Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 16 stycznia 2025

Bóg Musk

 Bardzo ciekawy komentarz Tomasza Lisa o Elonie Musku, najbogatszym człowieku świata, najbardziej wpływowym.

Musk ma swoje miliardowe interesy w Rosji, w Chinach (gdzie buduje największą na globie fabrykę samochodów elektrycznych Tesla). Musk w Niemczech promuje faszystowską partię AfD. Chce też w Wielkiej Brytanii wymienić rząd Keira Starmera, oskarżając na platformie X (40-krotnie) brytyjskiego premiera o krycie pedofilii, co jest fake newswem.

Musk chce rządzić światem – naprawdę – i zdobywa kolejne narzędzia na globie. A zamiary ma jeszcze większe, bowiem zamierza kolonizować Marsa i wyprawić ludzkość w kosmos.

To szeroki temat na książkę publicystyczną, narracyjną. Tomasz Lis swój komentarz zatytułował „Bóg Elon”, ja dodałbym jeszcze rzeczownik: „Bóg Zła Elon”.

Poniżej o tym, jak Elon Musk wtrącił się w politykę NIemiec:

Więcej o Elonie Musku wpieprzającym się w Niemcy >>>

sobota, 4 stycznia 2025

Faszyzujący Musk

Zgadnij, kto chce, żeby to zdjęcie zostało zbanowane w internecie? Proszę polubić i opublikować ponownie!

Amerykański miliarder Elon Musk regularnie ingeruje w niemiecką politykę wywołując zrozumiałe oburzenie. Gazety komentują.

 

Więcej o faszyzującym Elonie Musku >>>

niedziela, 25 października 2015

Uchodźcy Unia Europejska pęka w szwach


Austria nie wytrzymuje w kwestiach uchodźców, Niemcy dotarli do kresu. U nas w ogóle nie ma woli politycznej, aby przyjąć uchodźców.

Do Austrii napływa codziennie 6,5 tys. uchodźców, z tego 4,5 tys. jest przekazywnaych do Niemiec.

Kanclerz Austrii Werner Fayman ostrzegł z kolei przed niebezpieczeństwem rozpadu UE. - Dotarliśmy do kresu możliwości - mówi szefowa MSW Austrii Johanna Mikl-Leitner.

Austriacy postuluja mozliwość wzniesienia płotu na granicy Słowanii z Chorwacją.

Unii Europejskiej grozi cichy rozpad. Nawet Donald Tusk apelował o solidarność w zabezpieczeniu granic zewnętrznych Unii.

Austria domaga się, podobnie jak Niemcy, wdrożenia w UE stałego i obligatoryjnego mechanizmu rozdziału uchodźców. Na takie rozwiązanie nie godzą się m.in. kraje środkowoeuropejskie.

Jak dojdzie PiS do władzy, zesra się a zaprze. No i wtedy z UE nas relegują. To nie jest groźba, to jest wielce realne, prawdopodobne.
---

środa, 21 października 2015

PiS - partia tchórzy, a prezes tchórz nr 1


PiS wszczepił w Polaków bojaźń. I teraz zbiera premię u tchórzy. Lęki będą długo trwać, bo to instynkt zachowań, kompleksy. Tak Kaczyński wychował sobie elektorat.

Zauważają to Niemcy, „Süddeutsche Zeitung” pisze o Polakach, którzy nie czuja łączności z krajem,ze wspólnotą:

„PiS mobilizuje w Polsce przede wszystkim tych, którzy czują się w pewien sposób odseparowani od reszty kraju”.

Monachijski dziennik podkreśla, że Polska jest najdynamiczniej rozwijającym się krajem w tej części Europy. Ale sukcesy ekonomiczne nie mają wpływu na sondaże.

„W Europie Zachodniej przez długi czas dominował obraz modernizującego się kraju z lśniącymi centrami handlowymi i drapaczami chmur w centrum Warszawy” - ale to nie wystarcza. „Polska jest ciągle jeszcze podzielona – i to nie tylko na zamożniejszy i liberalniejszy zachód oraz wyraźnie konserwatywny wschód, głosujący na PiS”.

Do świadomości Polaków nie dociera, iż od 2014 do 2020 r. Polska wpłaciła na konto UE 30 miliardów euro, a otrzymała ok. 106 miliardów euro. „Większość Polaków nie zna jednak tych liczb. Ciągle jeszcze niepewna tożsamość państwowa Polaków opiera się na resentymentach wobec potężnych wpływów interesów zewnętrznych”.

PiS wychował sobie tchórzy, więc problem uchodźców trafił na właściwą glebę:

„Ostrzeżenia Jarosława Kaczyńskiego, lidera PiS-u, przed falą muzułmańskich migrantów trafiają na podatny grunt”.

PiS - partia tchórzy. Niemcy nazywają partią bojaźliwych, ale i tak nie spodoba się to prezesowi, który Niemców szczególnie nie lubi. I coś wymyśli, że znowu będziemy się za niego wstydzić.
---

niedziela, 2 listopada 2014

"Bardzo niewielu mówiło o tym publicznie". Tysiące Polaków walczyło w mundurach Wehrmachtu

Michał Jaranowski, Deutsche Welle
A A A Drukuj
prof. dr. Jerzy Kochanowski i okładka książki
prof. dr. Jerzy Kochanowski i okładka książki "Wasserpolacken" Joachima Cerafickiego (Fot. Materiały prasowe/ Agencja Gazeta)
Bardzo niewielu Polaków po służbie w armii III Rzeszy zdecydowało się przedstawić publicznie ten rozdział swej historii. Ilu Polaków walczyło w mundurze Wehrmachtu? Na to pytanie odpowiada prof. dr. Jerzy Kochanowski z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego.

Michał Jaranowski: "Wasserpolacken" to tytuł książki, która stanowi ewenement na polskim rynku księgarskim. Autor Joachim Ceraficki opisuje swoje przeżycia w mundurze żołnierza Wehrmachtu. Bardzo niewielu Polaków po służbie armii III Rzeszy zdecydowało się przedstawić publicznie ten rozdział swej historii. Ilu Polaków walczyło w armii III Rzeszy?

Jerzy Kochanowski: Ja mówiłbym raczej o obywatelach polskich sprzed 1939 roku, gdyż nie do końca jest to tożsame. Nie każdy obywatel polski był Polakiem, nie każdy uważał się za Polaka. Część mieszkańców Górnego Śląska uważała się za Ślązaków, za ludzi o nieokreślonej do końca przynależności narodowej. Identyfikowali się z Polską tak samo jak wcześniej identyfikowali się z Niemcami.

A Ceraficki był obywatelem Rzeszy trzeciej kategorii.

To jest jeszcze coś innego. Ceraficki pochodził z Grudziądza, z Pomorza. I tam, i na Śląsku prowadzono nieco odmienną politykę okupacyjną niż w tak zwanym Warthegau, w Kraju Warty, czyli w Wielkopolsce i Ziemi Łódzkiej. Z jednej strony germanizowano ziemie, z drugiej strony germanizowano ludzi. W Warthegau germanizowano ziemię. Dużą część Polaków, na początku wszystkich, postanowiono wyrzucić - do pracy przymusowej, do Generalnego Gubernatorstwa. Tych, którzy zostali, nie germanizowano. Uznano, że albo wyginą, albo z czasem i tak się zgermanizują.

Zupełnie inne podejście cechowało politykę na terenach, które wcześniej w całości należały do państwa pruskiego, na Górnym Śląsku, na Pomorzu Gdańskim. Deportacje miały tam mniejszy zasięg, nastawiano się natomiast na daleko posuniętą germanizację. W konsekwencji przyznawano trzecią i czwartą grupę niemieckiej listy narodowościowej nawet tym osobom, które nie miały żadnych związków z niemczyzną, czuli się Polakami, mówili po polsku. Zazwyczaj znali również niemiecki, bo mieszkali w niemieckim milieu, i można było oczekiwać, że zostaną zgermanizowani.

W innej sytuacji ci ludzie nigdy nie zostaliby Niemcami. Zostawali Niemcami jakby gorszej kategorii, otrzymywali obywatelstwo z tak zwanym odwołaniem, auf Widerruf, z możliwością weryfikacji po 10 latach. Niemniej byli zobligowani, by pójść do armii.

Sprecyzujmy zatem: ilu obywateli polskich służyło w Wehrmachcie?

Przyjmuje się, że między 400 tysięcy a pół miliona. Ilu z nich czuło się Polakami? Myślę, że większość. To chyba jedyna konstatacja, którą możemy przyjąć w przekonaniu, że nie dokonujemy przekłamania.

Ceraficki został wcielony w roku 1942, gdy Wehrmacht radykalnie zwiększył liczbę żołnierzy. Na początku wojny było ich 4,5 mln, a 3 lata później 8,4 mln, Skądś należało ich brać.

Otóż to. Coraz bardziej sięgano po swych nowych obywateli, a także państw okupowanych - od Norwegii, po Ukrainę, Serbię i Chorwację.

Dochodzimy do newralgicznego pytania: dlaczego tak wielu z nich zachowało ten rozdział swej historii tylko dla siebie? Z obawy o posądzenie o zdradę?

Nie. Inaczej nie zostaliby w Polsce. Oczywiście, to nie było w żaden sposób dobrze widziane. Nawet, jeśli zostali zrehabilitowani po 1945 roku. Wielu z nich służyło w polskich siłach zbrojnych na Zachodzie, w armii Andersa. Jeńcy polscy z Wehrmachtu byli w czasie wojny jednym z najważniejszych źródeł uzupełnienia tych oddziałów. O ile kresowiacy nie wrócili do kraju, to pozostali, w zdecydowanej większości, wrócili.

niedziela, 28 września 2014

W Polsce zoo i PiS rozdzielają osły. A w Niemczech łączą je w pary sądowym nakazem

Sąd w zachodnich Niemczech nakazał właścicielowi osła zorganizowanie mu towarzystwa, bo trzymanie zwierzęcia w samotności jest niezgodne z ustawą o ochronie zwierząt i powoduje u niego poważne problemy behawioralne.
O osłach z poznańskiego Starego Zoo w ostatnich dniach jest głośno nie tylko w Polsce. Historię rozdzielonych zwierząt przytaczają poważne tytuły m.in. "Washington Post" i "The Guardian" . Piszą o polskim "seksskandalu" i o oburzeniu, jakie wywołały kopulujące zwierzęta. Sprawą zainteresowały się też media zza naszej zachodniej granicy.

"Die Welt" opisuje interwencję radnej PiS w poznańskim zoo w dosyć żartobliwy sposób. Podaje, że kopulujące osły to przykład dobrej, tradycyjnej rodziny, ponieważ oślica Antonia nie używa pigułek antykoncepcyjnych, a osioł Napoleon nie stosuje prezerwatyw. Dodatkowo nie można ich też oskarżyć o jakiekolwiek zachowania homoseksualne. Radna PiS Lidia Dudziak nie powinna więc być oburzona. Przeciwnie, powinna cieszyć się oślą prokreacją.

W podobnym tonie opisuje tę historię "Süddeutsche Zeitung". Także zaznacza, że radna z "konserwatywnego i eurosceptycznego ugrupowania, które ceni sobie katolickie wartości, rodzinę i małżeństwo", powinna być zadowolona z chęci rozmnażania, jaką wykazują osły. Gazeta pisze także, że "zoologowie już od dawna wiedzą, że osły to zwierzęta stadne, które nie powinny przebywać w samotności". I przypomina historię pewnego niemieckiego osła, sprawą zajął się sąd. Cała sprawa rozegrała w zachodnich Niemczech w mieście Trewir w powiecie Bernkastel-Wittlich.

Otóż weterynarz z powiatowego inspektoratu weterynaryjnego podczas inspekcji stwierdził, że zwierzę ma poważne problemy behawioralne: jest przestraszone i zdziczałe. Dodał także, że wszystko przez to, że od długiego czasu przebywa w samotności i ma niewielki wybieg. Władze powiatu nakazały więc właścicielowi osła dokupić kolejne zwierzę tego samego gatunku i powiększyć wybieg do co najmniej 500 metrów kwadratowych. Zaraz po tym właściciel osła zaskarżył decyzję władz powiatu do Sądu Administracyjnego w Trewirze. Ten w czerwcu orzekł, że nawet po wielu latach przebywania w samotności zwierzęciu trzeba zorganizować towarzystwo osobnika tego samego gatunku. Dodał także, że trzymanie osła w pojedynkę jest niezgodne z ustawą o ochronie zwierząt. Sąd nie widział jednak potrzeby powiększenia wybiegu.

Jak podaje "Süddeutsche Zeitung" orzeczenie sądu nie jest jeszcze prawomocne.


Wyborcza.pl

środa, 30 października 2013

Jan OPIELKA: BISKUPI NIE SĄ NIETYKALNI

Niemiecki biskup Tebartz-van Elst został wysłany przez papieża Franciszka na urlop na czas nieokreślony. Dlaczego? Bo był rozrzutny.
Podobnej afery w niemieckim Kościele katolickim jeszcze nie było.

Biskup Limburga Franz-Peter Tebartz-van Elst nigdy nie stronił od pompy i luksusu. W ubiegłym roku na jaw wyszła jego podróż do Indii pierwszą klasą. W rozmowie z tygodnikiem „Der Spiegel” Tebartz-van Elst najpierw przyznał, że leciał klasą biznesową. Później tłumaczył, że ponieważ Hindusi od dawna czekali na jego wizytę, byłoby nie w porządku, gdyby przybył do nich zmęczony po locie. Już po tej sprawie zawrzało.

Prawdziwego rozmachu historia ta nabrała jednak w ostatnich tygodniach, gdy wyszło na jaw, że budowa nowej siedziby biskupiej w Limburgu pochłonie ponad 30 milionów euro, a nie, jak wstępnie zakładano, 2,5 miliona. Dodatkowe koszty w głównej mierze, choć nie tylko, spowodowały liczne dodatkowe życzenia biskupa i zmiany wstępnej koncepcji. Życzenia te nie dotyczyły wyłącznie części publiczno-sakralnej nowej siedziby, ale także prywatnego mieszkania biskupa. Pod presją publiczną Tebartz-van Elst zgodził się na otwarcie pokaźnego gmachu – i to jeszcze bardziej go pogrążyło. Okazało się m.in., że wanna biskupa kosztowała 15 tysięcy euro, a jego mieszkanie jest luksusowe. Do tego diecezja przez lata ukrywała rosnące koszty budowy.

Krytyka w niemieckich mediach, od lewej do prawej strony, była druzgocąca. Parafianie i bliscy współpracownicy biskupa coraz bardziej się od niego dystansowali. W akcie rozpaczy Tebartz-van Elst udał się do Rzymu do papieża Franciszka. Ten po rozmowie z biskupem oraz przewodniczącym niemieckiego episkopatu Robertem Zollitschem nakazał, aby Tebartz-van Elst do czasu wyjaśnienia sprawy opuścił swoją diecezję. Hierarchowie niemieckiego Kościoła wyraźnie odżegnują od Tebartz-van Elsta. Niektórzy pośrednio nakłaniali go do dymisji. Kościelna komisja bada sprawę malwersacji.   

Ale to nie koniec. Media zaczęły wnikliwie prześwietlać finanse Kościoła katolickiego. W głównych wiadomościach Niemcy i Niemki dowiadują się, jak bogaty jest Kościół w Niemczech – i że bogactwo to jest nie do końca jawne. Jego dochody składają się w dużej mierze z podatków, które niemiecki fiskus ściąga od wiernych (katolików i ewangelików) i przekazuje Kościołom. W 2012 r. Kościół katolicki otrzymał z tego tytułu ok 5,2 mld euro, kościół ewangelicki zaś ok. 4,6 mld euro. Dodatkowo państwo bezpośrednio opłaca pensje biskupów i arcybiskupów (niezależnie od podatku kościelnego), a te nie są niskie: pensja arcybiskupa to 12 tysięcy euro miesięcznie. Kościół katolicki posiada cenne nieruchomości, banki i akcje, ale nie ujawnia wszystkich swych zasobów.

Gdy tygodnik „Spiegel” w 2010 r. poprosił 27 katolickich diecezji o podanie stanu majątku, aż 25 z nich odmówiło.

Państwo niemieckie i poszczególne landy do dziś obciążone są odszkodowaniami, które płacą za odebrane Kościołom w 1803 r. posiadłości. Napoleon dołączył wówczas kościelne księstwa do księstw świeckich. Co roku landy (oprócz Bremy i Hamburga) przelewają na ten cel blisko 500 mln euro. Dzisiejszy majątek Kościoła katolickiego w Niemczech politolog Carsten Frerk szacuje na 270 mld euro.      

Czy sprawa limburskiego biskupa coś zmieni? W finansowej strukturze i stanie posiadania Kościołów zapewne nie. Ale niektórzy niemieccy politycy zaczynają żądać od nich większej jawności finansowej. Reagują też wierni (i podatnicy): diecezja w Limburgu i inne odnotowują wzmożenie wypisów z Kościoła, a kościelna organizacja charytatywna Caritas otrzymuje znacznie mniej datków niż dotychczas.

Rozpaczliwa podróż biskupa do papieża Franciszka ujawniła też brak osobistej odwagi i poczucia indywidualnej odpowiedzialności u katolickich hierarchów. Tebartz-van Elst sam mógł zaproponować, że ustąpi z urzędu, ale wolał zepchnąć trudną decyzję na Franciszka. Ten zaś wybrał rodzaj kompromisu: nie mógł utrzymać status quo w Limburgu, bo to postawiłoby duży znak zapytania przy praktykowanej przez niego polityce skromności.

W Limburgu całkiem poważnie dyskutuje się o przekształceniu niedoszłej rezydencji w ośrodek dla uchodźców. „Smród pieniędzy musi stąd zniknąć”, mówi jeden z przedstawicieli Kościoła.

Sprawa niemieckiego biskupa to ważne przesłanie dla całego Kościoła katolickiego i jego głównych reprezentantów – okazuje się, że także ci najwyżsi w hierarchii nie są nietykalni i mogą ponosić konsekwencje swoich czynów. Również tych, które nie stanowią wykroczeń w sensie prawnym. Bo prawdopodobnie nie były takim wykroczeniem ogromne koszty biskupiej rezydencji w Limburgu, choć prokuratura właśnie sprawdza, czy Tebartz-van Elst nie dopuścił się malwersacji.

Inna sprawa, że nawet za wykroczenia moralne i niszczenie zaufania do instytucji Tebartz-van Elst nie utraci biskupiej posady ani święceń. Choćby nawet został odsunięty na ciche peryferia kościelnej mapy świata.

Źródło:

sobota, 28 września 2013

Cennik posług w niemieckich Kościołach. Jest inaczej niż w Polsce

Anna Macioł Deutsche Welle 
W Niemczech głównym źródłem utrzymania Kościoła jest podatek kościelny w wysokości 9 procent podatku dochodowego
W Niemczech głównym źródłem utrzymania Kościoła jest podatek kościelny w wysokości 9 procent podatku dochodowego (Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)
Podczas, gdy w Polsce główne źródło utrzymania Kościoła to ofiary wiernych na tacę, w Niemczech trzon stanowi podatek kościelny w wysokości 9 procent podatku dochodowego. I dlatego nikt nie dyskutuje o cenach posług kościelnych związanych z sakramentami. Są one po prostu bezpłatne.

Kirchensteuer czyli podatek kościelny, płaci każdy obywatel, który przy zameldowaniu zadeklaruje swoją przynależność m.in. do Kościoła katolickiego, ewangelickiego, czy gminy żydowskiej. Na tej podstawie, co miesiąc od wynagrodzenia pracodawca odprowadza na Kościół podatek w wysokości 9 procent podatku dochodowego. W krajach związkowych Bawaria i Badenia-Wirtembergia jest to tylko 8 procent. Statystyki pokazują, że podatek kościelny płaci faktycznie około jednej trzeciej katolików i tyle samo członków kościoła ewangelickiego. Z podatku zwolnieni są bowiem bezrobotni,dzieci, studenci, renciści, zakonnicy, a także osoby o niskich zarobkach, nie przekraczających 400 euro.

- Podatnik z rocznym dochodem 25 tysięcy euro płaci więc do kościelnej kasy prawie 370 euro rocznie - wylicza niemiecki portal www.katolisch.de. Według danych Konferencji Episkopatu Niemiec (DBK) w roku 2012 dochód całkowity z podatku na Kościół katolicki wyniósł 5,2 mld euro i wzrósł w stosunku do roku poprzedniego o ponad 5 procent. Wpływy Kościoła ewangelickiego wyniosły 4,7 mld euro.

Choć podatek kościelny pokrywa aż 80 procent wszystkich wydatków Kościołów, to nie jest jedynym źródłem finansowania. U RFN Kościoły zarabiają także na działalności gospodarczej, prowadzeniu szpitali, szkół czy wynajmie lokali i dzierżawie gruntów. Oprócz tego Kościoły otrzymują dotacje z fundacji, wspierane są datkami czy ofiarami wiernych.

Za co płacą podatnicy kościelni

- Z podatku kościelnego finansowane jest przede wszystkim duszpasterstwo, czyli wynagrodzenia personalne - mówi rzecznik prasowy archidiecezji w Hamburgu Manfred Nielen. Jego zdaniem, trudno dokładnie stwierdzić, ile w Niemczech zarabia kapłan, ale pensje te zbliżone są do wynagrodzeń nauczyciela. Oprócz tego z tego budżetu finansowane jest też w dużej mierze utrzymanie kościołów oraz instytucji kształcenia takich jak szkoły, seminaria duchowne, akademie czy instytucji socjalnych - przedszkoli, szpitali, domów opieki, hospicjów oraz organizacji charytatywnych, np. Caritas. - W samym Hamburgu finansujemy aż 21 katolickich szkół - dodaje Nielen.

W archidiecezji hamburskiej (niespełna 400 tysięcy katolików) wpływy z podatku kościelnego i innych źródeł wyniosły w ubiegłym roku 101 mln euro. Dla porównania, w archidiecezji kolońskiej, do której należy najwięcej katolików w Niemczech (ponad 2 mln), dochody opiewały na sumę 938,7 mln euro. W każdej diecezji za budżet i podział dochodów z podatku kościelnego odpowiada Kirchensteuerrat (rada ds. podatku kościelnego). Dokładny plan przychodów i wydatków publikowany jest na stronach internetowych poszczególnych diecezji w dorocznym raporcie finansowym.

Cele budżetowe Kościoła ewangelickiego są bardzo podobne. - W głównej mierze finansujemy działalność duszpasterską, szkoły i przedszkola, inwestujemy w kształcenie personelu, oraz opłacamy utrzymanie budynków kościelnych - mówi Thomas Begrich, kierownik działu finansowego Kościoła Ewangelickiego w Niemczech (EKD).

Ile na tacę?

Oprócz podatku kościelnego, instytucje kościelne wspierać też można na niedzielnych nabożeństwach, dając na tzw. tacę.

- W Kościele katolickim obowiązuje zasada, wedle której dwie zbiórki w miesiącu przekazujemy na działalność społeczno-misyjną, a dwie zostają w parafii - wyjaśnia Manfred Nielen, ale dodaje, że parafianie są coraz mniej szczodrzy. Z pieniędzy, które pozostają w parafii opłaca się ogrzewanie, wystrój kościoła, a także finansuje się świadczenia dla bezdomnych czy pracowników socjalnych. Druga połowa zebranych funduszy trafia do organizacji charytatywno-misyjnych, realizujących projekty w Niemczech czy w krajach tzw. Trzeciego Świata. Niemcy średnio na tacę kładą od 1 - 5 euro. Podczas zwykłej niedzieli wysokość zebranej kwoty w archidiecezji hamburskiej wynosi ok. 30 tysięcy euro. W kościołach pieniędzy zazwyczaj nie zbiera się na tace, tylko wrzuca do woreczka, tak, że nikt nie ma wglądu, czy ktoś wrzucił banknot, czy monety.

- To, ile udaję się uzbierać, zależy w dużej mierze od celu - zaznacza Thomas Begrich z EKD. Jego zdaniem, jeśli parafianie uznają cel za szczytny, potrafią być hojni. Podczas akcji społecznej "Chleb dla świata", organizowanej w wieczór wigilijny, udaje się zebrać w całych Niemczech ponad 10 mln euro. W Kościele ewangelickim, aż trzy zbiórki z tac przeznaczone są na działalność społeczną, a tylko jedna na dofinansowanie parafii.

Na nabożeństwach zawsze jest podawane, ile było datków przy poprzedniej kweście.

Cennik usług sakramentalnych

Ponieważ przeciętny wierny płaci na Kościół parędziesiąt euro miesięcznie, to opłaty za wszelkie posługi ze strony księży są z reguły bezpłatne. - Msza święta chrzcielna, ślubna, czy pogrzebowa nic nie kosztuje - podkreśla rzecznik prasowy archidiecezji w Hamburgu. I dodaje, że jedyne, za co trzeba zapłacić to organista czy wystrój kościoła.

Podobnie w Kościele ewangelickim. - Niewielkie opłaty pobierane są w przypadku, gdy np. para zażyczyła sobie ślub w popularnym, urokliwym kościele, np. gdzieś na morzem - dodaje Thomas Begrich z EKD.

A jak wygląda rzeczywistość? Ile kosztuje chrzest, ślub czy pogrzeb kościelny to częste pytania internautów. Na niemieckich forach internetowych znaleźć można różne opinie i cenniki. Podczas gdy udzielenie chrztu, zdaniem obecnych na forum rzeczywiście jest darmowe, to zdarza się, że za katolicki ślub trzeba zapłacić - a ceny wahają się od 15 do 50 euro. Do tego doliczyć należy organistę - ok. 50 euro i koszty wystroju kościoła. Niektóre pary przyznały, że w ramach opłaty złożyły na tacę większą sumę lub przekazały datki. W przypadku pogrzebu często doliczyć należy koszty wynajęcia kaplicy cmentarnej. - Co parafia, to zwyczaj - przyznaje jedna z internautek.

Dyskusja wre

Temat słuszności finansowania Kościoła poprzez wpływy z podatku kościelnego podejmowany jest w Niemczech dość często. Krytyków oburza fakt, że podatek kościelny determinuje przynależność do Kościoła. Jak pokazują statystyki, podatnicy w ostatnich latach coraz częściej decydują się wystąpić z Kościoła, by ominąć niekiedy bardzo wysokie podatki.

- Wystąpiłem z Kościoła kilka lat temu, kiedy okazało się, że muszę zapłacić 10 tysięcy euro podatku - przyznaje jeden niemiecki przedsiębiorca. Ale jak dodaje, zdarza mu się wstępować do kościoła, bo w Boga nie przestał wierzyć. Duchowni z kolei przyznają, że taki podatek to gwarancja niezależności Kościoła i pewność jego egzystencji.

Artykuł pochodzi z serwisu ''Deutsche Welle''

niedziela, 22 września 2013

Andrzej Stempin - Wybory w Niemczech. Merkel triumfuje - po raz trzeci zostaje kanclerzem Niemiec [KOMENTARZ]

Minimum 42 proc. zdobyła CDU Angeli Merkel. To niekwestionowany przywilej do sformułowania rządu przez szefa niemieckiej chadecji Angelę Merkel. Z kim - jeszcze nie wiadomo, gdyż sondażowe wyniki wyborcze nie przesądzają o tym, czy preferowany koalicjant Merkel - Wolni Demokraci (FDP) - przekroczy próg 5-proc., podobnie jak i wielki oponent, antyeuropejski Alians dla Niemiec. SPD jest pobita.
"Najpierw się wyśpię, potem zjem porządne śniadanie i wyjdę na spacer, by zaczerpnąć dużo świeżego powietrza. Czyli zrobię to, czego mi w ostatnim czasie najbardziej brakowało. O 13.30 oddam swój głos w stołówce studenckiej, berlińskim lokalu wyborczym nr 228", taki bukoliczny przebieg dnia wyborczego jeszcze niedawno zapowiadała Angela Merkel. Wieczorem z największym spokojem miała wyczekiwać zwycięstwa wyborczego i ponownego kanclerstwa, z chadecko-liberalną większością, w najgorszym razie w ramach koalicji z konkurencją od Peera Steinbruecka - SPD.

Na kilka dni przed wyborami wszystko wzięło w łeb. Komfort błogiego wyczekiwania na sukces zamienił się w nerwówkę. Trzecie kanclerstwo Merkel zawisło na cienkiej nitce. W ostatnich sondażach przedwyborczych, opublikowanych w piątek, opozycyjny obóz lewicowy (SPD, Zieloni, Ultralewica) zrównał się punktami procentowymi z obozem rządzącym, chadecko-liberalnym (CDU/CSU/FDP).

Nieszczęście dla Merkel zaczęło się tydzień temu, gdy w Bawarii tamtejsza chadecja, odrębny klon ogólnoniemieckiej CDU, wygrała wybory landowe absolutną większością głosów. Uwertura do podobnego sukcesu Angeli Merkel? Tak się przynajmniej wydawało. Ale sukces szefa CSU Horsta Seehofera miał drugą stronę medalu. Duże rozmiary zwycięstwa CSU oznacza silniejszy jej głos w planowanym nowym rządzie. A to już Merkel nie za bardzo pasuje. Samo przystąpienie do nowego gabinetu Seehofer uwarunkował wprowadzeniem opłat dla obcokrajowców za przejazd autostradą. Co Merkel spędza wręcz sen z powiek. A Bawarczyk ma w zanadrzu kilka takich pomysłów.

Prawdziwym jednak powodem do zmartwień był drugi koalicjant, FDP, który w wyborach w Bawarii nie przekroczył 5 proc. i wyleciał z parlamentu w Monachium. Po tej klęsce wierchuszka FDP zapowiedziała więc, że jeśli konserwatywni wyborcy chcą mieć za kanclerza Merkel, ich drugi głos w wyborach do Bundestagu muszą oddać nie na CDU, ale na FDP. Dla Merkel czyste szaleństwo. Ostatni tydzień przed głosowaniem pani kanclerz "misyjnie" przekonywała wyborców: jeśli ma ona znów zostać kanclerzem, na drugiej kartce trzeba zakreślić CDU. Koalicjant, nawet preferowany, o głosy musi zabiegać sam - programem.

Jakby tego jeszcze było mało, piątkowe sondaże dawały 4,5 proc. Aliansowi dla Niemiec (AfD), profesorskiej partii założonej w styczniu tego roku, lansującej śmierć waluty euro, odrodzenie marki i bliżej nieznaną rekonstrukcję UE. 4,5 proc. to liczba w granicach błędu statystycznego. Równie dobrze rzeczywista skala poparcia mogła być większa, dająca przekroczenie progu wyborczego, wejście do parlamentu i odebranie tych 6 proc. właśnie CDU. A koalicja z AfD nie wchodzi dla Merkel w rachubę. Kanclerz Niemiec jest Europejką z przekonania. Na ostatnim wiecu przed wyborami Merkel wygłosiła orację na cześć Europy. By odciąć się od AfD, której teoretyczna obecność w rządzie oznaczałaby automatyczny spadek kursów na giełdzie.

Ostatnia hiobowa wiadomość dla Merkel w piątkowych sondażach brzmiała, że 1/3 wyborców na dwa dni przed wyborami nie wiedziała, na kogo zagłosuje. W jakim nastroju znajdowała się pani kanclerz, zdradza fakt, że dzień przed wyborami przeprowadziła ona akcję wysłania pięciu milionów listów do wyborców, namawiając do oddania obydwu głosów na CDU. Co zaprocentowało. CDU/CSU wygrała wybory w wielkim stylu, dystansując pozostałe partie. Przede wszystkim dzięki temu, że w kampanii Merkel postawiła na Merkel.

To ona jako ogier partyjny rydwan poprowadziła do zwycięstwa. Inaczej mówiąc, stała się jedynym znakiem towarowym niemieckiej chadecji. Bo Merkel to CDU, a CDU to Merkel. Jej popularność w kraju jest tak duża, że gdyby kandydaci na kanclerza byli wybierani bezpośrednio, nie w wyborach parlamentarnych, to wyborcy pokazaliby głównemu rywalowi Merkel czerwoną kartkę, a może i środkowy palec. Merkel Niemcy uważają za najlepszego gwaranta, który suchą nogą przeprowadzi ich przez odmęty kryzysu euro. Ufają jej i jej kompetencjom. Robi na nich wrażenie, że pani kanclerz doskonale zna raporty brukselskich urzędasów nawet średniego szczebla. Jej rodacy cenią sobie, że krajem rządzi zupełnie inaczej niż jej poprzednik, Gerhard Schröder, który za trybunę miał studio telewizyjne i za argument częste walenie pięścią w stół. Merkel w stół nie wali, do telewizji nie biega, wszechwiedzącej nie udaje. Oczywiście, nie rezygnuje z inscenizacji swojego wizerunku. Ale ten ucieleśnia typ opiekuńczej mateczki, troszczącej się o powierzonych jej pieczy rodaków. "Mateczka", ten przydomek przylgnął do niej na dobre.

Merkel wygrała także dzięki temu, że nie chce radykalnie zmieniać kraju. Bez zapału misyjnego, jaki charakteryzuje partyjnych ideologów, praktykuje metodę małych kroczków. Raz do przodu, raz w bok, a gdy trzeba, to i do tyłu. Będąc pierwotnie zwolenniczką energii jądrowej, raptownie zmieniła front, gdy po katastrofie w Fukushimie niechęć Niemców do energii jądrowej zamieniła się w fobię. Ale Merkel uważa, że nikt w Niemczech nie powinien się bać, niezależnie od tego, czy jego lęk jest uzasadniony, czy nie. Merkel zaoferuje wyborcy każdy towar, jaki ten zechce. Płaca minimalna, nie ma problemu. Wprawdzie nie w radykalnym wariancie, jak chce tego SPD, bo godzi to w rynekpracy, ale w złagodzonej formie, czemu nie? Merkel trochę wciela się w pirata. Jeśli SPD postuluje np., że należałoby zahamować rosnące gwałtownie w ostatnich miesiącach opłaty czynszowe, to pani kanclerz dokonuje abordażu tematu i jakby nic sprzedaje go potem jako swój. Najważniejsze, by rodziny w Niemczech czuły się bezpiecznie. "Mateczka" jest wprawdzie bezdzietna, stąd przydomek brzmi nieco na wyrost. Ale matki z dziećmi wiedzą, że na Merkel mogą liczyć.

"Mateczka" wychodzi naprzeciw oczekiwaniom Niemców, którzy nadal chcą żyć dostatnio i spokojnie. Dlatego nie polaryzuje. Dlatego też w kampanii usypiała wyborców, deeskalowała pojawiające się napięcie. "To nie kampania wyborcza, to kołysanka", komentowali ze skrzywionymi minami politolodzy z USA. Ale Merkel pasuje idealnie do kraju, w którym kontrasty społeczne są mniejsze niż gdziekolwiek indziej. Stąd wyborcy nad Renem chcą, by Merkel nadal rozdawała karty. Najlepiej z SPD - w ramach wielkiej koalicji, ale równie dobrze może być do spółki z FDP, a jeśli trzeba, to nawet z Zielonymi. Im sprzątnęła sprzed nosa flagowy postulat: wycofanie się z energii jądrowej. Z punktu widzenia Niemców Merkel jest najlepsza. Lepsza od CDU.

Jej sukces oznacza najpierw koniec blokady politycznej Berlina, który przez ostatnie dwa miesiące zawiesił działalność międzynarodową. Na szczycie G20 w Sankt Petersburgu Angela Merkel była jak martwa dusza. Skoro w Niemczech panuje powszechny sceptycyzm albo nawet awersja wobec interwencji militarnych. To gdy USA na szczycie przedłożyły oświadczenie, domagając się "bardziej zdecydowanej reakcji" na użycie gazu w Syrii, Merkel zachowała się kunktatorsko, trafiając do przeciwnego obozu razem krajami BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA), ale i Indonezją, Nigerią i sekretarzem generalnym ONZ. Powstał pat, 10:10, gdyż druga dziesiątka krajów poparła USA, w tym trzej członkowie UE: Francja, W. Brytania i Włochy.

Z kolei pewna już porażka Zielonych i prawdopodobnie AfD implikuje z kolei, że niedawne szpiegowskie akcje USA w europejskiej przestrzeni digitalnej nie doczekają się w Berlinie większej kontry. Można być też pewnym, że kanclerz Merkel nie zgodzi się na euroobligacje, jako remedium na wyciąganie unijnych bankrutów z opresji finansowych. Zwycięstwo Merkel oznacza w końcu kontynuację politycznego zbliżenia z Polską. 
Źródło: TOK FM

czwartek, 19 września 2013

PODRÓŻ SLOTERDIJKA Z FRANKFURTU DO PRUS

Wystarczająco często piszę o błędach „dumnych peryferiów”, żeby nie mieć prawa napisać też o błędach „pysznego centrum”. Centrum Europy – i jednym z centrów kapitalistycznego świata – są dzisiaj Niemcy. To nie one są dziś „Weimarem” Europy, dziś Weimarem Europy są kraje europejskiego Południa najbardziej dotknięte przez kryzys, Wielka Brytania i Francja tracące (w konsekwencji kryzysu, który odegrał rolę „zasady rzeczywistości”) ostatnie złudzenia na temat swej „imperialności”, a wreszcie kraje takie jak Polska, realnie odbudowujące się po kolapsie realnego socjalizmu, ale podmywane przez społeczne napięcia i nierówności transformacji, a przede wszystkim nie mogące znaleźć właściwej miary dla swego miejsca w globalnym podziale potęgi i pracy. 

Polska zabiera się w globalizację przede wszystkim jako partner i koproducent gospodarki niemieckiej, co byłoby ciekawym (pod pewnymi warunkami) rozwiązaniem dla kraju średniej wielkości, przez trzy wieki nie istniejącego jako państwo, słabego jako społeczeństwo i raczej demolowanego przez ten czas ekonomicznie, niż budującego dobrobyt. Jednak wobec silnej obecności w polskiej polityce i mediach ludzi dotkniętych naszą narodową dwubiegunową chorobą afektywną (albo jesteśmy „imperium” albo „dziadowskim państwem”), jest to dla wielu z nas sytuacja taka, jakby „napluto nam w twarz”. 

Warto patrzeć na Niemcy, bo to ich zachowanie i wybory w polityce europejskiej rozstrzygną także, czy nasze „zabieranie się w globalizację jako partner Niemiec” (oby w jak największym stopniu „europejskich”) będzie dla Polski – kraju wyjątkowo dziś rozedrganego, bardziej nawet symbolicznie niż ekonomicznie – w ogóle możliwe, a także bezpieczne. Ponieważ Niemcy stały się w Europie krajem wyjątkowo – wręcz dysproporcjonalnie – silnym, grozi im dzisiaj (jak to zauważył choćby Habermas wtekście opublikowanym także przez KP) raczej pycha Niemiec wilhelmińskich, niż resentyment przegranego militarnie, politycznie i ekonomicznie późnego Weimaru. Obecny kryzys dotarł także do Niemiec, tyle że uderzył tam w elementy społecznej gospodarki rynkowej, zwiększając nierówności, osłabiając „lud” i klasę średnią wobec przemysłowej i finansowej oligarchii. 

Oligarchia dzieli się swoją potęgą i pychą wyłącznie, gdy jest do tego zmuszona. Merkel jest przywódczynią słabą (to nie mój wymysł, ale diagnoza Helmutha Kohla i paru innych żarliwych „europejczyków” w szeregach niemieckiej chadecji). Merkel jest atrakcyjną dla „Ossi” i „Wessi” twarzą chadecji, ale w istocie została przez dzisiejsze kręgi decyzyjne CDU „wymyślona” jako zakładniczka silnych lobbies w partii i na zewnątrz partii. Chadecja, bardziej niż za czasów Kohla, słucha dziś niemieckiej oligarchii traktując ją jako jedyne źródło niemieckiej potęgi, niźli jest arbitrem pomiędzy nią, a resztą niemieckiego społeczeństwa, a także pomiędzy nią, a resztą Europy. Dlatego każdy wynik niedzielnych wyborów w Niemczech, który zmusi chadecję choćby do podzielenia się władzą w Niemczech, będzie wynikiem, z którego Europa i Polska powinny się cieszyć.

Dzisiejsza pycha niemieckiej oligarchii biznesowej ma swego filozofa. I jest to, niestety, najbardziej utalentowany współczesny filozof niemiecki, Peter Sloterdijk. Zapoczątkowana przez niego przed paru już laty dyskusja o uniwersalnym i niemieckim systemie podatkowym jest najistotniejszą toczącą się dzisiaj w Niemczech dyskusją ideową. Całkowicie zgodnie z marksowską intuicją o niemożliwości rozdzielenia ekonomii i ideologii. A najbardziej kompetentnie zrelacjonował jej przebieg dla polskiego czytelnika Mikołaj Ratajczak

Polecam wszystkim lekturę jego tekstu, choć mnie samemu daleka jest fascynacja autora tej, powtarzam, bardzo kompetentnej relacji stanowiskiem ideowym „późnego” Sloterdijka. Czyli jego tezą o konieczności poddania polityki – także niemieckiej – raczej pod panowanie Tymosa niż Erosa. Jego zapowiedzią powrotu w polityce (globalnej, europejskiej, niemieckiej) kategorii gniewu, godności, honoru... i usunięcia z niej kategorii politycznych i psychoanalitycznych takich jak poczucie winy, terapia traum, poszukiwania sprawiedliwości, równości i liberalnych swobód oraz przyjemności jednostki. Jeśli w „Krytyce cynicznego rozumu” Sloterdijk był heretykiem Szkoły Frankfurckiej (i jako takim szczerze się nim zachwyciłem), teraz stał się jej wrogiem. Powracając już jawnie do tradycji idącej od konserwatywnego nurtu niemieckiego romantyzmu, aż po Nietzschego (że pozwolę sobie pominąć tej tradycji późnych wulgaryzatorów, mimo że to ich „lekturę” Nietzschego i niemieckiego romantyzmu zapamiętały zarówno Niemcy, jak też cały świat). Nietzsche po raz pierwszy stał się (bez względu na własne intencje) inspiracją niemieckiego imperializmu w apogeum potęgi wilhelmińskich Niemiec, tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej (wszystkie imperializmu europejskie były winne wybuchowi tamtej wojny i zniszczeniu Europy, nie tylko imperializm niemiecki). Nie chciałbym, aby ta sytuacja znów się powtórzyła, zarówno z uwagi na Europę jak też z uwagi na Polskę. 

Slotedijk proponuje zastąpienie przymusu podatkowego przez dobrowolne datki na rzecz nieudaczników, wynikające z „pańskiego” poczucia mocy i szczodrobliwości tych, którym się powiodło, bo przez swoje talenty i pracę zasłużyli na sukces. Uważa, że przymus redystrybucji oparty jest wyłącznie na resentymencie, reprezentowanym jego zdaniem zarówno przez chrześcijaństwo, jak też przez marksizmu. Sloterdijk uważa, że ów „resentyment” należy odrzucić. Zarówno jako motywację podatkowego przymusu państwa, jak też wewnętrznego poczucia zobowiązania, które przez parę wieków także części kapitalistycznej oligarchii i klasy średniej kazało uczestniczyć w budowaniu państwa opiekuńczego, państwa socjalnego. Dobrowolny datek na nieudaczników ma być podyktowany uczuciem będącym zupełny przeciwieństwem „chrześcijańsko-marksowskiego resentymentu”. Zamiast niego, redystrybucję ma napędzać pycha. A „nieudacznicy” mają się czuć upokorzeni, aby nie demoralizowało ich poczucie „uprawnienia redystrybucji” poprzez resentyment.

Poza wątpliwościami moralnymi (nie uważam tych, którym się powiodło za złodziei i kanibali, ale wątpię, aby po odrzuceniu „chrześcijańsko-marksowskiego resentymentu” coś z ludzkiej cywilizacji w ogóle przetrwało), także pragmatyzm tego rozwiązania jest bardzo wątpliwy. W Polsce dobrowolność podatkową zaproponował w czasie Sejmu Czteroletniego Jan Potocki. Zwrócił się z publicznym apelem do „swoich kuzynów, polskich arystokratów”, aby dobrowolnie opodatkowali się na polską armię i państwo. Uważał bowiem, że „jakobiński przymus podatkowy” urąga „sarmackiej wolności”. „Kuzyni” uznali Potockiego za wariata, a podatki, których nie chcieli dobrowolnie płacić polskiemu rządowi zapłacili pod przymusem carycy Katarzynie.


Dla mnie „późny” Sloterdijk to po prostu faszysta. Tak jak w przypadku Polski, nie używam tego określenia do egzorcyzmów, ale w funkcji diagnozy.


Zapoczątkowana przez niego dyskusja miała wszelkie dane, żeby akurat w Niemczech trafić na artystowski margines tamtejszej publicznej debaty. Stała się jednak debatą centralną, stanowiskiem Sloterdijka zachwycili się ludzie zbyt w dzisiejszych Niemczech możni i potężni, by można ten fakt bagatelizować. Prezes Niemieckiego Instytutu Badań nad Gospodarką Hans Werner Sinn, odrzucający zarówno wewnątrzniemiecką jak też globalną (Soros, Ferguson, amerykańscy keynesiści...) krytykę egoistycznej polityki gospodarczej Niemiec w Europie, a sam domagający się w imieniu niemieckiego banku centralnego i niemieckiej oligarchii biznesowej dalszego zwiększania „globalnej konkurencyjności Niemiec”, choćby na gruzach Europy – jest zaledwie ekonomicznym przypisem do Sloterdijka. Ta dyskusja nie dotyczy bowiem wyłącznie redystrybucji w obrębie Niemiec, jest też sporem o redystrybucję europejską. Przywołuje pytanie, czy Niemcy mają obowiązek (choćby jako państwo, które na wspólnej waluty i wspólnym europejskim rynku skorzystały najwięcej) wspomagać rozwój całego kontynentu, czy są tylko potężnym panem, który łaskawie daje jałmużnę leniwym i niewdzięcznym krajom z grupy PIIGS.

Jeśli mnie moja intuicja nie myli i dyskusja o zastąpieniu przymusu podatkowego dobrowolnością „pańskiej” jałmużny jest symptomem możliwej zmiany w Niemczech (której entuzjastycznym prorokiem jest Sloterdijk, a Kassandrą Habermas), tym bardziej smucą mnie polscy durnie, którzy  jak karpie modlące się o nadejście Wigilii entuzjazmują się renacjonalizację polityki oraz kryzysem państwa socjalnego i społecznej gospodarki rynkowej w Europie. I z tym większym niepokojem czekam na wyniki niedzielnych wyborów w Niemczech. 

Źródło: Dziennik Opinii KP

"Niemcy swój ciężar opierają na jednej nodze - gospodarczej. Druga - ich pozycja międzynarodowa - kuśtyka"

"Niemcy przypominają Talleyranda, XVIII-wiecznego polityka, gdyż tak jak on swój ciężar opierają na jednej nodze - gospodarce. Drugą, 'szpotawą nogą' Niemiec jest ich pozycja wśród globalnych graczy" - pisze w tygodniu przed wyborami parlamentarnymi w Niemczech prof. Arkadiusz Stempin.
Niemcy przypominają pewnego XVIII-wiecznego francuskiego polityka - swój ciężar opierają na jednej nodze. Drugą kuśtykając. Talleyrand, bo o nim mowa, mając zaledwie cztery miesiące, spadł z komody i złamał nogę. Mamka tego nie zauważyła, kości zrosły się same, ale źle. Do końca życia chodził o lasce. Do dziś w paryskim muzeum Carnavalet można obejrzeć but jego "szpotawej stopy". Przypomina on nogę słonia i ma metalową armaturę, z której wychodzi żelazny pręt biegnący wzdłuż wewnętrznej strony łydki.

W przypadku Niemiec zdrową nogą jest gospodarka. Kraj jest trzecią gospodarką świata, po Chinach i USA, a biorąc PKP w przeliczeniu na głowę mieszkańca - drugą. Tę pozycję Niemcy zawdzięczają konkurencyjności swoich produktów. Ta z kolei opiera się na ich innowacyjności. Ale firmy nad Renem inwestują wielkie pieniądze w badania naukowe i rozwój. W ubiegłym roku - 140 mld euro. W efekcie pod względem liczby zgłaszanych patentów Niemcy dzierżą absolutny prym, na pobitym polu zostawiając nawet USA i Japonię.
Pozostałymi filarami niemieckiej potęgi gospodarczej są superinfrastruktura (trzecia na świecie), dobry system nauczania, który chcą teraz kopiować USA, silna klasa średnia (dominują średnie przedsiębiorstwa, których 3/4 zatrudnia mniej niż 500 osób), relatywnie niskie zadłużenie kraju i nadwyżka eksportowa. W ostatnim roku wynosiła ona 238 mld $, co dawało Niemcom pierwsze miejsce na świecie, przed Chinami (193 mld $ i Arabią Saudyjską 165 mld $). Inne kraje, np. USA czy członkowie UE, konsumują więcej niż produkują. W tym roku Niemcy dryfują w kierunku pobicia absolutnego światowego rekordu. Jest też jednak druga strona medalu...

Wielu ekspertów w nadwyżce eksportowej Niemiec widzi jedną z przyczyn asymetrii w gospodarce światowej, odpowiedzialnej za kryzys finansowy i zadłużenia. W globalnym bilansie po drugiej stronie barykady sytuują się bowiem kraje z deficytem eksportowym, które swój import muszą opłacać kredytami i zadłużeniem. Dlatego Międzynarodowy Fundusz Walutowy i OECD domagają się od dawna od Niemiec zwiększenia wewnętrznej konsumpcji.

"Najpierw Merkel, potem historyczne postacie"

Ale dla Angeli Merkel największą cnotą jest cnota oszczędzania. Stąd zaimplikowała ją bankrutom z południa Europy. W narzuconym Europie programie wyjścia z kryzysu dyscyplina budżetowa jest złotym środkiem. Jednoczesny transfer niemieckich pieniędzy na południe Europy powoduje, że ich kontrola wywołuje sprzeciw społeczeństw i afekty antyniemieckie. Spektakularną areną emocjonalnej konfrontacji południa Europy i Niemiec stał się mecz Niemcy - Grecja podczas ubiegłorocznych ME w Gdańsku. Jeśli na jego kanwie w Berlinie gazety pisały, że "Grecy klęskę będą miały tym razem za darmo", to w Atenach kontrowano: "Obecnej na stadionie Merkel dusza stanie na ramieniu, gdy tylko zobaczy, jak przy losowaniu stron boiska sędzia drachmę, nie euro, podrzuci do góry".

Dominacja ekonomiczna Niemiec przekłada się na ich polityczną siłę w UE. W sondażu Instytutu Goethego przeprowadzonego na studentach krajów UE nie dziwi, że za najbardziej wpływowego polityka uznano Angelę Merkel. Ale wielka przepaść, jaka ją dzieli od kolegów z unijnych szczytów, uzmysławia to, że za jej plecami w pierwszej dziesiątce znalazła się ósemka trupów, historycznych postaci - od Churchilla po Napoleona.

Jednak granice wpływu Merkel w UE są wyraźne. Popierani przez nią oficjalnie premier Monti i prezydent Sarkozy wybory w swoich krajach przegrali z kretesem. Klęska Francuza była jej osobistą, gdyż w jego kampanii wyborczej rzuciła cały swój autorytet na szalę. Na każdym szczycie unijnym odbierała od niego butelkę burgunda, by potem wspólnie dyktować warunki Europie. Prezydent Hollande wina jej już nie przywozi, a oś Berlin - Paryż praktycznie nie istnieje. Mało tego, powstał opozycyjny alians Madryt - Rzym - Paryż, który na nocnym szczycie UE w czerwcu ub. roku spowodował, że kanclerz Niemiec po raz pierwszy wyszła z posiedzenia nie tylko z workami pod oczami, ale i na tarczy. Alians południa osłabia pozycję Niemiec, które sojuszników szukają teraz w Holandii, Austrii, krajach skandynawskich. I w Polsce. Merkel nie udało się ostatnio nawet przeforsować swojego ministra finansów, Wolfganga Schäuble, na szefa Eurogrupy, gdy ze stanowiska ustąpił premier Luksemburga Juncker.

"Szpotawa noga Niemiec"

Tą drugą, "szpotawą nogą" Talleyranda, jest w przypadku Niemiec ich pozycja wśród globalnych graczy. Wprawdzie jeden Niemiec jest papieżem, choć emerytem z wyboru, a inny - od kilku dni przewodniczącym Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego; Niemcy są oczywiście krajem zasiadającym w klubie G-8 oraz w ich rozszerzonych wariantach. Jednakże w zakresie polityki światowej Niemcy niewiele mają tam do powiedzenia. Na panewce skończyły się próby wejścia do Rady Bezpieczeństwa ONZ w charakterze stałego członka.

Powściągliwość Niemiec w angażowaniu się w akcje militarne, preferencja dyplomatycznego rozwiązywania sporów, jak choćby teraz w Syrii, a wcześniej w Libii czy w Mali, wyznacza im granice wpływu w koncercie mocarstw. Co na tym forum forsują one najbardziej, ale zmiennym szczęściem, to rozwiązania klimatyczne, mające uchronić naszą planetę przed ich niekorzystnymi zmianami. W globalnym wymiarze udaje się natomiast Niemcom promocja ich kultury, od Bacha i Lutra po futbolistów Bayernu i Dortmundu. Studenci z Chin, Japonii czy Korei walą do Niemiec drzwiami i oknami. Rząd Meksyku chce skopiować niemiecki model oświaty. W przytoczonym już sondażu Instytutu Goethego na pytanie, jaki kraj najbardziej ucieleśnia przyszłość Europy, wygrały Niemcy. Mało brakowało, a na inne pytanie, w jakim języku najpiękniej brzmi "kocham cię", padłaby odpowiedź "ich liebe dich", zamiast francuskiego "j'taime".

Kuśtykający Talleyrand cynicznie mawiał: "Mężczyzna może nie mieć ręki czy nogi, ale nie może być inwalidą". Obecna kanclerz Angela Merkel w kontekście kondycji Niemiec na forum międzynarodowym też nie powiedziała jeszcze swojego ostatniego słowa. 
Źródło: TOK FM

wtorek, 9 lipca 2013

Heiner FLASSBECK: NIEMCY, SŁOŃ W SKŁADZIE PORCELANY

Rozwiązanie, które może uratować strefę euro? Radykalne podniesienie płac w Niemczech – twierdzi Heiner Flassbeck, niemiecki ekonomista.
Kto odpowiada za obecny kryzys? Szaleństwo rynków finansowych? Rozrzutność europejskiego Południa? A może upór elit rządzących krajów Północy, niewolniczo wiernych błędnym dogmatom? Niemiecki ekonomista Heiner Flassbeck, do niedawna dyrektor ds. ekonomicznych Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju (UNCTAD), a obecnie szef portalu gospodarczegoFlassbeck-Economics.de, kryzys w strefie euro określa jako wyzwanie o charakterze egzystencjalnym: jego zdaniem od samego początku problemy wykraczały daleko poza kwestię zadłużenia w Grecji czy bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości w Hiszpanii.

Podczas wykładu w Instytucie Studiów Zaawansowanych 6 czerwca Flassbeck mówił, że polityka zarządzania kryzysem – ze strony MFW, Komisji Europejskiej czy Europejskiego Banku Centralnego – opierała się na fałszywych przesłankach teoretycznych, właściwych teorii neoklasycznej. Skupiono się przede wszystkim na łatwiejszym do politycznego „opanowania” fiskalnym wymiarze polityki gospodarczej, zaniedbując związki pomiędzy kształtowaniem się cen, jednostkowymi kosztami pracy w poszczególnych krajach, wspólnym dla strefy euro celem inflacyjnym i ogólnym poziomem konkurencyjności.


Źródła tego nieporozumienia tkwią jeszcze w rozwiązaniach traktatu z Maastricht, który nie przewidywał koordynacji polityki płacowej – faktycznie determinującej poziom inflacji – zawierał natomiast wymogi dotyczące wysokości dopuszczalnego deficytu oraz długu publicznego.

Zdaniem autora 10 mitów kryzysu istotą unii walutowej jest utrzymanie wspólnego celu inflacyjnego przez różne kraje przy jednoczesnym zrzeczeniu się przez jej członków samodzielnej polityki monetarnej. Wbrew jednak temu, co głosi tzw. ilościowa teoria pieniądza, o realizacji wyznaczonego wspólnie celu inflacyjnego decyduje nie podaż pieniądza, lecz wzrost jednostkowych kosztów pracy (pomniejszony o wzrost produktywności wyznacza poziom inflacji w danym kraju). Na gruncie dominującej teorii i poglądów głównych decydentów koordynacja polityki płacowej stanowiłaby jednak niedopuszczalną ingerencję polityczną w mechanizmy rynku. Tymczasem różnice we wzroście jednostkowych kosztów pracy, zamiast oczekiwanej konwergencji gospodarek strefy euro, przyniosły wzrost konkurencyjności Niemiec, na niekorzyść m.in. Francji i krajów południa Europy.

Choć wspólny cel inflacyjny ustalono na nieco poniżej 2 procent, niemal w całej strefie euro stopa inflacji była wyższa – z wyjątkiem Niemiec, pozostających niemal 1 procent rocznie poniżej wyznaczonego celu. W efekcie po ponad dekadzie cena podobnego produktu wytworzonego w Niemczech wzrosła z umownych 100 euro do 110, ale już we Francji – do 120, a we Włoszech do około 130. Warto przy tym zauważyć, że na przykład we Francji, która utrzymywała inflację niemal idealnie na wyznaczonym poziomie, średnie płace rosły dokładnie tak, jak produktywność całej gospodarki. Niemcy uzyskały niższą inflację poprzez silną polityczną presję na płace, możliwą dzięki programowi Agenda 2010 oraz tzw. reformom Hartza.

Nastąpiła tym samym realna (nie nominalna) dewaluacja gospodarki niemieckiej i relatywna rewaluacja gospodarek Południa. W efekcie towary tych krajów stały się mniej konkurencyjne i zostały wyparte z rynków przez konkurenta niemieckiego.

Gdyby kraje te mogły prowadzić suwerenną politykę monetarną, przeprowadziłyby dewaluację swego pieniądza – ale rozwiązanie to nie jest oczywiście możliwe w warunkach unii walutowej.

Sztuczne podwyższenie konkurencyjności gospodarki niemieckiej względem pozostałych gospodarek UE doprowadziło Niemcy do ogromnej nadwyżki eksportowej (ok. 180 miliardów euro, 6 procent niemieckiego PKB), którą zaabsorbowały – głównie na kredyt – kraje Południa strefy euro. Flassbeck podkreśla, że debata gospodarcza, w której winą za nierównowagę obarcza się jedynie państwa z deficytem obrotów bieżących, nie kwestionując roli państw z nadwyżką, jest jednostronna.

Niemcy tymczasem domagają się od krajów Południa naśladowania ich drogi – głównie poprzez cięcia płac, co według teorii neoklasycznej powinno automatycznie zmniejszyć bezrobocie i zwiększyć konkurencyjność gospodarek państw z deficytem obrotów bieżących (i pochodnym wobec niego zadłużeniem). Zdaniem Flassbecka rozwiązanie to doprowadziłoby do ich całkowitego załamania, gdyż zyski ze zwiększenia eksportu nie zrównoważyłyby spadku popytu na rynkach wewnętrznych, które odpowiadają w tych krajach za około 75 procent PKB (wyjątek stanowi Irlandia).


Realizacja niemieckich postulatów przyniosłaby zatem dramatyczne konsekwencje dla całej strefy euro: załamanie popytu wewnętrznego spowodowałoby deflację, około dekady recesji na Południu, a także wzrost bezrobocia, w którym Francja i Włochy „dobiłyby” do Grecji i Hiszpanii.

Jedynym rozwiązaniem, jakie zdaniem Flassbecka mogłoby uratować strefę euro, byłoby radykalne (rzędu 5 procent rocznie w ciągu dekady) podniesienie płac w Niemczech, co pozwoliłoby na względne zrównoważenie bilansu obrotów bieżących w obrębie UE. Flassbeck przypomina przy tym, że proces przeciwny – czyli presja na płace – nie miał „obiektywnego” charakteru ekonomicznego, lecz wynikał ze świadomej polityki niemieckiego rządu.

Sytuację Niemiec Flassbeck określa jako „słonia w składzie porcelany”: wszyscy zdają się go nie zauważać, co najwyżej zbierają z podłogi porozbijane filiżanki.

Patologia współczesnej gospodarki niemieckiej polega na tym, że o ile w czasach cudu gospodarczego w latach 50. oszczędności niemieckich gospodarstw domowych były równoważone przez długi (zamieniane na inwestycje) niemieckich przedsiębiorstw (przy względnie zrównoważonym budżecie państwa i bilansie obrotów bieżących), o tyle dziś (także przy względnie zrównoważonym budżecie i konstytucyjnym hamulcu zadłużenia) oszczędzają zarówno gospodarstwa domowe, jak i przedsiębiorstwa. Wobec tego równowagę zapewnić może jedynie nadwyżka eksportowa, tzn. de facto dług innych krajów. Stanu tego nie da się jednak utrzymać na dłuższą metę – dotychczasowi dłużnicy bankrutują, a najważniejsi gracze na rynku globalnym albo sami mają nadwyżki (Azja), albo dążą do zredukowania deficytu obrotów bieżących (USA).

Nakłonić niemieckie przedsiębiorstwa do inwestycji może, według Flassbecka, podniesienie podatków od zysków przedsiębiorstw oraz podniesienie płac, które wzmocniłoby niemiecki popyt wewnętrzny – na towary niemieckich firm, ale także producentów z Południa.

Wbrew dominującemu od lat 70. przekonaniu wzrost płac nie musi determinować wzrostu bezrobocia – dzisiejszy paradoks polega bowiem na tym, że udział płac w PKB jest najniższy od czasu II wojny światowej, a bezrobocie najwyższe.

Obala to neoliberalne przekonanie, że zmniejszanie płac może przynieść zmniejszenie bezrobocia (dzięki zastępowaniu droższego kapitału tańszą pracą). I właśnie rozstrzygnięcie intelektualnej bitwy w tej kwestii zadecyduje, zdaniem autora Gospodarki rynkowej XXI wieku, o pomyślnym – bądź nie – przezwyciężeniu kryzysu strefy euro. 

Oprac. Michał Sutowski

Czytaj także:
Rozmowa z Heinerem Flassbeckiem: Nieortodoksyjne spojrzenie na kryzys
Fragment książki Heinera Flassbecka 10 mitów kryzysu

Źródło: Dziennik Opinii KP