Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wojciech Krolopp. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wojciech Krolopp. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 listopada 2013

Radni Poznania rozliczyli się z przeszłością. Protokół o sprawie Kroloppa już jawny

Piotr Żytnicki, Seweryn Lipoński
 Drukuj
Radni odtajnili protokoły sesji z 1994 roku, podczas której poruszano sprawę "praktyk seksualnych" w chórze Polskie Słowiki. Okazuje się, że za jawnością obrad było wtedy tylko pięciu radnych. Milczały także poznańskie gazety.
Skany tajnego do wtorku rano dokumentu: strona 1 strona 2strona 3strona 4strona 5strona 6strona 7strona 8strona 9strona 10strona 11

Sprawa tajnego posiedzenia wyszła na jaw w książce "Maestro" Marcina Kąckiego. Dziennikarz "Gazety" pisze w niej, że zmowa milczenia wokół pedofilskich skłonności dyrygenta Wojciecha Kroloppa trwała w Poznaniu od lat 60., a jej kulminacją było posiedzenie rady miasta w 1994 r.


"Niepożądane skłonności"

Radni debatowali wtedy nad nagrodą dla Jerzego Kurczewskiego, założyciela chóru "Polskie Słowiki", któremu szefował jego długoletni zastępca - Krolopp. Radny Michał Stuligrosz oskarżył ich podczas sesji o "niepożądane skłonności", które "wywarły piętno na zespole". Radna Urszula Wachowska dodała: - Na początku kadencji zgłosiła się do mnie matka chłopca będącego w chórze z prośbą o interwencję w sprawie zmuszania go do praktyk seksualnych. Uważam, że ten chór deprawuje. Nie mogę głosować za przyznaniem tego odznaczenia.

Radni nie przyznali nagrody Kurczewskiemu, obrady utajnili na lata. Na światło wyszły dopiero w książce "Maestro".

Po publikacji książki w Poznaniu zawrzało. Radni, głównie młodego pokolenia, domagali się odtajnienia archiwalnych protokołów.

Na wtorkowej sesji głos zabrał radny PiS Szymon Szynkowski vel Sęk: - Większość tego protokołu jest już znana ["Gazeta" opublikowała cztery strony w internecie], ale trudno zaakceptować, że wciąż jest tajny. Radni wybierani są w powszechnych wyborach, opłacani ze środków publicznych, tu nie ma miejsca na tajemnice.

Szynkowski podkreślił, że w 1994 r. przepisy pozwalały radnym utajnić obrady: - Ale to nie oznacza, że należało to zrobić.

Sławomir Smól, radny z klubu prezydenta Ryszarda Grobelnego. - Nie znam tego protokołu, ale chciałbym panu wyjaśnić, że są sytuacje, w których takie działanie jest uzasadnione - powiedział Szynkowskiemu.

Radny PiS Krzysztof Grzybowski spytał Ganowicza, czy istnieją jeszcze inne tajne protokoły. - Odkąd jestem radnym, nie pamiętam takiego przypadku - odparł Ganowicz. Ale dodał, że sprawdzają już to pracownicy biura rady miasta.

- Takich przypadków było więcej. Tu chodziło o ochronę dobrego imienia. O to, by pewnych rzeczy ze względu na to dobre imię nie upubliczniać - powiedział radny Jan Chudobiecki z klubu Grobelnego.

Ale Marek Kalemba, dyrektor biura rady miasta, napisał Kąckiemu, że utajnienie było wyjątkiem: "W wyniku przeprowadzonych czynności sprawdzających nie potwierdziłem innych, poza przytoczonym przez Pana, przypadków wyłączenia jawności obrad sesji Rady Miasta Poznania".

Prezydent mówi, że to przez niego.

Do dyskusji włączył się Ryszard Grobelny, prezydent Poznania. - Jestem sprawcą zamieszania, bo to ja powiedziałem dziennikarzowi "Gazety" o tajnej sesji.

Zastrzegł, że "generalnie nie jest zwolennikiem" odtajnienia protokołu: - Bo osoby, które podejmowały decyzję o utajnieniu obrad, wierzyły, że ten protokół pozostanie tajny. W tym przypadku należy zrobić jednak wyjątek. Obecna atmosfera nie służy dobremu imieniu osób, których dotyczyła tamta dyskusja. Jest wiele niedomówień i nieprawd.

Na posiedzeniu obecni byli Jan Chudobiecki i Andrzej Bielerzewski, obydwaj z klubu Ryszarda Grobelnego, którzy 20 lat temu brali udział w kontrowersyjnej sesji. Bielerzewki bronił utajnienia tamtych obrad: - Rozmawiano o ludziach, którzy mieli jakieś zasługi i jak każdy popełniali błędy. Nieraz w ferworze dyskusji pewne sprawy się przejaskrawia. Jeśli odtajnimy ten protokół, to te wymieniane w nim osoby nie będą się bronić, bo nie żyją.

Przewodniczący rady miasta po tej debacie poddał pod głosowanie uchwałę o odtajnieniu obrad. "Za" było 26 rajców, "przeciw" tylko Bielerzewski i Jan Chudobiecki, z klubu Grobelnego. Z odtajnionych protokołów wynika, że również 20 lat temu byli za utajnieniem.

Gdy 20 lat Chudobiecki usłyszał na sesji zarzuty o "zmuszaniu do praktyk seksualnych", to, jak wynika z odtajnionego protokołu, powiedział że "wobec zaistniałych kontrowersji, a zwłaszcza wypowiedzi radnej Wachowskiej, nie będzie wnioskował o to, aby odznaczenie przyznać chórowi".

Wraz z protokołem debaty odtajniono nazwiska radnych, którzy głosowali nad utajnieniem. 30 było za tajnością, 10 wstrzymało się, a tylko 5 było za jawnością. Wśród nich Jan Firlik, obecnie wicedyrektor MPK w Poznaniu.

Firlik. - Bo uważałem, że wszystko, co robią radni, powinno być jawne i publiczne. Tamtą sesję wspominam z niesmakiem. Jeśli ktoś miał dowody przestępstwa, to powinien to zgłosić, a nie wywlekać na sesji.

Firlik zastanawia się dlaczego utajnienie sesji nie zastanowiło przed laty samych dziennikarzy. - Nie dociekali dlaczego ich wyproszono z sali? Myślę, że wiedzieli, ale pedofilia nie była wtedy tak modnym tematem jak dzisiaj.

Co wtedy pisały gazety?

Sprawdziliśmy doniesienia gazet lokalnych z kwietnia 1994 roku.

* "Głos Wielkopolski" donosił, że "dziennikarzy spotkała niespodzianka, bo tuż po godzinie 17 obrady zostały utajnione". Autor podpisany pseudonimem "mb" nie wnikał w przyczyny utajnienia. * "Gazeta Wyborcza" w krótkiej wzmiance "Godny i niegodni", pisała, że obrady były tajne, a Jerzy Kurczewski odznaczenia nie otrzymał. Autorem wzmianki był "wb", czyli Włodzimierz Bogaczyk, obecny redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" w Poznaniu.

Bogaczyk: - Nie pamiętam tej sesji, nie mogę nawet powiedzieć, czy byłem wtedy w Urzędzie Miasta. Jednak od czasu gdy Marcin Kącki powiedział mi o tym, jak przebiegała wtedy dyskusja, mam do siebie pretensje. Nie dotarłem do bardzo ważnej informacji o strasznych dla wielu chłopców z chóru skutkach. A jako dziennikarz powinienem.

* Słowa o utajnieniu nie znaleźliśmy w "Gazecie Poznańskiej". Pojawiła się za to informacja o naborze uczniów do szkoły chóralnej "Polskich Słowików". Autorem wzmianki był Zdzisław Beryt, przyjaciel Kroloppa, który wielokrotnie wyjeżdżał z chórem na zagraniczne wojaże.

* Tylko "Express Poznański" oburzał się na utajnienie, choć nie wnikał w przyczyny. Olga Kunze, nieżyjąca już dziennikarka, pisała po sesji: "Radni podejmując dyskusję po raz pierwszy w swej historii odrodzonego samorządu Poznania utajnili obrady. Zlekceważyli wolę mieszkańców, w imieniu których, kandydatury zostały zgłoszone, a sami nie mają odwagi przedstawić swych osobistych zastrzeżeń publicznie zamknęli drzwi sali sesyjnej".

Jak głosowali radni?

* Za utajnieniem 20 lat temu obrad podczas których poruszono "zmuszanie do praktyk seksualnych" głosowali: Roman Andrzejewski, Krzysztof Bąk, Andrzej Bielerzewski, Wiesława Chomicz, Jan Chudobiecki, Andrzej Czyżak, Aleksander Deskur, Ludwik Dziewolski, Andrzej Gajtkowski, Zdzisław Guderski, Artur Jazdon, Tadeusz Kieliszewski, Izabela Klimaszewska, Edward Kownacki, Zbigniew Krysztofiak, Andrzej Nowotny, Barbara Odroń, Henryk Pawlaczyk, Narcyz Piślewski, Marek Pudliszak, Marek Simon, Jan Skuratowicz, Tomasz Sokołowski, Michał Stuligrosz, Roman Trojanowicz, Urszula Wachowska, Jacek Wiesiołowski, Mieczysław Wojciechowski, Zygmunt Zagórski, Barbara Zalewska.

* przeciwni utajnieniu: Jan Firlik, Adam Futymski, Krzysztof Janowski, Krzysztof Konik, Jan Rutkowski.

* wstrzymali się: Paweł Chudziński, Ryszard Grobelny, Jan Kaczmarek, Radosław Lewandowski, Zbyszko Markiewicz,

Marek Pawlak, Janusz Pazder, Jadwiga Rotnicka, Zdzisław Stryła, Stefan Żynda.

Źródło: Wyborcza.pl

niedziela, 10 listopada 2013

Aniołek dla maestro

Marcin Kącki

fot. Remigiusz Sikora/PAP
Przed koncertem stawiałam go na sedesiku, podkręcałam lokóweczką włoski do środka. Kamera zatrzymywała się zawsze na nim. Co przeoczyłam? - pyta matka chórzysty. Fragmenty książki ''Maestro''
Dziesięć lat temu Marcin Kącki, reporter ''Gazety'', ujawnił proceder molestowania dzieci w chórze Polskie Słowiki. Wojciech Krolopp, dyrygent i szef chóru, został skazany na sześć lat więzienia. Bez odpowiedzi pozostawały jednak pytania: jak długo trwało molestowanie i dlaczego nikt nie reagował? ''Maestro'', książka Kąckiego, przynosi wstrząsające wnioski: to trwało 40 lat, a wiedziało całe miasto. Urzędnicy, artyści, dziennikarze, rodzice chórzystów...

***

Były dyrektor chłopięcego chóru Polskie Słowiki, skazany za pedofilię, wiosną 2013 roku leży w małżeńskim łożu w sypialni wypełnionej zapachem leków. Wygląda, jakby na chwilę odłączono go od aparatury podtrzymującej życie.

- Wciąż nie mogę siebie przekonać, by panu pomóc, skoro to przez pana umieram tu, w tych... - mówi niskim głosem, który zamienia się w nerwowy alt, gdy zadaję dokuczliwe pytania. Pije herbatę i patrzy na moją nietkniętą szklankę z wodą.

- Myśli pan, że zatrułem, żeby się zemścić za tamto?

Zostaje z najbardziej pijanym

Dziesięć lat wcześniej. M., dorosły chórzysta Wojciecha Kroloppa, czyta w lokalnej, poznańskiej gazecie wypowiedź swojego dyrygenta: ''Czuję się odpowiedzialny za każdego śpiewaka, którego rodzice oddają mi pod opiekę. Pełnię wówczas funkcje » mamy i ojca «. Kiedy wracamy do Poznania, czuję ulgę, oddając wszystkich śpiewaków zdrowych swoim opiekunom''.

Kilka dni wcześniej zatrzymano dwóch bibliotekarzy ze szkoły chóralnej podejrzanych o molestowanie chłopców. Dlatego dziennikarze pytali dyrektora chóru, czy wiedział o tym procederze.

- Ty skurwysynu! - M. klnie pod nosem. Wybiera numer ''Gazety Poznańskiej'', która wydrukowała wywiad. Odbiera dziennikarz dyżurny i przekazuje mi słuchawkę. Ocenia, że to sprawa dla dziennikarza od reportażu kryminalnego.

- Bzdury tam piszecie, śpiewałem w tym chórze od lat 70., wiem wszystko! To zaczęło się od dyrygenta! - M. krzyczy do słuchawki.

Gdy zjawiam się u niego jeszcze tego samego dnia, jest rozdygotany i przybity. Trochę wypił. Zapala papierosa. Ręce mu się trzęsą, sączy drinka ze szklanki. Ma 40 lat, ale wygląda na młodszego. Opowiada mi o swoich przeżyciach w chórze, niektóre szczegóły zataja, ale jego historia uruchomi dziennikarskie śledztwo i przyczyni się w 2003 roku do zatrzymania dyrygenta.

M. postawi też pytania, na które odpowiedzi będę szukał przez lata, przygotowując się do pisania tej książki. Po dziesięciu latach dopowiada resztę.

- Byłem ładnym chłopcem. Moja matka pracowała jako urzędniczka, ojciec kierował państwowym przedsiębiorstwem, mieszkaliśmy w kamienicy w centrum Poznania. Byłem drobny, więc na podwórku dzieciaki mnie lały. Kiedy ojciec kupił samochód - a był to pierwszy samochód na osiedlu - lały mnie jeszcze bardziej. W 1969 roku rodzice oddali mnie do szkoły podstawowej z chórem w starym budynku w centrum Poznania, w którym oprócz normalnych lekcji mieliśmy naukę śpiewu, czytanie nut i grę na fortepianie. To była elita, po jednej klasie na rocznik, prowadził ją mistrz Jerzy Kurczewski. Dzieciaki z jego chórem wyjeżdżały śpiewać na Zachodzie. Ludzie pchali tam swoje dzieci drzwiami, oknami i kominem. Na egzaminie były tłumy. Czy decydował tylko głos? Nie wiem. Ale dostałem się. Na początku to była w miarę normalna szkoła, tradycyjne przedmioty, z dodatkiem gry na fortepianie i emisji głosu. Dopiero w trzeciej klasie, gdy zapadała decyzja, który z uczniów wejdzie do chóru, zaczynały się cyrki. Rodzice próbowali wszelkimi sposobami przekonać dyrekcję, a jak się dało, to i nacisnąć, by ich syn dostał szansę. Miałem dobry głos, więc byłem wśród wybrańców. Z 23 chłopaków w mojej klasie do chóru weszło czterech. Krolopp był wtedy asystentem dyrektora szkoły i chóru, więc pierwszym po Bogu. Miał już swój gabinet. Ale wciąż śpiewał z nami, w chórze, jako baryton. Podczas prób stał na samej górze i pilnował. Żeby wszyscy śpiewali, żeby nikt nie kładł na nuty książki i nie czytał, zamiast słuchać nudnych pogadanek Kurczewskiego. Do Kurczewskiego mieliśmy jednak szacunek. Krolopp budził odrazę swoim wyglądem i interesownym charakterem.

Opowiada Marcin Kącki: ''Rozmowy z diabłem''

Archiwalny materiał o aresztowaniu szefa Polskich Słowików

Pierwszy wyjazd z chórem? Na letnie kolonie w Kołobrzegu chyba w 1972 roku. Odbywały się tam próby, ale był też czas na zabawę. Mnie i kilku innych chórzystów Krolopp zabrał do swojego samochodu.

Reszta jechała autokarem. Siedziałem w tym samochodzie i patrzyłem na jego strasznie długie palce. Ramiona też miał długie, jak pająk. I jeszcze ten garb, który maskował, wypychając marynarkę. Do tego krostowata, brzydka twarz.

Wtedy jeszcze nic się nie stało. Po kolonii pojechałem na pierwszy wyjazdowy koncert. Autokarem. Krolopp siedział z przodu, blisko kierowcy. Zawołał mnie. Wziął na kolana.

Wszyscy to widzieli, cała starszyzna. Kurczewski też. Zaczął głaskać mnie po szyi, po plecach. Co czułem? Nie wiem. Nie pamiętam, czy zadawałem sobie pytanie, co to znaczy, że mnie, dziesięciolatka, obcy mężczyzna bierze na kolana i pieści. Ale skoro wszyscy to widzieli i nie reagowali, pewnie uznałem, że to normalne. Tylko koledzy krzyczeli: ''Lizus!''. A starsi kpili: ''Jest nowa ofiara!''. Nie rozumiałem, o co im chodzi. W autokarze było 20, może 30 dzieci, dorośli śpiewacy, szkolni nauczyciele śpiewu, kierowca, który jeździł z nami kilkanaście lat. Musieli widzieć ten taniec godowy wokół mnie. Nie byłem przecież pierwszy. Spaliśmy w hotelu. Krolopp przyszedł do mnie wieczorem. Niby sprawdzić, czy śpię w majtkach pod piżamą. Potem wszedł ze mną pod prysznic. Jakby nigdy nic, jakby to wszystko było absolutnie naturalne. Ale po powrocie do domu dostałem gorączki. Rodzice zabrali mnie do lekarza. Stwierdził, że to na tle nerwowym. Czy powiedziałem rodzicom? Nie. Wstydziłem się, choć czułem, że coś jest nie tak. Ojcu bym i tak nie powiedział. Mama? Nie chciałem jej sprawić zawodu. Niedługo potem pierwszy wyjazd na Zachód, do Essen w RFN. Za koncert dostawałem 5-10 marek, a tych koncertów było kilkanaście. Kasę rozdzielał Krolopp, od niego zależało, kto i ile dostanie za koncert. Najwięcej dostawali jego ulubieńcy.

Przywiozłem magnetofon kasetowy i zostałem królem podwórka. U nas wciąż panowały szpulowce. Chodziłem do Pewexu, kupowałem sobie spodnie, słodycze. Jeszcze bardziej wkurwiałem tych z podwórka.

Kiedy poszedłem do liceum, zrezygnowałem z chóru, choć po mutacji, którą przeszedłem mogłem dalej śpiewać.
Matka pytała dlaczego. Przecież tam jest raj. Rzuciłem coś o wspólnych prysznicach z Wojtkiem. Nie wydaje mi się, żeby ją to zszokowało. Z ojcem nadal o tym nie rozmawiałem. Cieszyłem się, że to koniec, że Krolopp zniknie z mojego życia. Ale nie zniknął. Przez pół roku miałem go w głowie każdej nocy.

W drugiej klasie liceum zacząłem tęsknić za śpiewaniem. A może za Pewexem? Magnetofon się zepsuł, miałem też nowe potrzeby. Alkohol. Ciuchy, żeby zaimponować dziewczynom. Wróciłem. Myślałem, że jestem dojrzały, silny, że się obronię.

Pierwszy wyjazd po moim powrocie, chyba do Niemiec. Widzę, jak Wojtek bierze na kolana chłopca. Tak jak mnie kiedyś. Maluch wraca po jakimś czasie, starsi wołają za nim ''lizus'', tak jak kiedyś do mnie. Widzę tych samych nauczycieli, Kurczewskiego, tego samego kierowcę. Widzę tych samych urzędników, których traktowaliśmy jak piąte koło u wozu, a którym trzeba było dupy wozić, żeby sobie zrobili zakupy na Zachodzie i napili z Kurczewskim.

Nic się nie zmieniło, nikt nie reaguje. Ja też nie. Hotel. Wojtek przychodzi w nocy do mojego pokoju. Mogę się postawić, mam 17 lat, jestem silny, ale przecież chcę mieć mój Pewex.

Oddaję się Kroloppowi, który rządzi kasą i wypłaca mi większe honoraria. Prostytuuję się... próbuję znaleźć inne słowo, ale nie czarujmy się, nie ma co szukać, to jest trafne, choć wtedy tak nie myślałem, przykrywała je przyjemność posiadania.

Dużo piję. Piją też inni chórzyści, bo każdy jest jakoś przetrącony. Pijemy i obgadujemy Kroloppa. Że coś trzeba zrobić z tą świnią. Milkniemy, kiedy on sam do nas przychodzi. Polewa. Na koniec zostaje z najbardziej pijanym.

Tylko raz się postawiliśmy, gdy zamknął się z dzieciakiem w pokoju hotelowym. Poszliśmy do niego. Zaczęliśmy walić w drzwi, krzyczeliśmy: ''Wypuść go!''. Nie otworzył. Ktoś za to wrzeszczał: ''Zamknijcie się, pijane Polaczki!''. Tłumaczyliśmy sobie, że przecież i tak nic się nie da zrobić.

Byłem już pełnoletni, gdy spałem z Wojtkiem regularnie, z własnego wyboru. Obiecał, że pomoże mi się dostać na Akademię Muzyczną, płacił honoraria. W domu wybuchła awantura, chyba o studia. Krzyczałem, że chcę studiować, ale cierpię przez Kroloppa, bo od małego mnie miał. Wyrzuciłem to z siebie.

Ojciec wściekły zabrał mnie do niego, ale czułem, że mi nie wierzy. Zamknął się z Wojtkiem w jego gabinecie, zostałem na zewnątrz. Potem ojciec wrócił. Uderzył mnie w twarz. Przy Wojtku, który powiedział ojcu, że to wszystko pomówienia. ''Chciałem dobrze dla pana syna, chciałem, żeby się dostał na Akademię, a on tak się odwdzięcza!''.

Sprawa abp Paetza: ''Dzieje grzechu''

''Watykan cofa zakazy dla abp. Paetza?'' - fragment rozmowy z ks. Bonieckim

M. odszedł z chóru, kiedy skończył 19 lat. Miał problemy emocjonalne, pił. Kiedy ma 22 lata, poznaje swoją przyszłą żonę. Ma z nią syna.

Wiosna 2013.

- Niech mi pan powie... - Wojciech Krolopp, leżąc w łóżku, podnosi do góry palec... - skoro molestowałem tę kanalię M., to dlaczego oddał mi potem swojego syna?

Strzeż się tego, co na przedzie

Krzysztof Piernik na pierwszy zagraniczny wyjazd z chórem pojechał, mając dziesięć lat, na początku lat 70. Niewysoki, szczupły, łysy, ubrany jak student, ruchliwy jak nastolatek, mówi szybko, z pasją, zaciskając zęby.

- Zawsze nas szachował pieniędzmi, bo miał nad nimi pełną kontrolę. Nie mieliśmy wglądu do rozliczeń, honorariów, po prostu brał kartkę i czytał: ''Koszty są takie, dla was zostaje tyle''. Kurczewski się nie wtrącał, wiedział, że Krolopp jest sprawną maszynką do zarabiania pieniędzy, że ma kontakty z menedżerami z Holandii, Belgii. Ufał mu. Pierwszy raz wyjechałem za granicę do Hanoweru, gdzie mieszkaliśmy w domach niemieckich chórzystów. Pamiętam kolorową telewizję i reklamy, które przerywały programy, a było ich chyba z dziesięć. W Polsce były wtedy dwa, biało-czarne, o reklamach nikt nie słyszał. Te meble w mieszkaniach kolorowe, na ulicach sportowe samochody, jedzenie, cukierki i puszka coli, ten ssssyk, albo N-u-t-e-l-l-a, którą żarliśmy łyżkami. Sklepy, witryny, światła ulicy - jak w bajce. Do supermarketów wpadaliśmy jak zwierzęta, a tam było wszystko. Kupowaliśmy kwarcowe zegarki, które trzeba było nacisnąć, by pojawiły się podświetlone cyfry. Z takim zegarkiem było się na podwórku bogiem. A w dżinsach - wranglerach albo lewisach - to królem świata. Rodzice byli w siódmym niebie, gdy z jednego wyjazdu przywoziliśmy im pieniądze, ich wielomiesięczną pensję, bo tyle wynosiło nasze honorarium za jeden wyjazd.

Gdy Krzysztof Piernik w latach 80. zaczął studiować, wynajmował sam trzypokojowe mieszkanie, a na uczelnię jeździł taksówką. Dziewczyny na roku prowadziły mu notatki, a gdy wracał, miały łzy w oczach, widząc w podziękowaniu kosmetyki. Gdy szedł po zaległe zaliczenie, niósł pół kilograma kawy w błyszczącym opakowaniu, która przyspieszała działania pań z dziekanatu.

- Dzięki kasie, którą Krolopp nam wypłacał, był nietykalny. Kurczewski miał stałe, najwyższe honorarium za dyrygowanie, ale nie żył pieniędzmi, chciał mieć święty spokój. My, śpiewacy, byliśmy od pieniędzy uzależnieni. Raz doszło do buntu, we Francji, gdy Krolopp nie zapłacił za koncert. Wychodzimy na scenę, mamy zacząć polonezem Ogińskiego. Ustawiamy się, gotowi, publiczność w ławkach, Kurczewski daje znak. Wchodzą głosy dzieci: ''pam-para-ram'', po nich mamy wejść my, tenory, śpiewając: ''Polski rodzinny kraj, rodzinny kraj, ojczystej ziemi słyszę śpiew'', ale jest cisza, ruszamy tylko ustami. Kurczewski krzyczy: ''Stop! Jeszcze raz!''. Daje znak, ale znów to samo. Jest wściekły: ''Schodzimy!''. Mówimy, że zaśpiewamy, jeśli Krolopp zapłaci. Wyciągnął pieniądze, pokazał: ''Tu są, po koncercie zapłacę''. Zaśpiewaliśmy. Kurczewski nie mógł wszystkich wyrzucić, jak kiedyś, bo zbuntowaliśmy się zbyt dużą grupą.

W czasie wyjazdów w autokarze Krzysztof Piernik intonował ''konspiracyjne'' pieśni, które podchwytywała reszta śpiewaków:

Strzeż się tego, co na przedzie
w białym mercedesie jedzie.
Jeśli wydasz mu się miły,
twe marzenia się spełniły.

Takie babskie myślenie

Od 1970 roku dyrektorem wydziału kultury Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu był Maciej Frajtak, który również wyjeżdżał z chórem na zagraniczne tournée. Spotykam się z sędziwym człowiekiem wspierającym się na małżonce.

- Nie było tajemnicą, że Krolopp lubi dzieci z chóru, ale nie miałem żadnych oficjalnych skarg, nic na piśmie. On tam stworzył taki system, tak te dzieciaki naciągał, wybierał do ukłonów, zaszczytów, lansował, że żaden by się nie przyznał. Potrafił dzieciaka tak udobruchać, że był jego. Nawet rodzice stawali w jego obronie, bo mieć dziecko w chórze oznaczało profity, wyjazdy, honoraria, diety w walucie...

- Co to za rodzice... - wzdycha siedząca obok małżonka.

- Kurczewski musiał się domyślać lub wiedział, ale nigdy nie mówił, ja też nie pytałem, nie chciałem wywoływać tematu, bo był drażliwy, a nie spodziewałem się pozytywnej odpowiedzi. Myślałem, że jak zacznę dochodzić, to rozpieprzymy chór, że jak się dobiorę do Kroloppa, a był prawą ręką Jurka, to już nie mam chóru. Najważniejszy był poziom i występy. Im więcej było wyjazdów, tym lepsza była prasa, telewizja, a ja byłem z tego rozliczany, bo taka była moja praca. Te sprawy trzymało się pod kocem, bo były inne priorytety. Gdyby to wszystko wyszło na jaw, miałbym duże kłopoty, dlatego jedna czy druga dupa chłopaka mnie nie interesowały, ja wolałem mieć poziom chóru.

Ślad zostaje na zawsze: ''Billboard z pedofilem''

''Bezkarny pedofil'' - reportaż TVP o brytyjskim pedofilu grasującym w Polsce

- O, Jezu... - wzdycha małżonka.

- Broniłbym Kroloppa, nawet jakby go milicja zatrzymała, żeby ponieść jak najmniejsze straty.

- Co ty mówisz! Rozwaliłabym taki chór, nie dawałabym dzieciom robić krzywdy! - oburza się żona.

- Takie babskie myślenie... - Frajtak macha ręką.

- A gdyby to spotkało pana wnuka? - pytam.

- I co teraz powiesz? - małżonka nachyla się nad nim ze złośliwym uśmiechem.

Frajtak zaciska usta. - Aha... no, to nie byłoby takie proste...

- No i co teraz powiesz?! - ciśnie żona.

- No tak... no to wtedy bym chór rozwalił! Ale nie rozważałem tego w ten sposób, robiłem wszystko, by chór trwał, bo takie były czasy.

Frajtak należał do betonu prominentów PRL-u. Podczas stanu wojennego jako szef wydziału kultury chodził z bronią. Został za to odwołany ze stanowiska i przeniesiony na posadę dyrektora Domu Książki. Zmarł kilka tygodni po naszej rozmowie. ''Głos Wielkopolski'' w pożegnaniu napisał: ''Odszedł człowiek ciekawy świata i ludzi, przyjaciel pisarzy i książki, ceniący pracę i uczciwość w interesach''. Krolopp w rozmowie ze mną będzie mówił o Macieju Frajtaku jako o ''Maciusiu''.

Podkręcałam włoski

Matka Kikiego chciała kształcić się artystycznie, ale rodzice kazali jej iść na politechnikę. Nie popełniła tego błędu wobec syna, który zdradzał śpiewacze talenty.

- Kiki poszedł do szkoły chóralnej w 1989. Setka chętnych, a dostało się 20. Jestem dumna, bo to elita, z jedną klasą w roczniku, niezbyt liczną, bez osiedlowych dzieciaków. Córka była w zwykłej szkole, różnice dostrzegałam nawet w zapachu. U Kikiego to inny świat, czerwone dywany, stare mury, szerokie hole, zewsząd muzyka, w każdej klasie lśniące pianino. To dobrze, myślę, bo od najmłodszych lat rozwija się zmysł estetyczny.

Kiki: - Jestem klasycznym maminsynkiem ze zdrowej, wzorowej rodziny, w której nigdy nie było alkoholu, kłótni, kryzysów. Wszystko miałem podane na tacy: obozy językowe, tenis, tyłek wożony do szkoły ciepłym samochodem. Wspólne śniadanka w niedzielę, przy rogaliku, ciepłym mleku, rozmowach o życiu. Mama była aktywna, opiekuńcza, wchodziła do autokaru, by sprawdzić, czy będę miał dobre miejsce, bo jestem drobny, delikatny, przepychany.
Matka Kikiego: - Nie miałam wielkich aspiracji, myślałam, że pozna nuty, muzykę. Dawałam dzieciom te same ścieżki rozwoju, ale córka wolała taekwondo. Z synem wiązałam nadzieje artystyczne, mieliśmy porozumienie dusz, może dlatego bardziej go rozpieszczałam. Chór był ciągle w rozjazdach, w Wigilię przyjeżdżał na gotowe, do nakrytego stołu. Był śliczny. Jedna z matek mówiła, że to ''pers wśród dachowców''. Czasami oglądam stare zdjęcia, na których ma długie blond włoski, jest malutki, drobniutki. Przed koncertem stawiałam go na sedesiku, podkręcałam lokóweczką włoski do środka. Aniołek. Wokół widziałam zazdrość. Pamiętam mamę takiego Mariusza, któremu też zapuszczała włosy, oddawała Wojtkowi na prywatne lekcje, by również, jak mój syn, został solistą. Każda matka chodziła na koncerty, by wpatrywać się w swoje dziecko, a ja byłam dumna, bo śpiewał Mozarta, nie zaglądając w nuty. Unosiłam się z tej dumy pod sklepienie kościoła na anielskich skrzydłach. A jeszcze ten kostiumik: ciemny surducik, biały żabocik, miodowe pluderki za kolana, buciki. Te buźki, głosiki anielskie, takie czyściutkie. Mój aniołek. Najpierw poznaję myśliwego. Tak nazywam rodziców, którymi Krolopp się otaczał, którzy byli najbliżej, biegali wokół niego i wybierali rodziców-zające, jakim ja zostałam. Krolopp z rodzicem-myśliwym ustalali strategię, kogo wkręcić w najbliższy krąg, zintegrować. Myśliwi mieli pozycję społeczną, rozeznanie, kto nada się na zająca, podchodzili i się zaprzyjaźniali, mówiąc: ''Słuchaj, widzę, że jesteś energiczna, inteligentna, a my potrzebujemy takich, bo jest fundacja, grupa wsparcia, trzeba pomóc, może byś przystała?''. ''No tak, czemu nie''. Przed oczami mam swojego syna, mojego aniołka, więc zostaję zającem. Znajduję sponsora, kancelarię prawną, która daje pieniądze na nowe ubranka. Myśliwi testowali też zające. W wielkiej tajemnicy przekazywali plotki i jeśli nie były rozpowszechnione dalej, znaczyło, że to dobry kandydat, bo dyskretny.

Jaka ja byłam naiwna... Nie wiedziałam, że robię na myśliwych, że wspieramy w ostatecznym polowaniu szefa koła łowieckiego Kroloppa. On zaprzyjaźnia się też z zającami, zaprasza do domu. Wchodząc tam, czułam się zaszczycona, że mogę obcować z maestro. To dom pełen nut, płyt, starych instrumentów, kwiatów. Piękny, z basenem, fińską sauną. Najbardziej aktywne zające, głównie matki, zapraszane są na bankiety, a Krolopp jest uroczy, dżentelmeński. Dzwoni raz do mnie i mówi, że samotnie się czuje. Przyjeżdżam, podaje kawę, siada obok, studiuje nuty, raz po raz o coś pyta, ja odpowiadam i tak pijemy tę kawę. Jestem obok, by nie czuł się sam.

Jeszcze nie wiem, że zacieśniał więź, by powiedzieć kiedyś: ''Ona bywała u mnie w domu, a teraz robi mi przykrość''. Zawsze tak mówił, gdy zając go krytykował.


''Zbrodnia w rodzinie'' - fragment dokumentu, w którym mówią ofiary i sprawcy

Kiki: - Na wyjazdach Krolopp wzywał nas do swojego pokoju z błahego powodu. Wiedzieliśmy, jak to się kończy. Raz wezwał mnie. Siadam na łóżku, on siedzi w fotelu, coś pisze, przegląda nuty. Czasami spyta: ''Co tam, myszka?'' - bo tak na nas mówił. Ja, że nic. Siedzę, czekam. Dzisiaj wiem, że w jego głowie toczyła się wojna, czy mnie dotknąć. Bał się, wiedząc, że mam silną więź z matką, silniejszą niż ci, którzy wychodzili od niego rano. W końcu wstaje.

- Napuść wody do wanny - mówi.

Idę, odkręcam, stoi za mną.

- Ciepła? - pyta.

- Tak, ciepła.

Matka Kikiego: - W telewizji, gdy kamera przelatywała po chórze, zatrzymywała się zawsze na moim Kikim. Dostarczał Kroloppowi prestiżu, bo był reprezentacyjny, śliczny. Do dzisiaj mam teczkę z wycinkami prasowymi, w których było zdjęcie małego.

Ale radość trwa krótko. Jednak coś przeoczyłam.

Znajomy to znajomy, nie

Latem 2008 roku, po czterech latach odsiadki, Krolopp wychodzi na kolejną przepustkę, by już nigdy nie wrócić do więzienia. Lekarze będą co pół roku informować sąd, że jest zbyt chory.

W 2009 roku zakłada na Facebooku swój profil. W rubryce ''o sobie'' wpisuje: ''Wiele osób zna mnie doskonale, moje zalety i moje wady. Nie muszę więc ich przypominać. Nieznajomych odsyłam do internetu, gdzie znajdą wiele prawdziwych i kłamliwych informacji, w tym drugim przypadku z lat 2003-2009''. Na Facebooku bawi go funkcja ''znajomi''. Próbuje nieśmiało, wysyłając delikatne zaczepki. Markowi Nawrocikowi, którego matka opisała w liście do urzędu miejskiego seksualne obyczaje dyrygenta, wysłał na czuja stare zdjęcie z wyjazdu chóralnego z pytaniem: ''Czy to aby nie ty?''. Nawrocik potwierdza. Skoro tak, Krolopp zaprasza do znajomych. Nawrocik przyjmuje. - No jakoś tak wyszło. Znajomy to znajomy, nie? - mówi mi 20-latek, którego matka rwała sobie włosy z głowy, widząc przed laty, jak Krolopp manipuluje rodzicami. - Szlag mnie trafia, gdy piszesz z nim na Fejsie! Po co to robisz?! - krzyczy na syna, gdy siedzę w ich mieszkaniu.

- Ludziom trzeba wybaczać... - mamrocze.

W połowie 2013 roku Krolopp ma ponad stu znajomych na Facebooku i Naszej Klasie. Pokrywają się w dużej mierze z listą rodziców, chórzystów, którzy podpisali się pod jego poparciem tuż po zatrzymaniu.

''Nie odczuwam tej pogardy''

Ostatni raz rozmawiałem z Kroloppem w czerwcu 2003 roku. Byłem pewien, że rzuci słuchawką, kiedy zadzwoniłem jesienią 2012 roku, zbierając materiały do książki. Numer jego prywatnego telefonu znalazłem na Naszej Klasie.

- Halooo... - odezwał się zalotnie, z wigorem, jakby spodziewał się telefonu od przyjaciela. Zdziwiło mnie to, bo miał być, jak donosili mi jego znajomi, umierający. Przedstawiłem się. Zamilkł na kilkanaście sekund. Pozwoliłem mu wymilczeć do końca, będąc pewny, że przerwie połączenie.

- W czym mogę pomóc? - spytał oschle, a ostatnie słowo było wysiłkiem kurtuazji.
- ''Mnie nic się nie stanie, ale skrzywdzi pan te dzieci'' - to były ostatnie słowa, jakie mi pan powiedział.

Znów długo milczy.

- Proszę być pewnym, że to pamiętam. Dokładnie. Czemu ma służyć ta rozmowa?

- I pan, i ja jesteśmy starsi o dziesięć lat. Pomyślałem, że nadszedł czas, by pewne sprawy opowiedzieć do końca.

- Jakie?

Staram się nie używać słowa ''pedofilia'', czując, że jednak zgodzi się porozmawiać. W dokumentacji do książki miałem już kilkanaście spotkań, z których wyłaniał się wieloletni mechanizm perwersji przy milczeniu rodziców, i wiele pytań, na które mógł odpowiedzieć tylko Krolopp.

- Może o namiętnościach?

Milczy, by za chwilę włączyć słowotok, jakby namiętności przestawiły mu w głowie wajchę.

- Muszę pomyśleć, bo zaskoczył mnie pan, proszę dać mi jeden dzień. Gdyby doszło do takiego spotkania, proszę mi obiecać, że jeśli się nie zgodzę, to zapomni pan o nim, nie powie nikomu, że się ze mną spotkał, muszę mieć pewność, że mogę panu zaufać, choć nie wiem jak po tym, co mi pan zrobił...

Też mają swojego Kroloppa: ''Potwór filantrop''

Dzieje się wszędzie: ''Hollywood Secrets - Paedophilia''

Dzwonię. Zgadza się, powtarzając kilka razy, że nie powinien mi ufać.

- Wszyscy, z którymi rozmawiałem, odradzali mi to spotkanie, ale musiałem zadać panu ważne pytanie i chciałbym poznać szczerą odpowiedź: Kto za tym stoi?

Krolopp nie był wyznawcą spiskowej teorii, przyjął tę pozę zapewne z przyzwyczajenia, wielokrotnie stosując ją wobec przyjaciół - że padł ofiarą mrocznej intrygi. Był zbyt inteligentny i świadomy, by uwierzyć we własną propagandę.

- Pan wie, ja wiem, nie czarujmy się. Najpierw wpadł Rafał, Wiesiek, a potem już poszło...

Jeśli chciał rozmawiać dalej, a czułem, że chciał, będąc ciekaw oprawcy, musiał to przeskoczyć.

- Wie pan, gdybyśmy byli zaprzyjaźnieni, to ja mógłbym panu nawet pomóc napisać tę książkę. Ale pan na pewno nie jest przyjacielem, więc zastanawiam się, dlaczego miałbym panu o sobie cokolwiek mówić.

- Bardziej panu nie zaszkodzę. Może pan dołożyć coś ludzkiego do tej opowieści, co pomoże zrozumieć, jak rodzą się te namiętności, które prowadzą człowieka do takiego końca.

- To mnie nie wybieli, ale czy postawi w innym świetle? Też nie. Pan na mnie polował, chciał mnie dopaść, zniszczyć, dlaczego mam panu teraz zaufać?

- Książka powstanie, czy pan chce, czy nie. Nie znam wielu odpowiedzi, tylko pan może pogłębić wiele spraw.

- Mnie jest ciężko. Jeśli mam w coś wdepnąć, to pomyślałem sobie, że jeśli będą to długie spotkania, wie pan, chciałbym coś z tego mieć...
- Nie zapłacę panu.

- Jeśli będę z panem rozmawiał, moje otoczenie się ode mnie odsunie. Podzielają mój pogląd, że zrobiono mi krzywdę, nie wierzą w moją winę.

- Jaki jest pana obraz w świecie ludzi inteligentnych?

- No jaki?

- Jest pan demonem zniszczenia i pedofilem. Jeśli ma pan coś na sumieniu, to jest to historia, która ma zapewne początek, środek i koniec. Chciałbym, by pomógł mi je pan zrozumieć.

- Ale ja nie odczuwam tej pogardy.

- Bo nie dzwonią do pana ludzie, którzy pana nienawidzą, tylko ci, którzy panu wierzą lub mają do pana interes. Wątpię, by książka się panu spodobała, ale od pana zależy, czy będzie pan w niej tylko demonem i pedofilem.

W swoim kalendarzu pod zaznaczonymi terminami rozmowy ze mną opisywał jako spotkania z diabłem, dając do zrozumienia, że nie chodzi o niego. Na jednym z kolejnych powiedział: ''Pan mnie kupił tym, że rozmawiamy jak starzy znajomi''. To prawda, tyle że to on roztaczał taką aurę. Być może to wypracował, stało się w nim naturalne, czym ujmował matki śpiewaków, którym tym trudniej było potem uwierzyć w oskarżenie, skoro rozmawiało się z nim jak ze starym znajomym.

Któregoś dnia zadzwonił do mnie w środku nocy z pretensjami.

- Nie złożył mi pan dzisiaj życzeń imieninowych!

- Wszystkiego dobrego, panie Wojciechu.

"Maestro. Historia milczenia" Marcina Kąckiego
- pisana przez 10 lat reporterska historia pedofilskiego skandalu w chórze Polskie Słowiki oraz jego dyrygenta Wojciecha Kroloppa. To jednocześnie wielowymiarowy obraz sieci zależności, uwikłań, kłamstw i interesów, który sprawił, że przez dziesięciolecia sprawa była zamiatana pod dywan. Władza, urzędnicy, dziennikarze, nawet rodzice, jak wynika z książki, otrzymywali przez 40 lat sygnały, że splendor chóru przeplata się z niewyobrażalną krzywdą wyrządzaną dzieciom.

Zapraszamy na spotkania autorskie z Marcinem Kąckim, które odbędą się:
- w czwartek 14 listopada o godz. 19.00 w Faktycznym Domu Kultury w Warszawie, ul. Gałczyńskiego 12
- w środę 20 listopada o godz. 18.00 w Teatrze Ósmego Dnia w Poznaniu, ul. Ratajczaka 44
Wstęp wolny!


Wyborcza.pl

piątek, 8 listopada 2013

Radni chcą ujawnienia protokołów z sesji o molestowaniu. Publikujemy je [ZDJĘCIA]

Piotr Żytnicki Drukuj

Fragment protokołu
Fragment protokołu (Fot. Archiwum)
Poznańscy radni domagają się ujawnienia protokołu obrad sprzed 20 lat, podczas których utajniono sprawę molestowania chórzystów w "Polskich Słowikach". Inicjatywa wyszła od młodego pokolenia polityków.
Sprawa utajnienia wyszła na jaw w książce "Maestro" Marcina Kąckiego, która w czwartek trafiła do księgarń.

Dziennikarz "Gazety" opisuje w niej, że zmowa milczenia wokół pedofilii Wojciecha Kroloppa, skazanego w 2005 roku, trwała w Poznaniu od lat 60. Milczeli politycy, urzędnicy, artyści, dziennikarze. Kulminacją było posiedzenie rady miasta w 1994 r.


Strona 1 utajnionego protokołu z sesji >>>

Strona 2 utajnionego protokołu z sesji >>>

Strona 3 utajnionego protokołu z sesji >>>


Radni zajmowali się wtedy wnioskiem o odznaczenie Jerzego Kurczewskiego, założyciela chóru "Polskie Słowiki", któremu szefował już wówczas Krolopp. Głos zabrał radny Michał Stuligrosz, bratanek dyrygenta Stefana Stuligrosza. Mówił o alkoholizmie Kurczewskiego, ale wprowadził też inny wątek: - Wiem od osób śpiewających w tym chórze, że kierując zespołem chłopięcym o specyfice dorastających mężczyzn, ujawniał skłonności nie zawsze pożądane, które dalej wywarły pewne piętno na tym zespole.

Radni nie sędziowie

Głos zabrała radna Urszula Wachowska, nauczycielka: - Na początku kadencji zgłosiła się do mnie matka chłopca będącego w chórze profesora Kurczewskiego z prośbą o interwencję w sprawie zmuszania go do praktyk seksualnych. Uważam, że ten chór deprawuje. Nie mogę głosować za przyznaniem tego odznaczenia. Inny radny, prawnik Tadeusz Kieliszewski, stwierdził, że miał w chórze syna i "niczego podejrzanego nie widział". Na koniec odezwał się szef komisji kultury Janusz Pazder, historyk sztuki. - Nie uważam za właściwe, by radni mieli prawo występować w roli sędziów. Dorobek artystyczny pana profesora Kurczewskiego jest ogromny i nawet jeśli niektóre zarzuty okażą się uzasadnione, to przecież żył on i pracował w swoim kraju i otrzymywał od jego władz wyróżnienia.

Radni utajnili obrady, by nie naruszyć dóbr osobistych Kurczewskiego i Kroloppa. Protokół z ich obrad nigdy nie ujrzał światła dziennego. Kąckiemu, gdy pracował nad książką, przekazał go dopiero Michał Stuligrosz, latem tego roku. Prezydent Ryszard Grobelny, który brał udział w utajnionym posiedzeniu, powiedział autorowi książki, że dyskusja w 1994 roku "była żenująca", ale odmówił wglądu do protokołu, choć minęło 20 lat. "Decyzja dotycząca utajnienia pozostaje w mocy" - odpisał Grobelny Kąckiemu.

W Poznaniu zawrzało, także wśród obecnych radnych młodego pokolenia.

Będzie projekt

Szymon Szynkowski vel Sęk, radny PiS, miał 12 lat, gdy obrady utajniono. - Po lekturze artykułu o kulisach tamtej rady byłem zdumiony. Utrzymywanie tajności protokołu jest niezrozumiałe i obciąża nadal radę miasta.

Szynkowski vel Sęk w czwartek, podczas spotkania z Grzegorzem Ganowiczem, przewodniczącym rady miasta, zaproponował, by odtajnić sesję z 1994 roku. I usłyszał, że nie ma potrzeby, skoro zrobili to już dziennikarze. Szynkowski vel Sęk: - Nie zgadzam się z tym. Odtajnienie byłoby symbolicznym odcięciem się od tego odium milczenia wokół pedofilii. Rozmawiałem już z niektórymi radnymi z innych klubów, którzy podzielają tę opinię.

Łukasz Mikuła, radny PO, miał 14 lat, gdy protokół utajniono: - Najgorszym wyjściem byłoby dalsze ukrywanie tej sesji. Byłby to ciąg dalszy tej wieloletniej zmowy milczenia.

Marek Sternalski, szef klubu radnych PO: - Nie ma sensu trzymać tego protokołu w zamkniętej szafie. Nie wierzę, że znajdą się dzisiaj radni, którzy byliby przeciwko ujawnieniu.

Joanna Frankiewicz, radna z klubu Ryszarda Grobelnego: - Ujawniając protokół, można skrzywdzić osoby, które nie mogą się już bronić, np. Jerzego Kurczewskiego.

Wojciech Kręglewski był radnym w 1994 r., jest nim do dzisiaj : - Tamtej sesji nie pamiętam, ale jestem za odtajnieniem. Szczególnie że chodzi o osoby, które już nie żyją. Ważniejsza jest prawda historyczna.

Katarzyna Kretkowska, wiceszefowa rady miasta z SLD: - Jestem pewna, że do odtajnienia dojdzie, bo nawet dokumenty wywiadów są tajne przez kilkadziesiąt lat, a potem się je ujawnia.

Okazuje się, że przewodniczący Grzegorz Ganowicz, na prośbę radnych przygotowuje projekt uchwały, która odtajni protokół. Ganowicz: - Radni zdecydują, czy wprowadzą ten projekt pod głosowanie na najbliższej sesji.


Zobacz także












Wyborcza.pl

czwartek, 7 listopada 2013

Rozmowy z diabłem

Paweł Goźliński

Sprawę molestowania dzieci z poznańskiego chóru utajniono, bo taki był "interes społeczny". Z Marcinem Kąckim, autorem książki "Maestro", rozmawia Paweł Goźliński
Pierwszy raz spotkałeś się z Wojciechem Kroloppem, skazanym za pedofilię, gdy był jeszcze szanowanym obywatelem Poznania.

- Dziesięć lat temu.

Zaczęło się od telefonu do redakcji. Dzwonił M., tak nazywam go w książce, był zdenerwowany, wypił coś dla odwagi. "Bzdury piszecie, śpiewałem w tym chórze od lat 70., wiem wszystko!" - wykrzyczał.

Wszystko, czyli?

- Że to zaczęło się od dyrygenta, Kroloppa.

Kilka dni wcześniej zatrzymano dwóch bibliotekarzy z chóru, postawiono im zarzut molestowania nieletnich. M. przeczytał w gazecie tłumaczenie Kroloppa, że wobec swoich podopiecznych zawsze pełni funkcję "mamy i ojca", a kiedy wraca z tournée do Poznania, "czuje ulgę, oddając wszystkich śpiewaków zdrowych swoim opiekunom". W świetle tego, co opowiedział mi M., brzmiało to jak jakiś diaboliczny rechot.

O godzinie 14 zapraszamy na czat z Marcinem Kąckim na naszym fanpage'u na Facebooku!



"Maestro. Historia milczenia" Marcina Kąckiego
- pisana przez 10 lat reporterska historia pedofilskiego skandalu w chórze Polskie Słowiki oraz jego dyrygenta Wojciecha Kroloppa. To jednocześnie wielowymiarowy obraz sieci zależności, uwikłań, kłamstw i interesów, który sprawił, że przez dziesięciolecia sprawa była zamiatana pod dywan. Władza, urzędnicy, dziennikarze, nawet rodzice, jak wynika z książki, otrzymywali przez 40 lat sygnały, że splendor chóru przeplata się z niewyobrażalną krzywdą wyrządzaną dzieciom.
"Maestro. Historia milczenia" - reporterska opowieść o Wojciechu Kroloppie



Wyd. Agora SA 2013, seria Reporterzy Dużego Formatu
Od dziś w sprzedaży


Zapraszamy na spotkania autorskie z Marcinem Kąckim, które odbędą się:
- w czwartek 14 listopada o godz. 19.00 w Faktycznym Domu Kultury w Warszawie, ul. Gałczyńskiego 12
- w środę 20 listopada o godz. 18.00 w Teatrze Ósmego Dnia w Poznaniu, ul. Ratajczaka 44
Wstęp wolny!


A jak było?

- M. opowiedział mi swoją historię i żeby się uwiarygodnić, dał mi namiary na kolejnych chórzystów. Po tygodniu miałem notes pełen opowieści, które ujawniały proceder seksualnego wykorzystywania chłopców przez szefa chóru. Proceder, który trwał od wielu lat.

Krolopp siedział z przodu, blisko kierowcy. Zawołał mnie. Wziął na kolana. Wszyscy go widzieli, cała starszyzna. Kurczewski [założyciel chóru] też. Zaczął głaskać mnie po szyi, po plecach. Co czułem? Nie wiem. Nie pamiętam, czy zadawałem sobie pytanie, co to znaczy, że mnie, 10-latka, obcy mężczyzna bierze na kolana i pieści. Ale skoro wszyscy to widzieli i nie reagowali, pewnie uznałem, że to normalne.

Tylko koledzy krzyczeli: lizus! A starsi kpili: jest nowa ofiara! Spaliśmy w hotelu. Krolopp przyszedł do mnie wieczorem. Niby sprawdzić, czy śpię w majtkach pod piżamą. Potem wszedł ze mną pod prysznic. Jak gdyby nigdy nic, jakby to wszystko było absolutnie naturalne. Ale po powrocie do domu dostałem gorączki. Rodzice zabrali mnie do lekarza. Stwierdził, że to na tle nerwowym. Czy powiedziałem rodzicom? Nie. Wstydziłem się. 


Kiedy miałem zebrany materiał, poszedłem do Kroloppa i usłyszałem od niego coś, co zwaliło mnie z nóg. Kiedy zapytałem go o M., przytoczyłem szczegóły jego opowieści, usłyszałem: "Jeśli to prawda, to po co dał mi do chóru swojego syna?". Później Kroloppa aresztowano, skazano, ale we mnie pozostała masa pytań, na które wtedy, w 2003 roku, nie byłem w stanie odpowiedzieć. To było jedno z nich: jakim cudem ktoś seksualnie wykorzystywany w dzieciństwie wysyła własne dziecko do chóru kierowanego przez swojego prześladowcę? To pytanie wiązało się z kolejnym: dlaczego milczeli?

Kto?

- Wszyscy.

Poznań przez lata tkwił w letargu. Po ulicach chodzili notable, dziennikarze, ludzie kultury, którzy wiedzieli, ale milczeli. Albo mieli na ustach ironiczny uśmieszek. Bo o pedofilii w chórze mówiono w towarzystwie, była tematem anegdot.


Zbierając materiały do książki, rozmawiałem na przykład z dyrektorem wydziału kultury w urzędzie wojewódzkim z czasów PRL-u. Jego obowiązkiem było m.in. sprawowanie nadzoru nad Polskimi Słowikami. Mówił: "Wszyscy wiedzieli". A kiedy pytałem, dlaczego milczał, usłyszałem: "Najważniejszy był poziom i występy. Im więcej było wyjazdów, tym lepsza była prasa, telewizja, a ja byłem z tego rozliczany, bo taka była moja praca. Te sprawy trzymało się pod kocem, bo były inne priorytety. Gdyby to wszystko wyszło na jaw, miałbym duże kłopoty, dlatego jedna czy druga dupa chłopaka mnie nie interesowały, ja wolałem mieć poziom chóru".
Powiedział ci to w obecności swojej żony...

-... która go nawet karciła za te słowa, ale on machał ręką: "E tam, babskie myślenie". Mnóstwo ludzi na różnych piętrach władzy mówiło mi podobne rzeczy. Przejechałem się po tych piętrach od piwnicy po dach. Urzędy, agencje PRL-owskie, redakcje, nawet SB. Wiedzieli. Jeden z urzędników mówi w książce, że pedofilia Kroloppa była odrażająca, dlatego trzymał się od niego z daleka. Inny dodaje, że przecież jego szef, sam wojewoda, miał synów w "tym" chórze, no to co miał zrobić, komu się poskarżyć. Syn wojewody mówi mi, że prawda, Krolopp polował na dzieciaki, dlatego robił wszystko, żeby chronić młodszego brata. Urzędnicy powtarzali: "Przecież gdyby ktoś coś oficjalnie zgłosił, tobyśmy reagowali, a tak...". Całe miasto huczało, ale skoro nie ma skargi na piśmie... Niechętnie przyznawali, że z milczenia czerpali korzyści. Bo przecież gdyby zaczęli działać, skończyłyby się wyjazdy z chórem, zachodnie miasta, dewizowe zakupy.

To wszystko PRL. Ale podajesz przykłady, że milczano również i później.

- W 1994 roku poznańscy radni, pierwsi wybrani w wolnych wyborach, dyskutowali nad przyznaniem nagrody dla założyciela chóru Jerzego Kurczewskiego. Wniosek przepadł, bo jedna z radnych powiedziała, że jest przeciw nagrodzie, bo w chórze dzieciaki zmusza się do "praktyk seksualnych". No skoro tak, podchwytują inni, to nagroda się nie należy.

Te obrady, jak piszesz, radni po prostu utajniają i rozchodzą się do domów.

- A Krolopp molestuje dzieciaki przez kolejnych dziesięć lat. Pójdzie za to siedzieć, ale wcześniejsze przypadki się przedawnią.


Dokument o ofiarach pedofilii rodzinnej

Radni odtajnili treść obrad teraz, gdy dotarłeś do ich zapisu?

- Nie. To nadal tajne. Kilka dni temu, gdy książka poszła już do drukarni, dostałem odpowiedź z urzędu miasta, że nie mogą ujawnić, że tamten przepis nadal obowiązuje, a stenogram z obrad utajniono, bo taki był "interes społeczny". Zdradzam jednak w książce kulisy, bo dokumenty skopiował dla mnie jeden z ówczesnych radnych. Ryszard Grobelny, obecny prezydent Poznania, powiedział mi o obradach, że były "żenujące".

Ale i dzieci w twojej książce przyjmowały różną postawę. To jedne z najbardziej niezwykłych wyznań.

- Krolopp stworzył skomplikowany mechanizm zależności. Jesteś ładny, śpiewasz - dostajesz honorarium. Albo sprzedajesz płyty - dostajesz kieszonkowe. Chłopcy walczą więc o pozycję w chóralnej hierarchii, chcą być jak najbliżej pieniędzy. Niektórzy oddają się dyrygentowi i czują zawód, gdy Maestro znajduje inny obiekt zainteresowania. Dzieci czuły, że to złe, ale widziały również, że nie mogą liczyć na pomoc, że jeśli znikną za drzwiami Maestro, to na nic krzyki. A rodzice byli jak w letargu, niemal podprowadzali swoich synów pod te drzwi.

Jest w książce wstrząsająca scena, gdy matka kręci synowi loczki, by ładniej wyglądał.

- Bo wie, że w ten sposób syn szybciej awansuje, że Maestro się nim zainteresuje.

Pada w książce mocno słowo: prostytucja.

- Mówi o tym M. Pytam go kilka razy: jest pan pewien, że tak to nazwiemy? "A jak? Najpierw mnie molestował, a potem się oddawałem, chciałem kasę. Nie ma lepszego słowa, to prostytucja". Był w tym boleśnie szczery.

Sugerujesz w książce, że jest w Poznaniu grunt, który sprzyja milczeniu.

- Filip Bajon, reżyser filmowy, napisał we wspomnieniach, że Poznań to miasto "zasłoniętych firanek". To, co dzieje się za nimi, pozostać ma w ukryciu. Na zewnątrz jest nieustanna lekcja "chodzenia w nieskazitelnych gorsetach". Przecież nawet prokuratorzy po czterech miesiącach śledztwa w sprawie Kroloppa się poddali. Nie byli w stanie przebić się przez barierę wstydu, upokorzenia albo mechanizmu obronnego polegającego na bagatelizowaniu molestowania. Że niby nic specjalnego się nie stało. A że dyrygent sadzał sobie dzieciaki na kolanach? Albo wyskakiwały zapłakane z jego pokoju?

Jeden z oficerów policji opowiedział mi, że jego podwładni, wchodząc do mieszkań często dorosłych już chórzystów, widzieli w ich oczach przerażenie i błaganie, by nie pytać ich o tę sprawę. Dorośli mężczyźni płakali jak dzieci, bo wracały ich wspomnienia, które chcieli wyprzeć za wszelką cenę. Nie chcieli pamiętać, że "bezwolnie poddawali się stosunkom seksualnym i traktowali to jako wyróżnienie i wyraz zainteresowania ze strony dyrektora, który mógł wpłynąć na ich pozycję w chórze Polskie Słowiki". Tak to zostało zapisane w akcie oskarżenia.

Stefan Stuligrosz o poznańskich chórach i Wojciechu Kroloppie: ''Pan Stuligrosz i jego słowiki''

A teraz? Mur pękł?

- Wielu chórzystów opowiedziało mi swoje historie po raz pierwszy. Najbliższym, jak dotąd, nie byli w stanie opowiedzieć o swoim upokorzeniu. Jakby to poczucie, że to oni są winni, że zawiedli nadzieje swoich matek i ojców, ciągle ich prześladowało.

Zawiedli nadzieje? Jakie nadzieje?

- Przecież śpiewanie w Polskich Słowikach to był prestiż i spełnienie ambicji rodziców, którzy chcą, by ich dzieci miały lepiej niż oni sami. Wyobraź sobie: tu trwa dosłownie walka o byle co rzucone na rynek, a Słowiki właśnie wyruszają na swoje pierwsze tournée - do Szwecji. A takie tournée to były pieniądze. Waluta. Dzieciaki za występy w czasie zagranicznych wyjazdów dostawały honoraria w dewizach - dzielił je Krolopp. Jeden wyjazd często przynosił więcej niż pół roku pracy ich rodziców na PRL-owskich etatach. Dlatego chórzyści inaczej byli ubrani, ale też inaczej mówili, inaczej się zachowywali. Elita.

Szkoła chóralna dzieliła budynek z inną, "zwykłą" szkołą. Żeby nie dochodziło do konfliktów między chórzystami w dżinsach z Zachodu i resztą dzieciaków, godziny lekcji ustalono tak, by dzieci nie widziały się w czasie przerw.

Rodzice na wiele byli gotowi się zgodzić, żeby ich dzieci znalazły się w tym "lepszym" świecie. Żebyś ty widział te oczy wpatrzone w cherubinów śpiewających Bacha.

Widziałeś?

- Widziałem, gdy niedawno byłem na jednym z koncertów. To już nie jest epoka Kroloppa, ale rodziców łatwo rozpoznać w tłumie. Unoszą się na palcach, łzy wzruszenia. Teraz wyobraź sobie, że tymi emocjami dyryguje ponadprzeciętnie inteligentny facet, który ma diaboliczne intencje.

Dlatego bronili go nawet po aresztowaniu?

- Dlatego nie chcieli nic widzieć, nic słyszeć, działać. Byli tacy, co chcieli coś zrobić, ale zostali zaszczuci przez większość: że histerycy, że chcą zaszkodzić świetnie zapowiadającym się karierom ich synów.

Pokazujesz kilka przypadków na przestrzeni wielu lat, gdy sprawa już-już mogła wyjść na jaw.

- Bo znaleźli się rodzice, którzy walili pięścią w stół, ale ich uciszano.

W telewizji, gdy kamera przelatywała po chórze, zatrzymywała się zawsze na moim Kiki. Dostarczał Kroloppowi prestiżu, bo był reprezentacyjny, śliczny. Do dzisiaj mam teczkę z wycinkami prasowymi, w których było zdjęcie małego. W szóstej klasie miał mutację, ale nadal jeździł na występy, bo trzymał tonację, jak mówił Krolopp, dzięki temu chór nie fałszował. Pewnego dnia na podwórzu szkolnym podchodzą do mnie dwaj chłopcy. Znali mnie, wiedzieli, że aktywnie działam w chórze.

- Proszę pani, na ostatnim wyjeździe Mariusz poszedł do Wojtka i wyszedł w gaciach.

- Mamie mówiliście? - pytam.

- Nie.

Krolopp potrafił karać tym samym, czym nagradzał. Jeśli któraś z matek-zajęcy fiknęła, zabierał jej dumę, odsuwając dziecko od koncertów. Trzymał zające w szachu. A ja właśnie fiknęłam.

Do pracy męża przychodzą rodzice i skarżą się: panie szanowny, żona ferment robi, Wojtek jest zły. Mąż ma do mnie pretensje: musiałaś wyskoczyć z tym niewyparzonym dziobem?

Jestem ciągle dumna z syna, ale się boję.

Po latach, gdy wybuchnie afera z Kroloppem, ucieszę się, że mojego syna to nie spotkało. Ale radość trwa krótko. Jednak coś przeoczyłam. 


Molestowani przez księży pedofilów zakładają fundację: ''Wszyscy byliśmy Jezusami''

Dlaczego molestowane dzieci milczą?
- Jedna z matek mówi w książce: jego największą siłą było to, że dyrygował nasza dumą. Miał władzę, mógł ich synom zapewnić karierę solisty albo wypchnąć z chóru.

I w tym również biorą udział urzędnicy.

- Milcząc, manewrując. Nie chcąc stracić przywilejów.

Urzędnicy, rodzice, same ofiary Kroloppa. Ktoś jeszcze?

- Niestety, również dziennikarze, niektórzy skorumpowani wyjazdami z chórem. Nie mam najmniejszych wyrzutów, że to ujawniam. Przykra sprawa dla środowiska, ale ono musi wiedzieć, że nie jest wolne od krytyki. Bo jeśli nawet dziennikarz zamyka oczy, to już znikąd ratunku.

Ale swój obowiązek dziennikarski spełniłeś przed laty. Wyśledziłeś zło, pokazałeś, zostało napiętnowane.

- To wszystko mało. Chciałem zrozumieć, skąd bierze się zło, i dlaczego czasem stajemy wobec niego bezradni. Jak to możliwe, że ktoś bezkarnie przez lata, niemal na oczach innych, krzywdzi, gwałci dzieci? Chciałem rozebrać zło na czynniki pierwsze. Chciałem pojąć, z czego się składa i jak działa. Zło w czasach totalitarnych, w czasach masowego zagrożenia życia, systemowego szczucia i upodlania ludzi, zostało opisane. Ale okazuje się, że zło świetnie się potrafi odrodzić w tzw. normalnym świecie, nie za drutami obozu, nie pod lufą karabinu. Świetnie się hoduje w temperaturze pokojowej.

Co cię sprowokowało do powrotu do sprawy?

- Facebook. Pamiętasz, że po wyroku na Kroloppa wydarzył się w jego sprawie jeszcze jeden przełom?

Dowiedziałeś się, że dyrygent jest nosicielem wirusa HIV.

- Pracowałem już wtedy w "Wyborczej", która po raz pierwszy w swojej historii miała świadomie złamać prawo - tajemnicę lekarską. Przeważyło, nie bez oporów, że to już nie jest prywatna sprawa Kroloppa, a prawo nie nadąża za życiem. Bo kto miał poinformować ofiary? Sanepid i prokuratura nie chciały i raczej nie mogły ze względu na przepisy i brak możliwości dotarcia do zainteresowanych. Została "Gazeta". Dostało się nam za tę publikację, mimo rozsądnego komentarza Sławka Zagórskiego z działu nauki.

"Piszemy o tej szokującej sprawie w interesie potencjalnie zagrożonych młodych ludzi. Muszą wiedzieć, co im grozi". Ale co to ma wspólnego z Facebookiem?

- Kiedy zdrowie dyrygenta, zdaniem sądu, nie pozwalało mu siedzieć za kratami, wrócił do domu. I założył sobie konto na Facebooku. Trafiłem na nie przypadkiem. A to, co zobaczyłem, znów rozbudziło pytania, bo wśród "znajomych" dyrygenta były jego ofiary. Wciągał dawnych "podopiecznych" do swojego kręgu, próbował przynajmniej w sieci odbudować swoją pozycję, swój "dwór". A oni na to przystali. "No jakoś tak wyszło. Znajomy to znajomy, nie?" - tłumaczyli.

Rozmowa z Agatą Steczkowską: ''Dzieci wybaczają łatwiej''


Kiedy zbierałeś materiał do książki, zadzwoniłeś do Kroloppa.

- Bo chciałem się dowiedzieć w końcu, kim tak naprawdę jest, co go napędza, kształtuje. Nie po to, żeby usprawiedliwiać, ale po to, żeby zrozumieć. Choć, prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że będzie chciał ze mną rozmawiać. Kiedy się przedstawiłem, w słuchawce zapadła długa cisza. Zastanawiałem się, co powiedzieć, spytałem, czy chciałby ze mną porozmawiać o "namiętnościach".

I godzi się. Dlaczego? Przecież spowodowałeś jego koniec.

- Nie do końca to rozumiem. Przegadaliśmy kilkadziesiąt godzin, otworzył przede mną swoje szuflady, swoje życie. Pokazał mi kalendarz, w którym spotkania ze mną zapisywał jako "spotkania z diabłem".

W książce jest niezwykły dialog. Rozmawiacie jak starzy kumple grający w pokera.

- Moja teoria jest taka: kochał życie, chyba uznał mnie za atrakcję w swoim nudnym życiu wyrzuconego na margines Maestro. Dzięki temu ujawnił przede mną naprawdę przedziwną historię swojego życia. Ojciec birbant i nałogowy cudzołożnik, matka umierająca na raka, jej siostra zakonnica, która zgodnie z wolą matki bierze na wychowanie małego Wojtka, choć jest kompletnie do tego nieprzygotowana. Kłopoty wychowawcze, pobyt małego w szpitalu psychiatrycznym, w końcu chór Jerzego Kurczewskiego, który miał być dla Wojtka terapią.
A był?

-...wszystkim. Założyciel chóru właściwie go usynowił. A potem uczynił następcą, choć doszło do prawdziwej wojny między Kurczewskim a jego przybranym synem. Wojny na wyniszczenie o prymat nad chórem.

Krolopp wygrał.

- Zgarnął pulę razem z dziećmi, bo był bezwzględny w zaspokajaniu własnych ambicji. Do tego stopnia snuje te intrygi, że on, pedofil, mizogin, romansował z kobietą, która miała go nadzorować, a która "oślepła" z tej miłości i już nie widziała, że jej kochanek bierze dzieci na kolana i pieści.

Z jednej więc strony walka o chór, a z drugiej wspólne mieszkanie z ciotką zakonnicą. Ich sypialnie bardzo długo dzieliło tylko przepierzenie, za którym Krolopp żył ze swoimi partnerami. Niektórzy byli wcześniej jego chórzystami.

Sam podawał te nazwiska?

- Jedne znalazłem w jego archiwach, inne podawał sam, chętnie. Liczył, że będą go dobrze wspominać. Przeliczył się. Wyrzucali z siebie gorycz, wściekłość, bo Krolopp był mistrzem intrygi. Jego przyjaciele mówili w większości: wie pan, teraz mogę mówić. Wcześniej milczałem, bo on był dobrze obstawiony.

Był?

- Był, ale nie mówimy o jakimś spisku, raczej o koterii, którą znaleźć można w każdym mieście, a która łasi się, licząc choćby na darmowe bilety na premierę operową, na której warto się pokazać w pierwszym rzędzie. A Krolopp był wysoko postawiony w poznańskiej kulturze, zbierał nagrody, miał chody zarówno w partii, jak i w kurii.

Rodzice na wiele byli gotowi się zgodzić, żeby ich dzieci znalazły się w tym "lepszym" świecie. Żebyś ty widział te oczy wpatrzone w cherubinów śpiewających Bacha


Sporo piszesz o homoseksualnych partnerach dyrygenta. Dlaczego? Jaki to ma związek z jego ofiarami?

- Skoro chcę sportretować Kroloppa we wszystkich wymiarach, dlaczego miałbym unikać jego homoseksualizmu? Oczywiście zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Niektórzy moi rozmówcy, ci z PRL-owską mentalnością, mocno trzymają się stereotypu, że homoseksualizm i pedofilia są ze sobą splątane, jedno z drugiego bezpośrednio wynika. Bzdura, ale w PRL-u rzeczywiście coś homoseksualizm i pedofilię łączyło: nieobecność. Zamiatano je pod ten sam dywan. Jeśli spod niego coś wypełzało, to stereotyp pedała, pociesznej, przegiętej cioty. Groteskowej i karykaturalnej. Był też drugi stereotyp, w którym homoseksualizm łączono z dewiacją i skłonnościami do zbrodni - także z pedofilią. Tak pojmowany homoseksualizm był dla władz PRL-u dogodnym elementem szantażu. Osoby podejrzewane o homoseksualne kontakty rejestrowała Służba Bezpieczeństwa. Ale Krolopp twierdzi, że nigdy nie był szantażowany. Udało mu się za to stworzyć wokół siebie bezpieczny kordon, układ zależności. Więc, owszem, szeptano o jego homoseksualnych skłonnościach, obśmiewano je, w ten sposób bagatelizując sprawę. Łatwiej było dzięki temu nie dostrzegać problemu pedofilii.

Myślisz, że dzisiaj ta sprawa mogłaby się powtórzyć?

- To trwa, cały czas. Nie chodzi nawet o księży, o których się teraz dużo pisze, ale o to, czego nie widać. Po każdym tekście o pedofilii odzywają się anonimowe głosy. Opowiadają o swojej krzywdzie, ale boją się podać konkrety. Bo kluczowy w problemie pedofilii jest wstyd ofiar. To dlatego dopiero po latach, gdy ofiary dojrzewają, a tak naprawdę pękają od środka, są w stanie wyrzucić z siebie prawdę. Kroloppowi przez lata sprzyjał wstyd ofiar, bierność otoczenia, siła jego autorytetu. Pedofil, ten groźny, działający latami, to nie jest żul z bramy, który wciąga przechodzące z tornistrem dziecko, ale stwarzający dobre wrażenie "wujek" lub "mistrz", który przecież tak wspierał karierę i rozwój dziecka. Stąd trudniej uwierzyć w jego winę, stąd często oddanie rodziców, którzy chcą wspierać syna albo córkę i nieświadomie pchają dziecko w jego łapy. Tak, to trwa i będzie się powtarzać.

Czułeś ten wstyd, pracując nad książką?

- Siedzi naprzeciwko mnie mama Kikiego, jednego z bohaterów, i mówi: syn wrócił po spotkaniu z panem, ale nie chciał mi nic powiedzieć. Nie chciał, bo bał się, że matkę zawstydzi, zada jej ból, choć minęło 20 lat od czasu, gdy był molestowany. Matka Kikiego nie znała całej prawdy i być może pozna ją dopiero z książki.

Głęboko wchodzisz w ich intymność.

- Gdy siedzi przed tobą dorosły facet i w oczach ma łzy, bo właśnie gada ze mną o tym, jak "brał go Maestro", a za chwilę odbiera telefon od syna, to zapadasz się w tę intymność po uszy.

Syn wie?

- Wie. Bo to ojciec wysłał go do chóru Kroloppa.

Znalazłeś odpowiedź na pytanie, dlaczego to zrobił?

- Wyjaśniłem to w książce.

Krolopp jej nie doczekał. Zmarł w połowie października. Byłeś na pogrzebie?

- Byłem ja i jakieś 60 osób. Jego siostra, byli partnerzy, chórzyści, do dziś oddani mu rodzice chórzystów. Ci, którzy w książce mówią o Kroloppie "Wojtek", bo mimo wyroku pozostał dla nich Maestro. Mieli do mnie pretensje, że go "zniszczyłem", choć przyznawali półgębkiem, że "coś się mówiło".

Ksiądz nad trumną prosił, by "Bóg otworzył przed śp. bratem Wojciechem bramy raju"... Z drugiej strony i Kroloppowi należy się współczucie.

Bo?

- Sam był ofiarą. Jako dziecko, pod koniec lat 50. Wtedy tak naprawdę zaczął się dramat.





MARCIN KĄCKI
, reporter "Gazety Wyborczej", w 2003 r. ujawnił molestowanie chórzystów Polskich Słowików przez Wojciecha Kroloppa. W 2006 r. opublikował w "Dużym Formacie" reportaż "Praca za seks" o Anecie Krawczyk i Andrzeju Lepperze, który przyczynił się do rozpadu koalicji PiS-u i Samoobrony. Dziennikarz Roku w konkursie Grand Press. W styczniu 2013 r. ukazała się jego pierwsza książka - "Lepperiada"


Źródło: Wyborcza.pl