Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Angela Merkel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Angela Merkel. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 września 2013

Andrzej Stempin - Wybory w Niemczech. Merkel triumfuje - po raz trzeci zostaje kanclerzem Niemiec [KOMENTARZ]

Minimum 42 proc. zdobyła CDU Angeli Merkel. To niekwestionowany przywilej do sformułowania rządu przez szefa niemieckiej chadecji Angelę Merkel. Z kim - jeszcze nie wiadomo, gdyż sondażowe wyniki wyborcze nie przesądzają o tym, czy preferowany koalicjant Merkel - Wolni Demokraci (FDP) - przekroczy próg 5-proc., podobnie jak i wielki oponent, antyeuropejski Alians dla Niemiec. SPD jest pobita.
"Najpierw się wyśpię, potem zjem porządne śniadanie i wyjdę na spacer, by zaczerpnąć dużo świeżego powietrza. Czyli zrobię to, czego mi w ostatnim czasie najbardziej brakowało. O 13.30 oddam swój głos w stołówce studenckiej, berlińskim lokalu wyborczym nr 228", taki bukoliczny przebieg dnia wyborczego jeszcze niedawno zapowiadała Angela Merkel. Wieczorem z największym spokojem miała wyczekiwać zwycięstwa wyborczego i ponownego kanclerstwa, z chadecko-liberalną większością, w najgorszym razie w ramach koalicji z konkurencją od Peera Steinbruecka - SPD.

Na kilka dni przed wyborami wszystko wzięło w łeb. Komfort błogiego wyczekiwania na sukces zamienił się w nerwówkę. Trzecie kanclerstwo Merkel zawisło na cienkiej nitce. W ostatnich sondażach przedwyborczych, opublikowanych w piątek, opozycyjny obóz lewicowy (SPD, Zieloni, Ultralewica) zrównał się punktami procentowymi z obozem rządzącym, chadecko-liberalnym (CDU/CSU/FDP).

Nieszczęście dla Merkel zaczęło się tydzień temu, gdy w Bawarii tamtejsza chadecja, odrębny klon ogólnoniemieckiej CDU, wygrała wybory landowe absolutną większością głosów. Uwertura do podobnego sukcesu Angeli Merkel? Tak się przynajmniej wydawało. Ale sukces szefa CSU Horsta Seehofera miał drugą stronę medalu. Duże rozmiary zwycięstwa CSU oznacza silniejszy jej głos w planowanym nowym rządzie. A to już Merkel nie za bardzo pasuje. Samo przystąpienie do nowego gabinetu Seehofer uwarunkował wprowadzeniem opłat dla obcokrajowców za przejazd autostradą. Co Merkel spędza wręcz sen z powiek. A Bawarczyk ma w zanadrzu kilka takich pomysłów.

Prawdziwym jednak powodem do zmartwień był drugi koalicjant, FDP, który w wyborach w Bawarii nie przekroczył 5 proc. i wyleciał z parlamentu w Monachium. Po tej klęsce wierchuszka FDP zapowiedziała więc, że jeśli konserwatywni wyborcy chcą mieć za kanclerza Merkel, ich drugi głos w wyborach do Bundestagu muszą oddać nie na CDU, ale na FDP. Dla Merkel czyste szaleństwo. Ostatni tydzień przed głosowaniem pani kanclerz "misyjnie" przekonywała wyborców: jeśli ma ona znów zostać kanclerzem, na drugiej kartce trzeba zakreślić CDU. Koalicjant, nawet preferowany, o głosy musi zabiegać sam - programem.

Jakby tego jeszcze było mało, piątkowe sondaże dawały 4,5 proc. Aliansowi dla Niemiec (AfD), profesorskiej partii założonej w styczniu tego roku, lansującej śmierć waluty euro, odrodzenie marki i bliżej nieznaną rekonstrukcję UE. 4,5 proc. to liczba w granicach błędu statystycznego. Równie dobrze rzeczywista skala poparcia mogła być większa, dająca przekroczenie progu wyborczego, wejście do parlamentu i odebranie tych 6 proc. właśnie CDU. A koalicja z AfD nie wchodzi dla Merkel w rachubę. Kanclerz Niemiec jest Europejką z przekonania. Na ostatnim wiecu przed wyborami Merkel wygłosiła orację na cześć Europy. By odciąć się od AfD, której teoretyczna obecność w rządzie oznaczałaby automatyczny spadek kursów na giełdzie.

Ostatnia hiobowa wiadomość dla Merkel w piątkowych sondażach brzmiała, że 1/3 wyborców na dwa dni przed wyborami nie wiedziała, na kogo zagłosuje. W jakim nastroju znajdowała się pani kanclerz, zdradza fakt, że dzień przed wyborami przeprowadziła ona akcję wysłania pięciu milionów listów do wyborców, namawiając do oddania obydwu głosów na CDU. Co zaprocentowało. CDU/CSU wygrała wybory w wielkim stylu, dystansując pozostałe partie. Przede wszystkim dzięki temu, że w kampanii Merkel postawiła na Merkel.

To ona jako ogier partyjny rydwan poprowadziła do zwycięstwa. Inaczej mówiąc, stała się jedynym znakiem towarowym niemieckiej chadecji. Bo Merkel to CDU, a CDU to Merkel. Jej popularność w kraju jest tak duża, że gdyby kandydaci na kanclerza byli wybierani bezpośrednio, nie w wyborach parlamentarnych, to wyborcy pokazaliby głównemu rywalowi Merkel czerwoną kartkę, a może i środkowy palec. Merkel Niemcy uważają za najlepszego gwaranta, który suchą nogą przeprowadzi ich przez odmęty kryzysu euro. Ufają jej i jej kompetencjom. Robi na nich wrażenie, że pani kanclerz doskonale zna raporty brukselskich urzędasów nawet średniego szczebla. Jej rodacy cenią sobie, że krajem rządzi zupełnie inaczej niż jej poprzednik, Gerhard Schröder, który za trybunę miał studio telewizyjne i za argument częste walenie pięścią w stół. Merkel w stół nie wali, do telewizji nie biega, wszechwiedzącej nie udaje. Oczywiście, nie rezygnuje z inscenizacji swojego wizerunku. Ale ten ucieleśnia typ opiekuńczej mateczki, troszczącej się o powierzonych jej pieczy rodaków. "Mateczka", ten przydomek przylgnął do niej na dobre.

Merkel wygrała także dzięki temu, że nie chce radykalnie zmieniać kraju. Bez zapału misyjnego, jaki charakteryzuje partyjnych ideologów, praktykuje metodę małych kroczków. Raz do przodu, raz w bok, a gdy trzeba, to i do tyłu. Będąc pierwotnie zwolenniczką energii jądrowej, raptownie zmieniła front, gdy po katastrofie w Fukushimie niechęć Niemców do energii jądrowej zamieniła się w fobię. Ale Merkel uważa, że nikt w Niemczech nie powinien się bać, niezależnie od tego, czy jego lęk jest uzasadniony, czy nie. Merkel zaoferuje wyborcy każdy towar, jaki ten zechce. Płaca minimalna, nie ma problemu. Wprawdzie nie w radykalnym wariancie, jak chce tego SPD, bo godzi to w rynekpracy, ale w złagodzonej formie, czemu nie? Merkel trochę wciela się w pirata. Jeśli SPD postuluje np., że należałoby zahamować rosnące gwałtownie w ostatnich miesiącach opłaty czynszowe, to pani kanclerz dokonuje abordażu tematu i jakby nic sprzedaje go potem jako swój. Najważniejsze, by rodziny w Niemczech czuły się bezpiecznie. "Mateczka" jest wprawdzie bezdzietna, stąd przydomek brzmi nieco na wyrost. Ale matki z dziećmi wiedzą, że na Merkel mogą liczyć.

"Mateczka" wychodzi naprzeciw oczekiwaniom Niemców, którzy nadal chcą żyć dostatnio i spokojnie. Dlatego nie polaryzuje. Dlatego też w kampanii usypiała wyborców, deeskalowała pojawiające się napięcie. "To nie kampania wyborcza, to kołysanka", komentowali ze skrzywionymi minami politolodzy z USA. Ale Merkel pasuje idealnie do kraju, w którym kontrasty społeczne są mniejsze niż gdziekolwiek indziej. Stąd wyborcy nad Renem chcą, by Merkel nadal rozdawała karty. Najlepiej z SPD - w ramach wielkiej koalicji, ale równie dobrze może być do spółki z FDP, a jeśli trzeba, to nawet z Zielonymi. Im sprzątnęła sprzed nosa flagowy postulat: wycofanie się z energii jądrowej. Z punktu widzenia Niemców Merkel jest najlepsza. Lepsza od CDU.

Jej sukces oznacza najpierw koniec blokady politycznej Berlina, który przez ostatnie dwa miesiące zawiesił działalność międzynarodową. Na szczycie G20 w Sankt Petersburgu Angela Merkel była jak martwa dusza. Skoro w Niemczech panuje powszechny sceptycyzm albo nawet awersja wobec interwencji militarnych. To gdy USA na szczycie przedłożyły oświadczenie, domagając się "bardziej zdecydowanej reakcji" na użycie gazu w Syrii, Merkel zachowała się kunktatorsko, trafiając do przeciwnego obozu razem krajami BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA), ale i Indonezją, Nigerią i sekretarzem generalnym ONZ. Powstał pat, 10:10, gdyż druga dziesiątka krajów poparła USA, w tym trzej członkowie UE: Francja, W. Brytania i Włochy.

Z kolei pewna już porażka Zielonych i prawdopodobnie AfD implikuje z kolei, że niedawne szpiegowskie akcje USA w europejskiej przestrzeni digitalnej nie doczekają się w Berlinie większej kontry. Można być też pewnym, że kanclerz Merkel nie zgodzi się na euroobligacje, jako remedium na wyciąganie unijnych bankrutów z opresji finansowych. Zwycięstwo Merkel oznacza w końcu kontynuację politycznego zbliżenia z Polską. 
Źródło: TOK FM

wtorek, 7 maja 2013

Piłka w bramce Angeli Merkel, czyli jak "Bóg Ojciec" Bayernu Monachium stał się problemem Niemiec


Niemal równolegle z triumfem Bayernu nad Barceloną gruchnęła wiadomość, że prezes i menedżer monachijskiego klubu, twórca jego sportowej i finansowej potęgi, Uli Hoeness jest... najzwyklejszym przestępcą podatkowym.
W półfinałach Champions League spółka Bayern/Borussia przepiłowała hiszpańskich mistrzów z Madrytu i Barcelony. Zanosi się na koszmarny finał wewnątrzniemiecki. Włochom, Hiszpanom i Portugalczykom przypadnie rola biernych obserwatorów pancernej inwazji niemieckiej od tyłu bramki. I nie jest istotne, że w niemieckich uniformach występują Holender Roben, Francuz Ribery czy nawet Polak Lewandowski.

Nim jednak po finale na Wembley ogłosimy nadejście piłkarskiej "IV Reich", już dziś można określić ją jako kolosa na glinianych nogach. Bo niemal równolegle z triumfem Bayernu nad Barceloną gruchnęła wiadomość, że prezes i menedżer monachijskiego klubu, twórca jego sportowej i finansowej potęgi, Uli Hoeness jest... najzwyklejszym przestępcą podatkowym.

Autodonos

Informację ujawnił tygodnik "Fokus", którego wydawca Helmut Markwort zasiada w Radzie Administracyjnej FC Bayern. Hoeness w styczniu sam złożył donos na siebie, informując skarbówkę o zatajeniu przed nią góry pieniędzy na tajnym koncie szwajcarskiego banku Vontobel. Donosem, wpłatą 5-milionowej kaucji i zobowiązaniem do dwukrotnego na tydzień stawiania się na policji uratował się jednak przed aresztem. Ale nie uchronił siebie przed prokuratorskim śledztwem i rewizją w domu. Gorzej, bo nie zapobiegł wyciekowi sensacyjnej informacji, a w konsekwencji zupełnej utraty własnej twarzy.

Upadek wielkiego bossa następuje z wielkim hukiem, gdyż "Bóg Ojciec" Bayernu z lubością wcielał się w rolę moralnego apostoła ze stale podniesionym do góry palcem. Piętnował krętactwa w polityce, w społeczeństwie, a nawet na szczytach skorumpowanej piłkarskiej centrali FIFA. A na boku na wielką skalę działał charytatywnie.

Kryminalny wyczyn Hoenessa kładzie się jednocześnie wielkim cieniem na sportowym sukcesie jego klubu. Reklamę z nim - jako klubową ikoną - ściągnął z internetu Hypovereinsbank, z kolei rzecznik prasowy McDonald's oświadczył, że produkowana przez masarnie Hoenessa, który z zawodu jest rzeźnikiem, kiełbaska McCurry wylatuje z menu. Główni sponsorzy klubu - Adidas, Audi, Telkom i Alianz - jeszcze się nie wypowiedzieli. Ale na tym nie kończy się causa Hoenessa. Piłka potoczyła się bowiem nie tylko do bramki wielkiego bossa, ale i Angeli Merkel.

Bawaria - niemiecki raj podatkowy?

Nie tak dawno jeszcze Niemcy pouczali Cypryjczyków czy Greków, uderzając ich pałką moralną za przekręty podatkowe. Okazuje się jednak, że w oku unijnego bliźniego dostrzegli drzazgę, ślepi na belkę w swoim. Na ich własnym podwórku kręcą się (kopią piłkę) podatkowi oszuści. I to jakiego formatu!

Koneksje patriarchy Bayernu sięgają premiera wzorcowego landu Niemiec - Bawarii, Horsta Seehofera, który o przekręcie podatkowym wiedział od trzech miesięcy. Od razu nasuwa się pytanie: jak funkcjonuje administracja Bawarii, ściągająca podatki od swoich obywateli? Wygląda na to, że fatalnie, skoro w tym najbogatszym landzie niemieckim oszczędza się na kontroli podatników. W świetle danych na 100 tys. podatników przypada jedynie 29 kontrolerów państwowych. Bawaria - niemiecki raj podatkowy?

Statystyki kontroli firm wypadają jeszcze gorzej. Do przedsiębiorstw średniej wielkości kontroler państwowy puka średnio co 20 lat. Takich praktyk Angela Merkel w Grecji by nie zdzierżyła. Natychmiast chwyciłaby za telefon i naskarżyła do "Trojki". Ledwo więc porażająca wiadomość o przekręcie Hoenessa gruchnęła na Niemców, pani kanclerz zdystansowała się od ikony z Monachium. Choć wcześniej chętnie grzała się w jej blasku.


Skąd te pieniądze?

"Wielu jest rozczarowanych Uli Hoenessem. Do nich należy kanclerz Niemiec" - powiedział kilka dni temu rzecznik prasowy Angeli Merkel. Jej minister finansów Wolfgang Schaeuble żonglował w tym czasie statystykami, mającymi zaświadczyć o tym, jak strzeliły do góry dochody z podatków w pierwszym kwartale tego roku. Tyle że Niemców interesuje teraz nie to, co brzęczy w kasie, tylko to, co tam nie brzęczy.

Interesuje ich bardzo np., czy chadecki rząd premiera Seehofera jeszcze przed włączeniem się prokuratury do sprawy wiedział o tajnych kontach Hoenessa w Szwajcarii. Czy rozchodzi się, jak spekulują dziennikarze, o zdeponowanie niewyobrażalnych sum kilkuset milionów euro? I skąd pochodzą pieniądze? Czy z dochodów fabryki kiełbasek norymberskich, które produkują zakłady mięsne Hoenessa? Czy raczej stanowią one "odpryski" z milionowych transferów piłkarskich, jakimi sterował jako szef klubu? A może, co jeszcze bardziej skandaliczne i najbardziej prawdopodobne, są łapówką w wysokości 20 milionów euro od zmarłego już szefa firmy Adidas Roberta Dreyfusa? Ceną za przedłużenie kontraktu z Bayernem, w chwili gdy do drzwi klubu z Monachium ze znacznie lepszą ofertą pukała konkurencyjna Nike? Sumką, którą potem Hoeness spekulował na giełdzie, kolekcjonując portfele akcji z wyższą stopą zwrotu?

I wreszcie, czy przypadkiem prezes donos na siebie zgłosił skarbówce dopiero wtedy, gdy prokuratura zaczęła dreptać mu po piętach, a na nim samym skóra gorała jak na złodzieju? Na to wskazywałby sam tekst donosu, pełen formalnych błędów, napisany jakby na kolanie.

Test wiarygodności

Testem dla wiarygodności Niemiec w Europie, testem wiarygodności Angeli Merkel i jej polityki wobec bankrutów Europy, hulaszczo topiących pieniądze w świadczeniach socjalnych lub przechodzących jak woda przez sito ich systemów podatkowych będzie zmuszenie Hoenessa do ustąpienia, nim sprawa trafi na wokandę sądu. Na razie twórca wielkiego Bayernu nie chce o tym słyszeć. Pojawił się na trybunach piłkarskiej areny w Monachium na półfinale gigantów. Z szalikiem klubowym na szyi.

Po wielkim triumfie nad Barceloną bossowie Bayernu nabrali wody w usta. Z wyjątkiem honorowego prezesa klubu Franza Beckenbauera. "Uli nie jest oszustem, przytrafił się mu mały klopsik", powiedział cesarz futbolu. Fani z Monachium jak jeden mąż stoją za swoim bożyszczem. "Gówno mnie obchodzi, co prezes robił z pieniędzmi. Czy płacił podatek, czy nie. Ważne, że Bayern jest najlepszy na świecie", powtarzają jak mantrę.

Jeśli piłkarze z Monachium oprócz Bundesligi wygrają puchar Niemiec (są w finale), a przede wszystkim Champions League, dobrowolne ustąpienie Hoenessa stanie się tym bardziej mało prawdopodobne. Ale jeśli przy tym okaże się, że bawarski patriarcha złożył donos na siebie, gdy wiedział już o toczącym się przeciwko sobie śledztwie, to nie będzie to stanowiło dla sądu okoliczności łagodzącej. Wtedy bossowi najlepszego klubu świata grozi więzienie.

Piłka w grze(?)

Nad panią kanclerz z kolei czai się inne niebezpieczeństwo. Oprócz europejskiego rykoszetu sprawy Hoenessa wątpliwości budzi jakość przeforsowanego przez rząd CDU paragrafu o autodonosie. Daje on oszustom podatkowym zbyt wiele furtek. Podobnie jak zaawansowany projekt niemiecko-szwajcarskiego porozumienia podatkowego, mającego wytropić zatajone przed fiskusem lokaty Niemców w szwajcarskich bankach. Merkel, która za kilka miesięcy po raz trzeci stanie do batalii o fotel kanclerza, pośpiesznie powołała team ekspertów do zbadania ewentualnej noweli paragrafu o autodonosie. Piłka cały czas jest w grze. Wygląda jednak na to, że na dobre wpadła do bramki Hoenessa. I Angeli Merkel.

*Arkadiusz Stempin, historyk i politolog, prof. w WSE ks. Tischnera w Krakowie i na Uniwersytecie we Freiburgu (Niemcy)
Źródło: TOK FM