ludzi na ulice. Obywatele się nie buntowali, bo mieli te swoje, jak już wspomniałam, domki, samochody, kolacje w restauracji. Na to sobie prawie każdy mógł pozwolić – pójść, usiąść przy stoliczku z obrusikiem w biało-czerwoną kratkę, zjeść zupę gulaszową i popić czerwonym winem. Na to było ich stać. W Polsce sytuacja była zupełnie inna.

Krasznahorkai nie stracił możliwości pracy i publikacji, ale represje władzy jednak go dotknęły – przez lata nie mógł wyjechać za granicę, bo nie dawano mu paszportu.
Jak to kiedyś powiedział: „paszport mogłem sobie narysować”. W tamtych latach paszport dostawali tylko swoi. Krasznahorkaiego wypuścili na Zachód dopiero pod koniec lat 80., kiedy udało mu się otrzymać stypendium w Berlinie Zachodnim. Ale był wydawany. Podobnie Nádas, choć on był najmniej problematyczny dla władzy. Co innego Esterházy, który już z racji samego pochodzenia był niewygodny, a to, co opisywał w swoich książkach, było jednoznacznie krytyczne wobec władzy, a przynajmniej mocno sarkastyczne. Ale też był wydawany. Spróbuję wytłumaczyć, jak to było możliwe. Wiele osób nie wie, że na Węgrzech nigdy nie było urzędu cenzora. Takiego jak u nas, który by przychodził do wydawcy i mówił: „To skreślamy, tego nie wydajemy, te wątki należy pominąć”. Na Węgrzech cenzorem był dyrektor wydawnictwa. I to jest dopiero perfidia. Bo taki dyrektor sam ponosił odpowiedzialność za to, czy w takiej czy innej książce nie ma czegoś, co się władzy nie spodoba. A jak się władzy nie spodoba, to można co najmniej wylecieć z pracy. Ale można też było wylecieć tak, żeby dożywotnio zostać bez zajęcia.

Quote icon
Wiele osób nie wie, że na Węgrzech nigdy nie było urzędu cenzora. Takiego jak u nas, który by przychodził do wydawcy i mówił: „To skreślamy, tego nie wydajemy, te wątki należy pominąć”
large_krasznohorkai_okladka_nobel

László Krasznahorkai, ⁠„A świat trwa”. Przeł. Elżbieta Sobolewska, 344 strony, w księgarniach od grudnia 2025

Ale nic takiego się nie zdarzyło, nikt tych książek nie zatrzymał.
Ci wszyscy pisarze, czyli Nádas, Esterházy i Krasznahorkai, używali skomplikowanego języka metafory, żeby to, co chcieliby powiedzieć wprost o polityce, było czytelne, ale gdzieś między wierszami. Stworzyli w ten sposób przepiękny, zupełnie nowy język literacki, jakiego przedtem nie było. Nową jakość w opowieści, w sposobie narracji. Podejrzewam, że logika ówczesnych decydentów była następująca: wyszli z założenia, że i tak nikt tego nie przeczyta i mało kto zrozumie. Gdyby te powieści wydano w samizdacie, mogłoby to dać intelektualistom asumpt do wypromowania ich w obiegu podziemnym. Lepiej było więc wypuścić je w pięciu tysiącach egzemplarzy. Dziś cieszymy się, jak się tyle egzemplarzy uda sprzedać, ale wówczas to był śmieszny nakład.

A czy mogłaby pani zdradzić trochę więcej na temat samego tłumaczenia, jak przekład z języka węgierskiego wygląda od kuchni? Twórczość Krasznahorkaiego i innych autorów tego nurtu wymaga szczególnej wierności i uwagi?
To jest tak naprawdę kuchnia pełna goryczy.

Dlaczego?
To bardzo żmudna praca. I nad wyraz czasochłonna. Wydaje mi się, a nawet jestem tego pewna, że zajmowanie się tylko i wyłącznie przekładem literackim nie jest dobre dla psychiki. Praca nad przekładem wprowadza człowieka w świat nierealności, w którym jednak, żeby zrobić dobry przekład, trzeba zachować zupełną trzeźwość umysłu. Krótko mówiąc: jeżeli lubię jakiegoś autora, podoba mi się jego proza, nie daj Boże podoba mi się brzmienie tego tekstu po węgiersku, muszę zabić w sobie tę miłość. W przeciwnym razie będę miała skłonność do tworzenia kalek językowych, do odszukiwania rytmów, które dla naszego języka są nienaturalne.

Trzeba więc w pewnym momencie, czytając tekst oryginału, jakoś o tym oryginale zapomnieć. Wyobrazić sobie, co by było, gdyby autor myślał po polsku, był wychowany w polszczyźnie, przeszedł polską edukację literacką. Gdyby śnił po polsku. Czyli trzeba go wymyślić na nowo. Zadać sobie pytanie, co by zrobił, żeby to zdanie, które on napisał w swoim języku wyjściowym, w tym docelowym było równie piękne albo równie brzydkie czy równie koślawe, bo autorzy mają różne koncepcje. Krasznahorkaiego czytałam sobie na głos, chcąc sprawdzić, czy ten tekst da się przeczytać na scenie. Czy te postacie żyją. W przypadku „Szatańskiego tanga” są to ludzie z krwi i kości, choć wymyśleni, metaforyczni. Trzeba zatem ich język oddać w taki sposób, żeby mógł wybrzmieć, jak chociażby u Béli Tarra. Pan widział jego film, prawda?

Quote icon
Jeżeli lubię jakiegoś autora, podoba mi się jego proza, muszę zabić w sobie tę miłość. W przeciwnym razie będę miała skłonność do tworzenia kalek językowych

Powiem więcej, miałem okazję rozmawiać z reżyserem, kiedy przyleciał do Berlina spotkać się z widzami z okazji 25-lecia „Szatańskiego tanga”. Ciągle też pamiętam mój pierwszy seans tego filmu. Z niczym nieporównywalne doświadczenie.
Ale nudził się pan?

Absolutnie nie.
No właśnie. Nieprawdopodobne wrażenie robi na mnie, jak Tarrowi udało się pójść śladem tempa zdań Krasznahorkaiego. Tym spowolnionym nurtem tekstu, ale w taki sposób, żeby widza nie zanudzić. Wydawałoby się, że przy tak powolnych kadrach, w dodatku biało-czarnych, nawet najwięksi koneserzy kina wymaszerują z sali. A ten film zachwycił wszystkich. Zazwyczaj kiedy mamy do czynienia z adaptacją filmową książki, rodzi się pewien niedosyt. A tutaj mamy dwa suwerenne utwory. Widz i czytelnik mają nieodparte wrażenie, że czytając książkę, widzą film, a oglądając Tarra, czytają Krasznahorkaiego.

A wracając do tematu przekładu: co sprawia trudność w tłumaczeniu z węgierskiego na polski?
Użył pan wcześniej feminatywu, a czy pan wie, że w węgierskim nie ma rodzajów? Tak à propos kuchni. Nie ma do tego stopnia, że jeżeli w tekście pojawiłyby się imiona własne, takie, których czytelnik nie jest w stanie zidentyfikować, czy są one męskie czy żeńskie, a dziś to jest możliwe, to nie wiadomo, kto jest kim. W Europie nie ma innego języka, który w ogóle nie oznacza rodzaju. I to powoduje trudność w tłumaczeniu tekstu. Nádas często tak opisuje sytuacje, żeby nie było wiadomo, czy mówiącym jest mężczyzna czy kobieta. To jest dla autora narzędzie. A tłumacz w przekładzie ma ogromny problem, bo musi oznaczyć rodzaje, by użyć odpowiedniej odmiany.

Kolejna trudność polega na tym, że węgierski ma dwie deklinacje. Każdy czasownik przechodni, a więc taki, który operuje biernikiem, ma dwie koniugacje – przedmiotową i podmiotową. Może odwołam się do angielszczyzny, tak będzie prościej. Weźmy na przykład zdanie: She bought a book (Ona kupiła jakąś książkę) i She read the book (Ona przeczytała tę książkę). W zależności od rodzajnika, „a” lub „the”, w węgierskim będzie inna koniugacja. Albo kolejna trudność: jeżeli bohater mówi „widzę”, to nie musi dodawać „ją”/„jego”, bo wystarczy, że użyje koniugacji przedmiotowej. Dlatego w przekładzie czasem pojawia się w zdaniu za dużo zaimków. Dla nas są to rzeczy zupełnie nowe, studentom na hungarystyce sprawia to wielki kłopot. Z reguły cudzoziemcy te koniugacje mylą. A przy przekładzie one mają znaczenie, bo definiują sytuację.

Quote icon
Widz i czytelnik mają nieodparte wrażenie, że czytając książkę, widzą film, a oglądając Tarra, czytają Krasznahorkaiego

Krasznahorkaiego można łatwo zepsuć złym przekładem. Cały wspomniany kierunek literacki, określany jako „węgierska nowa proza”, jest zresztą bardzo językocentryczny. Nowy rodzaj narracji, nowy bohater, brak linearnej konstrukcji – to wszystko uległo zmianie w stosunku do poprzednich nurtów literackich czy nawet węgierskiego modernizmu. Ale przede wszystkim powstał nowy język, który – jak mówił Esterházy jeszcze w latach 80. – był treścią tych książek. I każdemu z tych autorów musiałam wymyślić po polsku nowy byt.

2

Elżbieta Sobolewska, fot. archiwum domowe

To jeszcze na koniec pomówmy o wymowie tych książek. „Chce zapomnieć”, jedno z opowiadań ze zbioru „A świat trwa” Krasznahorkaiego, zaczyna się słowami: „Znajdujemy się dokładnie w środku cynicznej samozagłady. […] Chce zapomnieć, że sam jest przyczyną swojej przegranej, i nie może nikogo o nią winić, ani obcej władzy, ani losu, dalekiej, złowieszczej ingerencji, sam jest sobie winien, że nie ma ani Boga, ani żadnej idei. […] Nie ma końca historii, nie ma końca niczego, nie możemy już się oszukiwać, że coś w naszym życiu ostatecznie dobiegnie końca”. Kiedy zapytałem Bélę Tarra o ten fatalizm, powiedział, że to pytanie niezmiennie go dziwi.
Bo jest Węgrem. Ale te powieści, te filmy są z pewnością przesiąknięte pesymizmem. Ktoś mnie kiedyś zapytał, czy ten fatalizm ma jakiś związek z utratą przez Węgry ziem po podpisaniu traktatu w Trianon. Nie mam pojęcia, ale prawdą jest, że jest w Węgrach coś z melancholii, braku akceptacji świata. Być może to ma coś wspólnego z przyrodą, z tą bezkresną puszczą. Kiedyś byłam jesienią na wschodzie Węgier. To rzeczywiście było miejsce dojmująco smutne. Błoto Tarra jest prawdziwe. Wydaje mi się, że węgierska wieś ma w sobie smutek, który słychać nawet w ich muzyce ludowej. Posłucha pan sobie kiedyś bardzo starej pieśni, która pojawia się w czołówce „Angielskiego pacjenta”. Od razu przed oczami stają obrazy z Tarra. Prawdopodobnie to wszystko, co opisuje Krasznahorkai w „Szatańskim tangu”, leży gdzieś w takich obszarach ludowości. Ale to jest może bardziej pytanie do muzykologa, antropologa albo etnografa.

A Krasznahorkai mógł sam doświadczyć tego rodzaju beznadziei?
Sądzę, że tak, bo wychował się w miejscowości Gyula we wschodnich Węgrzech, czyli blisko terenów, o których pisze. Pochodził z inteligenckiej rodziny, ale z jakiegoś powodu zerwał z nią kontakt. Nigdy nie mówił, jakie były tego przyczyny. Najpierw poszedł na prawo, jak jego ojciec. Kto wie, może ojciec chciał zrobić z syna adwokata w garniturze, a on nie chciał. A może chodziło o relacje z władzą. Krótko mówiąc, zerwał z rodziną, wyprowadził się z domu i zajął się na puszcie, na wsi, zwierzętami. Był oborowym, pastuchem. Potem pracował w wiejskiej bibliotece. Więc on tych ludzi poznał. Wiedział, co im w duszy grało. Ale dlaczego oni tacy są, tego się nie dowiadujemy.

W posłowiu do ⁠„Szatańskiego tanga” pisze pani, że ta dystopijna, opresyjna rzeczywistość węgierskiej prowincji nie jest u autora wyrazem obaw o nadchodzącą rzeczywistą katastrofę. Bo katastrofa już się dokonała. I miała wymiar duchowy.
W powieściach Krasznahorkaiego, ja przynajmniej tak to odczytuję, katastrofa dokonuje się w nas każdego dnia. Nieważne, czy jej przyczyną jest reżim, zniewolenie, konsumpcja, komercja czy rynek, jak to się dzieje w tomie „A świat trwa”. Krasznahorkai powiedział w jednym z wywiadów: „Nie ma już obywateli świata, bo do tego potrzebny byłby świat, a świata nie ma – są tylko rynki”. To nie jest lepsza niewola niż jakakolwiek niewola systemowa. I nie chodzi tu o podążanie w kierunku jakiegoś absurdalnego ascetyzmu. Ale jeżeli nie będziemy potrafili się oprzeć tej kompletnie nieokiełznanej i niepohamowanej konsumpcji, która istnieje sama dla siebie, no to mamy katastrofę. Przynajmniej w naszych głowach. Krasznahorkai objeżdża w tych utworach niemal cały świat. Bardzo lubię opowiadanie, w którym bohater jedzie do Kijowa, do swojego przyjaciela bankowca i kompletnie nie rozumie, o co chodzi w tym wszystkim. Ten drugi nie rozumie, dlaczego jest niezrozumiany. Bo przecież pracuje w banku, awansuje, spływa na niego cały ten blichtr.

Quote icon
Krasznahorkai powiedział w jednym z wywiadów: „Nie ma już obywateli świata, bo do tego potrzebny byłby świat, a świata nie ma – są tylko rynki”

„A świat trwa” kończy się słowami: „niczego stąd nie chcę”.
Bo skoro tak to wygląda, to nie warto niczego stąd zabierać. Bo wszystko zniszczyliśmy. Bo wszystko, co jest, jest złe. Ale u Krasznahorkaiego jest jeszcze Nietzsche, który rzuca się na szyję bitemu koniowi. Czy okazuje tym samym współczucie? Zapewne to aż nadto dające nadzieję odczytanie tej prozy. Ale kto wie, może człowiek potrafi się zmienić. Miejmy nadzieję.

Numer wydania

424

Data

październik 2025

dwutygodnik

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz