Pokazywanie postów oznaczonych etykietą apostazja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą apostazja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 września 2013

Były ksiądz Tomasz Węcławski: apostata

Teolog jest od tego, żeby ciągle stawiać niewygodne pytania i burzyć pewne obrazy - mówi "Gazecie" Tomasz Polak. Tak się obecnie nazywa dawny kapłan. Umarł Gustaw, narodził się Konrad?
Zdjęcie na tle gór: szczupły, w polarze, z plecakiem. Twarz surowa mimo uśmiechu. Pod zdjęciem sentencja Horacego: "Aequam memento rebus in arduis servare mentem" - "I w nieszczęściu zachowaj spokój umysłu".

Tomasz Węcławski, na którego książkach klerycy uczyli się teologii fundamentalnej, utytułowany i umocowany w kościelnych strukturach, nie zachował spokoju, gdy zrobili z niego zdrajcę i postanowili usunąć z fotela dziekana teologii. Nie jest już księdzem, zmienił nazwisko. Wystąpił z Kościoła katolickiego. Teraz jest apostatą (z gr. odszczepieniec, zaprzaniec, renegat). I właśnie za zaprzańca mają go ci w Kościele, którzy po trzęsieniu ziemi wywołanym sprawą abp. Juliusza Paetza zachowali i spokój, i ciepłe posady.

Znajomy ksiądz: - Apostazja to był dla mnie szok. Podobnie jak jego wcześniejsze odejście z kapłaństwa. Ale go rozumiem. Myślę, że po prostu nie wytrzymał presji wydarzeń. Nie mógł dłużej funkcjonować w takim Kościele.

- Czyli jakim?

- Takim, w którym hierarcha, który molestował seksualnie kleryków, mimo kar z Watykanu pokazuje się na kościelnych uroczystościach, chodzi na ingresy, wymienia uściski z papieżem na oczach całej Polski. Kościele, w którym większą zbrodnią niż krzywdzenie podwładnych okazuje się ujawnianie patologii.

Wyjaśnianie Pism

1971 rok - Węcławski zaczyna studia na Politechnice Poznańskiej na Wydziale Maszyn Roboczych i Pojazdów. Przerywa je po dwóch latach, wstępuje do seminarium duchownego. Wybija się. Na drugim roku studiów tłumaczy z hebrajskiego na polski jedną z ksiąg Starego Testamentu. Niby świetnie, ale niektórzy wykładowcy kręcą nosem: kleryk zabiera się do Pisma Świętego? Albo szalony, albo zadufany w sobie, myśli, że pozjadał wszystkie rozumy.

Szybko robi karierę - biogram w książce "Kto jest kim w Kościele" imponuje. W latach 1983-87 był sekretarzem arcybiskupa poznańskiego Jerzego Stroby i wykładowcą Papieskiego Wydziału Teologicznego w Poznaniu. Potem został wicerektorem Arcybiskupiego Seminarium Duchownego, w 1989 r. wybrano go na rektora. Po siedmiu latach objął stanowisko dziekana PWT. Doktorat z teologii zrobił w Rzymie. Gdy habilitował się na krakowskiej Papieskiej Akademii Teologicznej, miał 35 lat. W 1997 r. został członkiem watykańskiej Międzynarodowej Komisji Teologicznej.

W przeciwieństwie do wielu księży z podobnymi życiorysami jego twórczość nie ma nic wspólnego z akademicko-teologiczną drętwotą. W 2004 r. dostał Nagrodę im. Józefa Tischnera za książkę "Królowanie Boga. Dwa objaśnienia wyznania wiary Kościoła". Wojciech Bonowicz, redaktor Znaku i publicysta, pisał wtedy: "Jeden ze znajomych skonstatował po ostatniej rozmowie: 'Głowę straciliście dla tego Węcławskiego! Dlaczego stale on?'. Niewiele się zastanawiając, odpowiedziałem: 'W zasadzie jest tylko jeden powód: serce w nas pałało, kiedy wyjaśniał nam Pisma'".

Ja sama jako nastolatka zaczytywałam się w jego "Sieci" - to coś w rodzaju teologicznego "Świata Zofii". Powieść o stowarzyszeniu egzegetów, które w internecie toczy pojedynek z sektą Dzieci Światłości. W tle pasjonujący wykład z teologii fundamentalnej.

Kiedy dowiedział się, jeszcze za komunizmu, że w czeskim podziemnym seminarium duchownym brakuje podręczników, sam przetłumaczył na czeski "Dogmatykę" Wincentego Granata.

Z czasem ks. Węcławski zaczyna grzebać w kościelnych bolączkach. W 2000 r. w "Tygodniku Powszechnym" pisze o "bardzo silnym i coraz bardziej niebezpiecznym uzależnieniu naszego kościelnego stylu bycia od tego punktu odniesienia, którym jest Jan Paweł II". Stwierdza: "Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że papież mówi i robi za nas to, co właściwie należy do nas".

Znajomy ksiądz: - Te teksty nie podobały się wielu księżom, ale jeszcze nie spychano Węcławskiego do narożnika, jeszcze kościelni konserwatyści chcieli z nim dyskutować, zamiast wylewać pomyje.

W "Tygodniku" o tekście debatuje m.in. bp Kazimierz Nycz, który potem zostanie metropolitą warszawskim, i ks. Artur Stopka sympatyzujący raczej z ultrakatolikami.

Trzęsienie ziemi

Nigdy nie był bratem łatą, trzymał się na dystans. Może dlatego tak łatwo skażą go potem na ostracyzm? Odludek, nazywali go "Suchy". Od ludzi ucieka w sport. Na rowerze potrafi przejechać z Polski do Hiszpanii i z powrotem. Nocuje byle gdzie, w stodołach albo pod gołym niebem. Rower to trochę jego filozofia życia: "Próbowałem to kiedyś opisać, to brzmi pretensjonalnie, kiedy się pisze, że jest to poszerzanie świata czy wchłanianie świata na rowerze, ale coś w tym jest".

Jest pryncypialny. Gdy wydawnictwo Znak zapowiedziało, że opublikuje książkę ks. Tadeusza Zaleskiego "Księża wobec bezpieki", pod warunkiem że najpierw oceni ją kard. Stanisław Dziwisz, Węcławski poprosił, by jego nazwisko wycofać ze stopki redakcyjnej miesięcznika "Znak". Uważał, że taka decyzja Znaku - proszenie się o cenzurę - to zamach na wolność słowa.

Kościelne trzęsienie ziemi zaczyna się w 2001 r., gdy media ujawniają, że abp Juliusz Paetz molestował seksualnie kleryków. Kusił stypendiami w Rzymie. Zapraszał do siebie, obmacywał.

W Poznaniu tylko dwóch księży bez oporów mówi o winie arcybiskupa - ks. Jacek Stępczak, redaktor "Przewodnika Katolickiego", i ks. Węcławski. Ale ks. Stępczak zmienia zdanie i po roku odwołuje wszystko, co powiedział na temat Paetza.

Dla poznańskiego Kościoła publikacje "Faktów i Mitów", a potem "Rzeczpospolitej" nie są niespodzianką. Już od kilku lat było wiadomo o ekscesach biskupa. W 2000 r. do abp. Paetza poszedł prof. Maciej Giertych, genetyk z PAN, znany działacz katolicki. Powiedział wprost, że o wszystkim wie i w imieniu katolików świeckich prosi arcybiskupa o zaprzestanie takich zachowań. Nie poskutkowało. Kilku duchownych, wśród nich ks. Węcławski, decyduje się interweniować wyżej.

Węcławski podpisuje "list pięciu" do polskich biskupów-delegatów Episkopatu Polski na sesję synodu w Rzymie: "Prosimy o podniesienie podczas obrad kwestii możliwości obrony Kościoła lokalnego przed niemoralnymi, błędnymi lub szkodliwymi działaniami miejscowego biskupa (...) Juliusza Paetza, które przez osoby bezpośrednio nimi dotknięte (...) odbierane są jako homoseksualne".

Sygnatariusze żalą się: "Od blisko dwu lat staraliśmy się zapobiec niebezpieczeństwu, także zwracając się z udokumentowanymi informacjami do Stolicy Apostolskiej. Czujemy się jednakże pozostawieni samym sobie i bezsilni".

Kopię "listu pięciu" otrzymuje nuncjusz Józef Kowalczyk. Udostępnia ją abp. Paetzowi. Węcławski dostaje naganę kanoniczną. Odwołuje się do Watykanu. Karę podtrzymuje kardynał Daris Castrillón Hoyos, prefekt watykańskiej Kongregacji Duchowieństwa.

W Watykanie biskupi nie wspominają ani słowem o sprawie Paetza. Janowi Pawłowi II donosi o tym dopiero działaczka katolicka Wanda Półtawska.

Węcławski walczy dalej, coraz bardziej samotny. Po publikacji "Rzeczpospolitej" arcybiskupa bierze w obronę 26 osób: rektorzy i prorektorzy poznańskich uczelni, wśród nich rektor UAM prof. Stefan Jurga, artyści i biznesmeni, m.in. Jan Kulczyk.

Na "list 26" prawie natychmiast odpowiadają - poza Węcławskim - dwaj prodziekani Wydziału Teologicznego UAM ks. prof. Adam Przybecki i ks. prof. Romuald Niparko. Zarzucają rektorowi Jurdze, że staje po stronie Paetza, zamiast bronić kleryków swojej uczelni. Węcławski najmocniej wtedy przypiera do muru Jurgę. Wytyka mu, że od ponad dwóch lat wiedział, co się dzieje, i nie reagował.

Jurga wzywa Węcławskiego do gabinetu, ma pretensje. Między rektorem a dziekanem zaczyna się zimna wojna, w której Węcławski jest na straconej pozycji. Wojował wtedy nie tylko z Jurgą. Hierarchowie już od dłuższego czasu mieli mu za złe, że tak angażuje się w sprawę Paetza. Zaczęli odwoływać jego wykłady na wydziałach teologicznych w innych miastach.

Mimo to Węcławski udziela "Tygodnikowi Powszechnemu" wywiadu - potwierdza zarzuty wobec arcybiskupa. I mówi o drugim grzechu - milczeniu ludzi Kościoła, którzy skandal starali się zatuszować.

W środowisku poznańskim szepce się, że rektor Jurga zabiegał o to, by Węcławski nie został dziekanem na kolejną kadencję. Miał spotykać się w tej sprawie z wielkim kanclerzem Wydziału Teologicznego UAM abp. Stanisławem Gądeckim. Węcławski sam podaje się do dymisji, rada wydziału jej nie przyjmuje. O następną kadencję ksiądz się nie ubiega.

Zamyka się w sobie jeszcze bardziej. Razem z Beatą Anną Pokorską zakłada w 2006 r. Pracownię Pytań Granicznych, jednostkę międzywydziałową na poznańskim uniwersytecie. Skupia ona naukowców i studentów z różnych dziedzin.

Węcławski rezygnuje z pracy na Wydziale Teologicznym UAM. W wywiadzie, którego udziela wtedy "Gazecie", nie chce figurować jako ksiądz, tylko jako profesor teologii.

Od dłuższego czasu ubiera się po cywilnemu, przestał już odprawiać msze, wyprowadził się z kościelnego mieszkania.

Herezji nie było

Oświadczenie Węcławskiego na stronie Katolickiej Agencji Informacyjnej ukazuje się 9 marca 2007 r. o 8 rano. Dla wielu katolików jest piorunujące. Poznański ksiądz ogłasza, że "zakończył i zamknął działalność kapłańską", bo "dojrzał do tego, by pójść konsekwentnie dalej zgodnie z rozeznaniem sumienia".

Nie tłumaczy dlaczego. Niektóre zdania trącą patosem. "To jest moja wolność. Nie boję się śmierci. Swoją osobistą prawdę przemyślałem gruntownie. Wybrałem uczciwie, bo w prawdzie wobec własnego sumienia".

W Kościele szok.

Brat Węcławskiego, Marcin, także ksiądz, jest zdruzgotany. Prosi o modlitwę za brata i "jego zdrowie", sugerując, że z psychiką Tomasza coś jest nie tak.

Miesiąc później, w Wielki Czwartek, z ambony grzmi abp Stanisław Gądecki. - Odejście od kapłaństwa to zgorszenie, rodzaj zdrady. W pewnym sensie, ze względu na Chrystusa, większej zdrady aniżeli ta, której dopuszcza się mąż, który opuszcza swoją żonę, ponieważ przestała być atrakcyjna.

Żadne nazwisko nie pada, ale księża zebrani w poznańskiej katedrze zerkają na siebie znacząco.

Dlaczego zrzucił sutannę?

Znajomy ksiądz nie ma wątpliwości. - Oskarżanie go o zdradę kapłańskich ideałów to bzdura. Zdradził je Paetz i jego obrońcy. Węcławski zwątpił w Kościół, który jest ślepy na grzech. To także chyba zachwiało jego wiarą w Chrystusa. Można powiedzieć, że on sam jest jednym ze skrzywdzonych przez Paetza.

Z Kościoła katolickiego odchodzi niecały rok później. Informuje o tym na internetowym forum swej Pracowni. Proszony o komentarz, odsyła do swoich ostatnich wykładów. A z nich zdaje się wynikać, że teolog, który ponad 20 lat zajmował się chrystologią, odrzuca boskość Chrystusa. Mówi o "przegranej" Chrystusa, która wynika z narzucenia mu boskości przez jego wyznawców, czyli "przeniesienia na obraz i na niego samego i na obraz Boga oczekiwań, które on sam albo wprost odrzucał, albo rozumiał gruntownie inaczej".

Poznańska kuria szybko odcina się od swojego dawnego kapłana. Ks. Maciej Szczepaniak, rzecznik kurii, mówi: - Głoszone przez prof. Tomasza Węcławskiego poglądy od dłuższego czasu budziły poważne wątpliwości co do ich zgodności z nauczaniem Kościoła.

Podręcznikom napisanym wcześniej przez Węcławskiego ma przyjrzeć się "zespół ekspertów", który ostatecznie nie dostrzega herezji.

Ślub byłego księdza

Tomasz Polak - tak teraz nazywa się kierownik poznańskiej Pracowni Pytań Granicznych na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. To nazwisko panieńskie jego żony Beaty Pokorskiej. Wzięli ślub cywilny, gdy przestał być księdzem. Ale po co ta zmiana nazwiska?

Znajomy teologa tłumaczył "Gazecie" kilka lat temu: - Węcławski chciał choć trochę odciąć się od przeszłości. Był w Poznaniu księdzem wiele lat i nie chce być już z tym kojarzony. Ma też brata księdza, który modli się w kościele o jego nawrócenie. To może być uciążliwe.

To też trochę gra sobą, swoją tożsamością. Jak w "Dziadach" - umarł Gustaw, narodził się Konrad.

Zaglądam na stronę internetową Pracowni. W programie dydaktycznym intrygujące i nietypowe jak na wyższą uczelnię zajęcia: "Deus oblitus - w krainie zapomnianych bogów", "Świat ludzi i maszyn. Płynne granice", "Czy blogerzy mają władzę".

- Zawsze w teologii zajmowałem się obszarami granicznymi i już spotkałem się z zarzutami obrazoburstwa. Tylko że teolog jest od tego, żeby ciągle stawiać niewygodne pytania i burzyć pewne obrazy - tłumaczy w rozmowie z "Gazetą" Tomasz Polak.

O Kościele pisze dziś rzadko, najczęściej wywołany do tablicy, sprowokowany czyjąś krytyką. Jak w 2010 r., gdy odpowiadał na artykuł jezuity ks. Jacka Prusaka. Odpowiadał hermetycznie, zawile, naukowym żargonem, podkreślając tylko co rusz, że nie życzy sobie być szufladkowany.

Znajomy: - Twórczość Węcławskiego-Polaka także ucierpiała wskutek jego przeżyć. Ciężko nieraz się przez to brnie. To dla mnie kolejny dowód, jak bardzo Kościół poranił i zniszczył tego człowieka.





Jak powstawała biografia o. Tadeusza Rydzyka - przeczytaj wywiad z autorami książki

Blog Jacka Hołuba dla fanów (i nie tylko) Radia Maryja

"Gazeta Wyborcza" zaprasza na debatę "O czym wolno mówić w polskim Kościele?"11 września o godz. 17.30 w siedzibie "Gazety Wyborczej" przy ul. Czerskiej 8/10 w Warszawie

Codziennie w "Gazecie Wyborczej":
- nowy cykl NIEPOKORNI KAPŁANI * Boniecki * Lemański * Obirek * Natanek i inni







Źródło: Wyborcza.pl

wtorek, 9 lipca 2013

Agnieszka ZIÓŁKOWSKA: A JAK APOSTAZJA

– Pani wie, że za to grozi ekskomunika? – pyta proboszcz. – Tak – odpowiadam. – I nadal chce pani złożyć rezygnację? – Jak najbardziej.
Apostazja, czyli odejścia z Kościoła i porzucenie wiary, po grecku znaczy „odstąpienie”, „bunt” – choć mogłoby się wydawać, że decyzja dorosłego człowieka o wystąpieniu ze wspólnoty, której nie chce być częścią, a której został członkiem w dzieciństwie bez własnej woli i wiedzy, nie powinna budzić zbyt wiele kontrowersji. W końcu, jak stanowi art. 9 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, „każdy ma prawo do wolności myśli, sumienia i wyznania; prawo to obejmuje wolność zmiany wyznania lub przekonań”.

A jednak budzi. I nosi znamiona buntu. I nie chodzi tylko o społeczny odbiór takiej decyzji w naszym katolickim kraju. Człowiek buntuje się przede wszystkim wewnętrznie, kiedy – już podjąwszy decyzję o apostazji – zaczyna się dowiadywać, jak należy to zrobić. Okazuje się, że według prawa kanonicznego nie można się po prostu „wypisać” z Kościoła, apostazja zaś nie sprawia, że przestaje się być katolikiem – do Kościoła wstępuje się w momencie chrztu, a jego skutków nie można „unicestwić”. Decyzją Benedykta XVI można jedynie złożyć oświadczenie woli, że nie jest się katolikiem/katoliczką, które jest odnotowywane w księdze chrzcielnej.

Po złożeniu takiego oświadczenia Kościół karze śmiałka ekskomuniką. Ekskomunika znaczy w łacinie „poza wspólnotą”, „wyłączenie ze wspólnoty” – czyli, wydawać by się mogło, właśnie to, czego pragnie apostata. Jednak w wypadku apostazji stosuje się bardziej potoczne znaczenie tego greckiego słowa, czyli „klątwa, wyklęcie, anatema”. Kościół nie pozwala apostacie znaleźć się „poza wspólnotą“ katolicką. Pozostaje wyklętym – ale katolikiem.

Co więcej, dane apostaty nadal figurują w spisach kościelnych, z adnotacją o apostazji. Człowiek buntuje się więc po raz kolejny: jak to? Występuję z instytucji, niech mnie wyklną, jeśli chcą, niech mnie nawet dalej uważają za katolika, ale dlaczego mam figurować w tych spisach? Teoretycznie po dokonaniu apostazji takie urzędy jak GUS nie będą mnie już liczyć jako katoliczki, ale nadal w parafii, gdzie byłam chrzczona, w księdze chrzcielnej z 1987 roku będzie się znajdować Agnieszka Ziółkowska, z dopiskiem o apostazji. Po co? Żebym przypadkiem nie zechciała zostać czyjąś matką chrzestną albo świadkiem na ślubie kościelnym.

Problem legalności tych adnotacji jest dość złożony. Generalny Inspektorat Ochrony Danych Osobowych i warszawski Wojewódzki Sąd Administracyjny uznały, że są niekompetentne, by rozpatrywać tę sprawę na mocy konkordatu. W czerwcu Naczelny Sąd Administracyjny opublikował dwa wyroki dotyczące występowania z Kościoła, w których stwierdza, że „w ramach autonomii Kościoła państwo nie może władczo wkraczać w proces przetwarzania na potrzeby Kościoła danych osobowych osób należących do Kościoła”, ale zaznacza też, że państwo „ma natomiast prawo i obowiązek chronić dane osób nienależących do Kościoła, jeżeli są one przetwarzane niezgodnie z przepisami ustawy o ochronie danych osobowych”. Czyli teoretycznie jako osoba nienależąca do Kościoła nie powinnam już w księdze chrzcielnej figurować.

A jednak figuruję w tej księdze. Na razie jedynym potwierdzeniem, że dokonałam apostazji, będzie odpis aktu chrztu z odpowiednią adnotacją. Paradoks.

A jak wygląda droga do apostazji? Nie jest tak skomplikowana, jak mogłoby się wydawać, choć należy się przygotować na różne niespodzianki. Przede wszystkim trzeba zdobyć odpis aktu chrztu w parafii, gdzie się było chrzczonym. Należy się uzbroić w cierpliwość, ponieważ biura parafialne mają to do siebie, że bywają zamknięte w godzinach, kiedy powinny być otwarte. Po swój akt chrztu robiłam dwa podejścia, ale w końcu się udało.

Po otwarciu księgi chrzcielnej pracująca w biurze siostra zakonna z okrzykiem triumfu odkrywa, że nie byłam u bierzmowania i grozi mi palcem, mówiąc „wydało się”. Kiedy skwapliwie potwierdza, że tak, rzeczywiście, nie byłam bierzmowana, rozpoczyna się indagacja:
– Czyli to do bierzmowania potrzebuje pani odpis chrztu?
– Nie, nie do bierzmowania.
– Aaaa... czyli do ślubu.
– Również nie.
– To do czego?
Trochę się boję, że jak powiem „do apostazji”, to nie dostanę tego dokumentu, więc próbuję wykręcić się sianem, twierdząc, że „po prostu potrzebuję”. Siostra jednak nie odpuszcza, więc w końcu – kiedy wystukuje na formularzu ostatnie zdanie: „nie ma adnotacji o małżeństwie” – przyznaję, po co jest mi potrzebny ten odpis. Dostaję go w grobowym milczeniu.

Szybko jadę do parafii miejsca zamieszkania, ponieważ to tam, a nie w parafii chrztu, według nowych rozporządzeń występuje się z Kościoła. Czekają już na mnie świadkowie (dwóch, zgodnie z wymogami). Tego dnia jednak apostazji nie będzie, ponieważ w lipcu kancelaria zmieniła godziny urzędowania na tryb wakacyjny. Musimy przyjść jutro.

Oznacza to, że muszę znaleźć kolejnego świadka, ponieważ jeden z tych, z którymi stoję pod kościołem i kontempluję nowe godziny otwarcia biura parafialnego, następnego dnia jest zajęty. Rozpoczynam poszukiwania. Pytam się na Facebooku, kto mógłby mi pomóc w apostazji. Koniec końców będę mieć troje świadków, ponieważ zamiast jednego brakującego świadczyć będzie małżeństwo przyjaciół. Skądinąd dwoje apostatów, którzy byli również świadkami przy innych apostazjach, czyli osoby zaprawione w bojach i znające procedury.

Wracam do domu, żeby zmienić dane świadków w oświadczeniu. Wzory „rezygnacji z członkostwa w Kościele rzymskokatolickim” można znaleźć na stroniewww.apostazja.info. W niektórych z nich czytamy, że podpisani „żądają, by ich prawo do wolności religijnej, wyrażające się w możliwości wyboru innej religii lub niewyznawania żadnej, było uszanowane“ i rozwodzą się nad powodami, dla których opuszczają Kościół. W innym – że dana osoba składa oświadczenie o rezygnacji z uczestnictwa w Kościele ponieważ „jest osobą niewierzącą w Boga osobowego, ingerującego bezpośrednio w losy wszechświata, zatem jej dalsza przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego pozostaje w sprzeczności z jego istotą i powoduje u niej wyrzuty sumienia związane z fasadowością jej dalszego pozostawania w Kościele”. I dalej: że od dawna nie uczestniczy w życiu Kościoła - nie bierze udziału w nabożeństwach, procesjach, pielgrzymkach, jak i innych formach praktyk religijnych Kościoła katolickiego”. Wreszcie, że „nieświadomie i bez jej zgody została ochrzczona przez rzymskokatolickiego kapłana, co było – niezgodnie z jej wolą – jednoznaczne z przystąpieniem do wspólnoty Kościoła rzymskokatolickiego”.

Dochodzę do wniosku, że powody mojego odejścia z Kościoła nie powinny nikogo interesować. Że jako osoba dorosła świadomie rezygnują z przynależności do tej instytucji, a ponieważ apostazję traktuję jako stricte biurokratyczną, formalną procedurę, to nie będę wylewać w oświadczeniu swoich żalów. Dlatego formułka, którą ostatecznie wybieram, jest bardzo prosta:

„Na podstawie art. 53 par. 1 i 2 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej niniejszym rezygnuję z członkostwa w Kościele rzymskokatolickim i proszę o wykreślenie mnie ze wszelkich spisów w dokumentacji kościelnej. 
Proszę o pisemne potwierdzenie dokonania stosownej adnotacji w dokumentacji kościelnej.
Na podstawie przepisów ustawy o ochronie danych osobowych art. 23 ust. 1 pkt. 1, wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych jedynie dla potrzeb postępowania administracyjnego związanego z przedmiotową rezygnacją, jednocześnie żądam usunięcia moich danych, jak i danych niżej podpisanych świadków, niezwłocznie po zakończeniu postępowania.
Niniejszy dokument składam w obecności trzech świadków: [tu dane świadków, miejsce na imię nazwisko i podpis przyjmującego proboszcza oraz pieczęć parafialną].

Drukuję w trzech egzemplarzach: jeden dla parafii, w której składam oświadczenie o apostazji, drugi dla kurii, trzeci dla mnie. Gotowe.

Odpis mam. Świadków (nawet trzech!) mam. Oświadczenie poprawione i wydrukowane również posiadam. Kancelaria ma być otwarta. I tak 4 lipca powinno mi się wreszcie udać.

Czwartek. Świadkowie czekają przed kościołem. Dwa zaparkowane motory i rower. Idziemy do kancelarii, a tam w kolejce czekają już cztery osoby. Nie sądziłam, że w parafiach taki ruch. Ludzie czekają, żeby zamówić intencje na msze, uzyskać odpis chrztu itp.; wszystko to obsługuje siostra prowadząca biuro. Z apostazją musimy jednak poczekać na proboszcza. Teoretycznie mógłby to oświadczenie przyjąć jakikolwiek uprawniony ksiądz, ale wolimy nie ryzykować, że odeśle nas z kwitkiem.

Ksiądz probosz właśnie kończy odprawiać mszę i przyjdzie dopiero za chwilę. Świadkująca mi znajoma ostrzega, że księża dostali instrukcję, żeby osoby przychodzące złożyć rezygnację z przynależności do Kościoła wypytywać o powody, starać się odwieść od tej decyzji – a przynajmniej odwlec ostateczne potwierdzenie odebrania oświadczenia i nadanie sprawie biegu przełożyć na kolejne spotkanie.
– Aga, jeśli nie chcesz z księdzem dyskutować o powodach odejścia z Kościoła, to po prostu utnij tę rozmowę na samym początku, mówiąc, że przyszłaś złożyć stosowne dokumenty i prosisz o ich odebranie oraz potwierdzenie. Inaczej możemy tu siedzieć do nocy – mówi. Zapisuję to sobie w pamięci. Czas najwyższy, bo jakiś ksiądz wychodzi z kaplicy i powoli zmierza w stronę kancelarii.
– Czy mam przyjemność z księdzem proboszczem? – pytam.
– Tak, to ja. W czym mogę pomóc?
– Dzień dobry. Przyszłam dokonać apostazji.
– Czego? – nie dowierza proboszcz.
– Apostazji. Chcę złożyć rezygnację z uczestnictwa w Kościele. To moi świadkowie – tłumaczę.
Skonsternowany proboszcz prosi, byśmy chwilę poczekali. Musi wykonać telefon. Po chwili wraca. I jeszcze raz pyta, o co chodzi. Tłumaczę. Bierze do ręki oświadczenie oraz odpis aktu chrztu. Czyta.
– Ale dlaczego przyszła pani z tym do mnie, a nie do parafii, gdzie była pani chrzczona? – pyta.
– Ponieważ apostazji dokonuje się w miejscu zamieszkania.
Proboszcz trochę powątpiewa, ale świadkowie mnie wspomagają i potwierdzają to, co mówię, powołując się na zmianę zapisów, jaka nastąpiła w trakcie pontyfikatu Benedykta XVI. Ksiądz niechętnie daje się przekonać.

– Dlaczego chce pani wystąpić z Kościoła?
– Podjęłam taką decyzję, chcę dokonać aktu apostazji. Nie musi ksiądz znać powodu. Proszę tylko, by ksiądz przyjął stosowne dokumenty, nadał bieg sprawie i podpisał się na kopiach oświadczenia.
Proboszcz przekonuje, że jest duszpasterzem parafialnym, więc jego obowiązkiem jest dbać o dobro duchowe wiernych i im służyć, a słysząc moje argumenty, że może mi służyć po raz ostatní, podpisując moje oświadczenie i przyjmując dokumenty, trochę się unosi. Wreszcie, kiedy stanowczo stwierdzam, że nie chcę podawać powodu, bo decyzja jest ostateczna, przemyślana i żadna rozmowa jej nie zmieni, podejmuje ostatnią próbę:
– Jak mogę przyjąć od pani ten dokument, skoro pani w nim pisze, że chce, bym go zniszczył?
– Ależ nic podobnego. Proszę o usunięcie danych świadków oraz moich po zakończeniu postępowania administracyjnego związanego z apostazję. Tyle.
– Jest to zgodne z ustawą o ochronie danych osobowych – dodaje jeden ze świadków.

Proboszcz wstaje, sięga do szafki na dokumenty, gdzie, jak przypuszczam, znajduje się instrukcja dotycząca apostazji. Czyta całość uważnie.
– Ale pani wie, że za to grozi ekskomunika?
– Tak, zdaję sobie z tego sprawę – odpowiadam.
– I nadal chce pani złożyć rezygnację? – nie ustępuje.
– Jak najbardziej.
– To proszę tu jeszcze dopisać, że czyni to pani z własnej i nieprzymuszonej woli, świadoma konsekwencji.
– Ale czy to nie jest oczywiste? Przecież składam oświadczenie woli.
Trochę ciężko mi sobie wyobrazić, że można składać oświadczenie woli, nie będąc świadomym tego, co się robi, ale już się nie upieram, bo po minie proboszcza widzę, że ten dopisek będzie konieczny.

Dopisuję to zdanie i przechodzimy do najdziwniejszej i najzabawniejszej części całej procedury: weryfikacji danych świadków oraz moich. Ksiądz lustruje nasze dowody osobiste, sprawdzając, czy zdjęcia zgadzają się z twarzami osób przebywających w kancelarii parafialnej. Prawie jak celnik na granicy, sprawdzający, czy nic nie szmuglujemy. W końcu wszystko się zgadza. Ksiądz prosi o podpisy, sam również podpisuje trzy kopie, ale pieczęć parafialną stawia tylko na kopii, która jest dla mnie.
– Czy nie powinien ksiądz podstemplować również pozostałych kopii? – dopytuje się świadkująca mi znajoma.
– Pozwoli pani, że sam się zajmę dalszą procedurą i w odpowiednim momencie przystawię pieczęć – ucina.

Taka mała złośliwość na koniec – ludzka rzecz. Ważne, że mój egzemplarz jest podstemplowany. W razie czego, jeśli nie procedura nie zostanie przeprowadzona, będę mogła na jego podstawie domagać się jej zakończenia oraz wydania odpisu aktu chrztu z adnotacją o apostazji.
Nie pozostaje nic innego, jak pożegnać się i wyjść.
– Dziękuję serdecznie i do widzenia – mówię, wyciągając rękę. Ksiądz podaje mi swoją i przeciągając uścisk, powtarza: „do widzenia?“ – z pytającą intonacją.
– Owszem – odpowiadam. – Przecież jest wiele miejsc i okazji, kiedy możemy się spotkać.

Źródło: Dziennik Opinii KP

czwartek, 11 kwietnia 2013

"Gdyby abp Hoser był premierem, mnie by nie było". Polka urodzona dzięki in vitro odchodzi z Kościoła


Gazeta.pl: Po ogłoszeniu przez Episkopat dokumentu bioetycznego zadeklarowała pani, że planuje apostazję. A przecież Kościół od dawna bardzo krytycznie odnosi się do kwestii in vitro. Ten dokument przeważył szalę?

Agnieszka Ziółkowska: Wychowałam się w katolickiej rodzinie i to, czym powinny być wartości chrześcijańskie, czyli otwartość, tolerancja, budowanie wspólnoty, miłość bliźniego jest mi bliskie. Ale od czasu skandalu z arcybiskupem Paetzem, przez kwestie związane z pedofilią, przez stanowisko Kościoła w sprawie związków partnerskich coraz bardziej oddalałam się od Kościoła jako instytucji. Od dawna już nie chodzę na msze. Ale wiadomo, że można nie chodzić, można nawet nie wierzyć, ale apostazja to co innego. Wcześniej nie czułam potrzeby takiego formalnego wypisania się z tej wspólnoty. Wiadomo też, że to jest dość skomplikowane. Procedury są niejasne, z punktu widzenia prawa kanonicznego wygląda to tak, że nie ja występuję z Kościoła, tylko wspólnota się mnie pozbywa, jest się wyrzucanym. To postawienie sytuacji na głowie. Po ostatnich wypowiedziach o in vitro takie formalne odłączenie się stało się dla mnie ważne. Nie chcę już figurować w żadnych kościelnych spisach.

Czy to była dla pani trudna decyzja?

- Długo do tego dojrzewałam, ale teraz to nie jest trudne. Bardzo współczuję wszystkim ludziom wierzącym, bo takich jest sporo, którzy starają się o dziecko metodą in vitro i z ambony muszą wysłuchiwać takich opinii. Większość rodziców, którzy starają się o dziecko tą metodą, to katolicy, bo przynajmniej teoretycznie 98 proc. Polaków jakoś jest związana z katolicyzmem. We wszystkich badaniach opinii publicznej wychodzi, że 80 proc. społeczeństwa popiera in vitro. Większość polskich katolików nie ma z tym żadnego problemu i dla nich to stanowisko Kościoła musi być trudne do przyjęcia.

Słuchając przedstawicieli Kościoła, można odnieść wrażenie, że radykalizują się w swoich poglądach.

- To, co robią, to jest zabieranie podstawowego prawa człowieka do posiadania rodziny. A od strony dziecka jest to odbieranie prawa do istnienia. Komunikat jest taki, że gdyby abp Hoser był premierem, to mnie by nie było. I 30 tys. innych dzieci też. Widzę tę coraz większą radykalizację stanowiska. Może to odpowiedź na to, że odbiór społeczny in vitro jest coraz bardziej pozytywny, akceptacja tej metody jest coraz większa. Jesteśmy w momencie, gdy kwestia in vitro powinna być prawnie uregulowana. Obawiam się, że politycy, zamiast wsłuchać się w głos swoich wyborców, ugną się i uchwalą prawo zgodne z oczekiwaniami hierarchów Kościoła.

Ta retoryka kościelna dotyka panią osobiście?

- Mnie nie jest w stanie obrazić bp Pieronek opowiadający o dzieciach Frankensteina. Mogę się najwyżej przerazić hipokryzją takich ludzi. Wydaje im się, że można w dyskursie publicznym i z pozycji autorytetu uderzyć w godność drugiego człowieka i powiedzieć mu, że nie ma prawa do istnienia. Nie wiem, jak można robić takie rzeczy i nie ponosić żadnych konsekwencji. Mnie to nie boli, mnie to po prostu oburza. To wszystko już dawno przekroczyło jakiekolwiek granice przyzwoitości, empatii i zdrowego rozsądku. Dlatego nie chcę już formalnie przynależeć do tej instytucji.

Z jakimi reakcjami spotkała się pani deklaracja?

- Ze strony moich przyjaciół, znajomych, a nawet osób, których nie znam, a które starają się o dziecko metodą in vitro, spotkały mnie tylko bardzo pozytywne reakcje. Dziękowali mi. Ale widziałam też niektóre reakcje w internecie, na przykład na stronie Frondy - pełno tam było negatywnych komentarzy. Czekam tylko, aż Terlikowski mianuje mnie oficjalnie pierwszym dzieckiem szatana w Rzeczpospolitej. Mimo to uważam, że nie można tego tak zostawić, trzeba o tym problemie mówić. Ja mam to szczęście, że wychowałam się w rodzinie, która cały czas daje mi wsparcie. Mam za sobą rodziców i wsparcie bardzo wielu osób. Mogę o tym mówić i mam nadzieję, że pomoże to też innym.

Już od pewnego czasu wypowiada się pani głośno o in vitro i dementuje różne mity związane z tą kwestią. Można powiedzieć, że stała się pani twarzą tej metody w Polsce. Czy dla rodziców, którzy starają się o dziecko tą metodą lub już mają dzieci z in vitro, dostaje pani sygnały, że taka otwartość pomaga?

- Tak, dostaję takie sygnały, ale cały czas mam wrażenie, że to, co robię, to jeszcze za mało. Potrzeba jakiejś "comingoutowej kampanii" i bardzo wielu informacji na temat in vitro. Przecież nie wszyscy ludzie, którzy korzystają z tej metody, są z dużych miast, gdzie jest mniejsza presja i mniej uprzedzeń. Mogę sobie wyobrazić, że są takie środowiska, w których ludzie naprawdę mają z tym problem, boją się przyznać, czują, że zrobili coś złego, że popełnili wielki grzech. Trzeba im powiedzieć, że to jest cudowne, co robią, i te dzieci też są cudowne, są owocem naprawdę wielkiej miłości. Trzeba z in vitro zdjąć odium zła, bo to są piękne, wspaniałe dzieci, nie mają żadnych bruzd dotykowych. Są po prostu normalne.

Planuje pani dalej angażować się w działania na rzecz zmiany postrzegania dzieci poczętych dzięki metodzie in vitro i ich rodziców?

- Współpracuję ze Stowarzyszeniem "Nasz bocian", które od lat zajmuje się pracą u podstaw i edukacją w kwestii adopcji, leczenia niepłodności. Robią naprawdę ważną robotę. Z jednej strony myślimy o kampanii, która pokazywałaby, że te dzieci są i są wspaniałe, a ich rodzice naprawdę nie mają się czego wstydzić. Myślimy również o perspektywie dziecka, które też może mieć styczność z tym morzem szlamu i bluzg. Dlatego chcemy wydać taką książkę dla dzieci z bajkami, które mówiłyby o różnych alternatywnych sposobach pojawienia się dziecka w rodzinie, w tym o metodzie in vitro. Patrzę teraz na kalendarz wydany przez Stowarzyszenie "Nasz bocian", które pokazuje zdjęcia dzieci poczętych tą metodą. One mają dziś trzy, cztery lata. Chciałabym, żeby będąc w moim wieku, nie musiały nawet myśleć o czymś takim jak coming out, żeby in vitro przestało budzić jakiekolwiek kontrowersje. 

Źródło: TOK FM