Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 28 listopada 2013

Zwiastun filmu "Nimfomanka". Tylko dla widzów dorosłych

redkult
 Drukuj
Kadr z filmu 'Nimfomanka'
Kadr z filmu 'Nimfomanka' (mat. dystrybutora)
Dystrybutor najnowszego filmu Larsa von Triera - Gutek Film - zaznacza, że zwiastun "ze względu na wyjątkowo śmiałe sceny erotyczne przeznaczony jest tylko dla widzów dorosłych". Żeby go obejrzeć na serwisie YouTube, trzeba się zalogować i potwierdzić pełnoletność.

 Poznajemy w nim główną bohaterkę filmu, Joe, tytułową nimfomankę, a także galerię postaci, które spotka ona na swojej drodze. Zdjęcia zmontowane są w rytm utworu "Führe mich" zespołu Rammstein, po którego twórczość sięgał już wcześniej David Lynch w "Zagubionej autostradzie". Fani grupy już spekulują, czy w filmie von Triera oprócz znanych utworów Rammstein znajdzie się również muzyka napisana specjalnie do "Nimfomanki".



Twórca "Antychrysta" i "Melancholii" tym razem stworzył dzieło erotyczne. Pierwsze recenzje filmu już pokazują, że wyraźnie podzieli on widownię na entuzjastów i oburzonych przekroczeniem granic tego, co wolno pokazywać na ekranie. Emocje wzbudziły już plakaty do filmu, w których aktorzy pokazani zostali w momencie szczytowania.


"Nimfomanka" to opowieść o kobiecie, która postanowiła podporządkować życie poszukiwaniu rozkoszy i erotycznego spełnienia. W filmie zagrali m.in.: Charlotte Gainsbourg, Shia LaBeouf, Uma Thurman, Jamie Bell i Willem Dafoe. Do polskich kin wejdzie on w dwóch częściach: pierwsza - 10 stycznia, druga - 31 stycznia.


Źródło: Wyborcza.pl

piątek, 25 października 2013

Witraż w okienku obory. Tadeusz Sobolewski o "Idzie" [RECENZJA]

Tadeusz Sobolewski
 Drukuj
'Ida'
'Ida' (Fot. Solopan)
Od jutra w kinach film, który wygrał festiwale w Gdyni i Londynie. PRL w "Idzie" nie jest ani atrapą, ani karykaturą. Przypomina filmy z czasów, gdy nasze kino było u szczytu możliwości
Nie spodziewałem się, że taki film może dziś powstać w Polsce. Mógł go zrobić tylko ktoś pochodzący z zewnątrz. Ale jeden z paradoksów polskości polega właśnie na tym, że odnajdujemy siebie nie w tym, co mówią "prawdziwi Polacy", tylko w tym, co wypowiadają outsiderzy.




Paweł Pawlikowski - autor brytyjskiego "Lata miłości" i wielu głośnych dokumentów realizowanych m.in. w byłej Jugosławii i Rosji - wyjechał z kraju z rodziną jako bardzo młody człowiek na początku lat 70. "Idę", swój pierwszy realizowany w Polsce film, ukształtował na modłę kina lat 50. i 60. Długie ujęcie peerelowskiej ulicy widzianej z okna jadącego tramwaju - czy nie przypomina "Rysopisu" Skolimowskiego? Widziane z głębi mieszkania otwarte okno, przez które wyskoczył człowiek - czy nie kojarzy się z "Jak być kochaną" Hasa? Klub jazzowy - czy nie jest trochę jak z "Niewinnych czarodziei" Wajdy lub z "Do widzenia, do jutra" Morgensterna? W tle, na żywo, z radia albo z singli odtwarzanych na adapterze Bambino lecą modne piosenki, tworząc kontrapunkt tragicznych wydarzeń: "Rudy, rudy rydz", "Serduszko puka w rytmie cza-cza", "Alabama".

Zakamuflowana rzeczywistość

Rzeczywistość ukazana w "Idzie" nie wydaje się - jak to bywa w filmach o PRL-u - ani atrapą, ani karykaturą. Przypomina dawne filmy polskie - z czasów, gdy nasze kino było u szczytu możliwości i podbijało międzynarodowe festiwale. Nie wszystko można było wtedy powiedzieć wprost, ale liczył się obraz. Kino dawało wielostronny ogląd rzeczywistości, z jej biedą i szarością, z poczuciem zniewolenia, ale zarazem pędem do nowoczesności i wolności, z wódką, z ciążeniem pamięci okupacyjnej i niewyrażoną pamięcią lat stalinowskich.

Kiedy ogląda się "Idę", której akcja dzieje się na początku lat 60., w czasach twista, Heleny Majdaniec, Karin Stanek, czuje się oddech tamtego kina. Pawlikowskiemu udało się dokonać jedynego w swoim rodzaju przeszczepu. Połączył głębię i tragizm kina szkoły polskiej z dzisiejszą wolnością wypowiedzi. Dziś już nie ma, przynajmniej teoretycznie, żadnego historycznego tabu. Wszystko można odsłonić, wszystko rozliczyć, wskazać winnego. Podzieleni Polacy rozmawiają ze sobą tak, że każda ze stron wytyka winy drugiej. Film Pawlikowskiego otwiera zupełnie inną perspektywę.

Ida, młoda postulantka w szarym habicie, sierota wojenna wychowana w klasztorze, jedzie tramwajem. Rozgląda się z ciekawością po nieznanym mieście, jak przybysz z innego świata. Widz również ma wrażenie, że odbywa podróż w czasie. Razem z nią wchodzimy w rzeczywistość zakamuflowaną, pełną niespodzianek, gdzie nie wiadomo, kto jest kim. Ida jedzie do ciotki, o której nigdy przedtem nie słyszała. Pobyt u niej ma być dla Idy próbą przed złożeniem ślubów zakonnych. Czego się dowie o sobie, o ciotce i o świecie?

Krwawa Wanda to ja

"A co, jak się okaże, że Boga nie ma?" - ciotka prowokuje dziewczynę w habicie. Ale jej nic nie jest w stanie zgorszyć. Odbędzie podróż do samego jądra piekła, do miejsca śmierci swojej rodziny, ale zachowa się tak, jakby pytanie: "Gdzie był wtedy Bóg?", w ogóle jej nie obchodziło. Ważne, że ona tam jest. Jej wiara nie traci na tym, że poznaje wojenną historię rodziny i powojenną historię ciotki. Nie ustaje także wtedy, gdy Ida tańczy, gdy się kocha, gdy zakłada pantofle ciotki, pali jej papierosa i jak ona pije wódkę z butelki. I gdy w pewnym momencie parska śmiechem na widok jedzących obiad sióstr w swoim klasztorze.

W potocznej świadomości jesteśmy pogrupowani i pooddzielani: tu Polacy katolicy, tu Żydzi, tam znowu komuniści. Rdzeń polskości otoczony jest kordonem obcych. Film Pawlikowskiego narusza ten porządek - zakonnica jest Żydówką, a komunistka czyta Ewangelię. Nie relatywizuje win i zasług, ale pokazuje, jak paradoksalnie są one rozdzielane. Człowiek, który ocalił Idę, równocześnie był mordercą jej rodziców. Ida dowiaduje się, że jako dziecko była przechowana w klasztorze. Jej jedyna krewna była stalinowskim prokuratorem. "Krwawa Wanda to ja" - mówi z ironią. "Zostawiłam dziecko i poszłam walczyć, diabli wiedzą o co". Wszystko o sobie wie. Żyje z poczuciem winy, której nie ma kto odpuścić. Potrafi wejść w dawny prokuratorski ton, jakby przesłuchiwała ludzi, ale umie też pić wódkę z nieznajomymi. Chce zapomnieć i nie potrafi. Kiedy dojdzie do konfrontacji z mordercą jej dziecka i rodziców Idy, Wanda uświadomi sobie, że ona też ma na sumieniu ludzkie życie - choć wtedy jeszcze wierzyła, że jej ofiary są "wrogami ludu".

Ida nie gardzi nikim

Obok nagrodzonej w Gdyni kreacji Agaty Kuleszy w roli Wandy trzeba docenić rolę młodej amatorki Agaty Trzebuchowskiej - Idy. To ona jest w centrum filmu. Jej wrażliwa, lecz prawie nieruchoma twarz przypomina twarze aktorów Roberta Bressona. Reżyser "Na los szczęścia, Baltazarze!" nazywał ich "modelami". Nie pozwalał im "grać", uzewnętrzniać przeżyć. Mówił, że przyczyna działania, sprawa, którą reprezentowali, znajduje się na zewnątrz nich. Tak właśnie jest z Idą.

Jest w tym filmie postacią chrystusową. Przejawia się to także w tym, że nikim nie gardzi. Wychodzi ludziom naprzeciw. Nie boi się. Milcząco towarzyszy dźwigającym winę. Obecność Idy tworzy więź między konstelacją osób, które nie powinny się spotkać w jednym filmie. Co mają ze sobą wspólnego: zakonnica, chłop spod Łomży, saksofonista i dawna komunistka? W pewnym momencie usłyszymy "Międzynarodówkę" jako pieśń religijną, hymn umarłej religii komunistycznej.

Między kobietami, które w pierwszym momencie są sobie kompletnie obce, następuje jakaś wymiana. Ich wzajemna relacja stanowi dramaturgiczną oś filmu. O tym jest "Ida" - nie o PRL-u, Polakach, Żydach, katolikach i komunistach, tylko o dwóch kobietach. O zakonnicy, która wciąż nie jest gotowa do złożenia ślubów, i o jej ciotce, która przegrała życie. Pozornie obce sobie kobiety stają się sobie nawzajem potrzebne. Wanda mimo pozornego cynizmu widzi w Idzie swoją szansę. W podróży z Wandą do miejsca swojego urodzenia Ida jakby nieustannie pyta o sens powołania. W obu tli się podobna żarliwość, choć u Wandy poszła ona na marne.

W ich dawnym rodzinnym domu na wsi pozostała ekstrawagancka ozdoba. Matka Idy w okienko obory wprawiła witraż. Ida wpatruje się w kolorowe szkiełka i widzi w nich pamiątkę po matce. Wanda reaguje szyderstwem: "Oświecać gnój witrażami?". Dylemat Idy polega właśnie na tym: jak udźwignąć ciężar zła? Jak żyć w świecie pełnym cierpienia, a równocześnie nieść światło? Czym jest dla Idy wiara i klasztor: ucieczką czy wyjściem?

W ostatnich minutach filmu Pawlikowskiego Ida ze swoją walizeczką idzie brzegiem szosy pod prąd jadących samochodów, pod prąd życia. Przejrzała je na wylot. Dokąd idzie? Będzie służyć, sama nie będąc już przywiązana do życia? Czy jest w tym element chrześcijańskiego współczucia? Czy to, że nie mogła pomóc ciotce, sprawi, że Ida wycofa się ze świata do klauzury, gdzie pozostanie jej modlitwa za świat? Czy to rezygnacja, czy zwycięstwo? Kino polskie dojrzewa również do takich pytań. 


Źródło: Wyborcza.pl

wtorek, 15 października 2013

Przenieś się w czasie i zajrzyj do "AmbaSSady" w 1939 r.

Jerzy S. Majewski
Drukuj
W filmie Juliusza Machulskiego "Ambassada" winda przenosi bohaterów między 1939 i 2012 r. Od prawej: Magdalena Grąziowska, Adam "Nergal" Darski, Bartosz Porczyk i Ksawery Szlenkier. Film wchodzi do kin 18 października
Apartamentowiec przy Pięknej 15 w filmie Juliusza Machulskiego "Ambassada" stał się bramą do przeszłości, a konkretnie - stojącej tu w 1939 r. ambasady Niemiec. Ambasada Rzeszy rzeczywiście mieściła się przy tej ulicy, tyle że odrobinkę dalej - na sąsiedniej posesji, pod numerem 17. Sama Piękna nosiła wówczas imię Piusa XI
To dziś prawdziwie wielkomiejski odcinek Pięknej - pomiędzy Mokotowską a Marszałkowską. W ostatnich latach znacznie się zmienił. W miejscu wojennych wyrw powstały tu aż cztery nowe budynki. Za filmowym apartamentowcem pod numerem 15 właśnie stanął dźwig - to rozbudowywana jest Biblioteka Publiczna przy równoległym do Pięknej fragmencie ul. Koszykowej.

Przy Pięknej ocalały trzy przedwojenne kamienice, ale dwie z nich, w tym ta stojąca dokładnie na wprost filmowego apartamentowca, nie zachowały choćby odrobiny dekoracji fasady. Jedynie ta u zbiegu z Mokotowską wygląda niemal jak przed wojną. To tu przed 1939 r. mieszkały słynne tancerki siostry Halama, a na samym narożniku w 1914 r. doszło do jednego z pierwszych w Warszawie śmiertelnych wypadków samochodowych.




Bez zmian przetrwała też fasada szkoły imienia Cecylii Plater-Zyberkówny przy Pięknej 24/26, tyle że została zasłonięta nowym biurowcem, więc trudno ją zauważyć z ulicy. Przed wojną od ulicy oddzielały ją mur i ogród.

I wreszcie ostatni zachowany gmach - zbudowana w latach 30. przy Pięknej 19 mieszcząca centralę telefoniczną tzw. mała PAST-a.

Reszta ulicy nie ma nic wspólnego z tym, jak wyglądała przed wojną. Nawet sam bieg Pięknej się zmienił. Kiedyś była prosta, teraz się wykrzywia i wpada w pl. Konstytucji, by dalej zagubić się w podwórkach bloków MDM.



Willa w ogrodzie

Ambasada Niemiec mieściła się w pałacyku przy Pięknej 17 od początku lat 20. XX w.

W filmie Machulskiego spece od rekonstrukcji cyfrowej odtworzyli budynek drobiazgowo, choć w sposób dość dowolny. Ujrzymy go zarówno od strony ulicy, jak i z lotu ptaka.

Dom miał swój urok - powstał w czasach, gdy Piękna była naprawdę piękna, pełna pałacyków tonących w ogrodach. Budynek pod numerem 17 też stał w ogrodzie. Miał dwa piętra i niewidoczną od ulicy zaskakująco wysoką wieżę.

Jego pierwszą właścicielką była Klara Dillenius, przedstawicielka warszawskiej plutokracji przemysłowej, siostra fabrykanta Wilhelma Raua - tego od słynnej budującej maszyny firmy Lilpop, Rau i Loewenstein. Pałacyk pani Klary naśladował architekturą pałace włoskiego cinquecenta. Styl ten w równym stopniu odpowiadał wielkiej burżuazji warszawskiej, jak i arystokracji. Jeszcze w XIX w. budynek stał się własnością księcia Stanisława Lubomirskiego.

Nie znamy rysunków ani zdjęć jego wnętrz z XIX w.

Z fotografii zachowanych w Narodowym Archiwum Cyfrowym wiemy za to, jak wyglądał salon ambasady w 1927 r., czyli jeszcze w epoce Niemiec weimarowskich. To wnętrze nie zmieniło się pewno zbytnio od czasów pani Klary - wyglądało dokładnie tak, jak powinien wyglądać XIX-wieczny mieszczański salon z kominkiem, lustrem i tkaninami w paski na ścianach. Nie wiemy, czy zmieniło się po dojściu Hitlera do władzy.



Gniazdo szpiegów

Tak jak bohaterowie filmu przenieśmy się w czasie i zajrzyjmy do ambasady w sierpniu 1939 r.

Nie ma tu ambasadora, Ślązaka, hrabiego Hansa Adolfa von Moltke. Na początku miesiąca do Berlina wezwał go minister spraw zagranicznych III Rzeszy Joachim von Ribbentrop.

Von Moltke jest postawnym mężczyzną, równie wysokim jak polski minister spraw zagranicznych Józef Beck. Zna dobrze Polskę, przebywa tu od 1931 r., najpierw jako poseł, a od 1934 r. - ambasador. W przyszłej wojnie wolałby widzieć Polskę raczej jako sojusznika niż wroga, choć na początku sierpnia przedkłada raport, w którym pisze o naszym kraju z pogardą. Ribbentrop każe mu wracać do Rzeszy, by uniemożliwić podejmowanie zabiegów na rzecz poprawy stosunków z Polską.

W ambasadzie jest za to jej pierwszy sekretarz, radca klasy I, także arystokrata ze Śląska - Rudolf von Scheliha. Od 1937 r. jest radzieckim szpiegiem.
Przyjął kryptonim "Aryjczyk". Pracuje dla Rosjan nie z powodów ideologicznych, ale dla pieniędzy. Jest dla nich najcenniejszym źródłem informacji o stosunkach niemiecko-polskich, na bieżąco donosi Kremlowi o zamiarach Hitlera.

„Scheliha - pozyskany do szpiegostwa na rzecz Moskwy przez warszawskiego korespondenta » Prager Presse «Herrnstadta - utrzymuje kontakt z sowiecką służbą informacyjną za pomocą przyjaciółki Herrnstadta Ilzy Stöbe (kryptonim „Alta”), korespondentki gazet szwajcarskich w Polsce. Dzięki aktywności von Schelihy Stalinowi nie umyka bodaj żadna poufna informacja polityczna docierająca do Berlina do hrabiego von Moltke. Fakt ten ma również dalekosiężne oddziaływanie na przebieg przyszłych wydarzeń” - pisał historyk Janusz Piekałkiewicz.



Ambasada płonie, Moltke snuje plany

Po wybuchu wojny ambasada pustoszeje.

Gdy niemieckie samoloty zrzucały na Warszawę małe fosforowe bomby zapalające, pałacyku nie ma kto ratować - płonie od dachu po parter. Mury jednak ocalały, budynek zamienił się w wydmuszkę z pustym środkiem. Kiedy nastała okupacja, Niemcy sami rozebrali jego ściany, pozostawiając jedynie kawałek ogrodzenia z bramą.

25 września 1939 r. Hitler rozważał stworzenie kadłubowej Polski. Tego samego dnia ambasador hrabia von Moltke w przeznaczonym dla führera memorandum twierdził, że w tworzeniu wasalnej od Niemiec Polski raczej nie będą uczestniczyć żadni znaczący politycy polscy. „Uważał, że nadzieja leży w utworzeniu Polski, której granica zachodnia odpowiadałby granicy Niemiec z 1914 r., a wschodnia biegłaby z Grodna do Przemyśla. Zaletą tego rozwiązania byłoby całkowite wyeliminowanie granicy niemiecko-radzieckiej. Istniała możliwość, że część Polaków byłaby mniej lub bardziej usatysfakcjonowana takim państwem. (...) Jego » niepodległość «byłaby jedynie wybiegiem mającym na celu skłonienie Wielkiej Brytanii i Francji do wycofania się z wojny” - czytamy w książce Nicholasa Bethela „Wojna Hitlera”.

Gdy Moltke przekazuje swoje memorandum, Warszawa płonie. Niemcy dokonują najcięższego nalotu od początku oblężenia stolicy.

Walą się dziesiątki domów. Ogień pochłania całe ulice. Także Piękną. 28 września Warszawa kapituluje.

Kule i krew

Do Warszawy wraca sowiecki szpieg Rudolf von Scheliha. W prawdziwej historii, jak w filmie Machulskiego, pojawia się wątek miłosny, tyle że z tragicznym finałem.

Scheliha przyjechał ponoć zakochany w polskiej arystokratce Marii hrabiance Grochowskiej, która miała stać się mimowolnym narzędziem sowieckiego wywiadu i która już w maju 1940 r. została zabita z wyroku podziemia. Była ofiarą "wojny szpiegów", jej wina nie jest jednak udowodniona.

Tymczasem Scheliha w Warszawie pomógł wielu znajomym sprzed wojny - Polakom i Żydom. Nadal przekazywał też informacje Rosjanom, będąc jednym z ogniw "Czerwonej Orkiestry", czyli sowieckiej siatki szpiegowskiej. Gestapo aresztowało go w 1942 r. Skazany za zdradę został stracony 22 grudnia 1942 r. w więzieniu Plötzensee. Dziś w Niemczech uważany jest za bohatera, a jego imię noszą ulice.

Niemal równo 70 lat temu, 17 października 1943 r., teren ambasady spłynął krwią. Na rozkaz Frantza Kutschery, dowódcy SS w Warszawie, Niemcy rozstrzelali tu 20 osób. Zdarzenie uwiecznia tablica pamiątkowa. To był początek fali egzekucji ulicznych zakończonych dopiero udanym zamachem AK na Kutscherę 1 lutego 1944 r.

W sierpniu 1944 r. najbliższa okolica dawnej ambasady niemieckiej ponownie stała się bowiem polem bitwy. Tu zwycięski bój o budynek małej PAST-y stoczą powstańcy. Ślady tych walk do dziś można odnaleźć na elewacji z czerwonego kamienia.

Po wojnie o ambasadzie zapomniano. Przypomniał ją dopiero film Juliusza Machulskiego. Dokładnie w jej miejscu wznosi się zbudowana w czasach Gierka dość paskudna architektonicznie centrala telefoniczna. Dla narracji filmu Machulskiego ta drobna nieścisłość nie ma jednak znaczenia.


Kadr z filmu Juliusza Machulskiego "Ambassada"

Stare łączy się z nowym

Filmowy apartamentowiec istnieje naprawdę - stanął kilka lat temu, zaprojektowała go znana spółka architektów Andrzej Bulanda i Włodzimierz Mucha.

Przed wojną w jego miejscu wznosiła się kolejna willa.

Sprawia wrażenie, jakby złożono go ze starej kamienicy i dobudowanego do niej, cofniętego nowoczesnego skrzydła, które ma starannie zaprojektowane elewacje i pełen oddechu hall wejściowy.

Także część "historyczna" powstała we współczesnej technologii i obłożona została jedynie dekoracyjną panierką nałożoną na warstwę termoizolacyjną. Krytyk z przełomu XIX i XX w. załamywałby ręce na widok niezgodności historycznej kompozycji z zasadami sztuki wykładanej w ówczesnych akademiach, jednak współczesny odbiorca nie ma już tej wiedzy ani wrażliwości. Nic dziwnego, że wygląd historyzującej części elewacji budzi sympatię tych, którym marzy się odtwarzanie przedwojennego pejzażu Warszawy.

- Stare łączy się tu z nowym - cieszy się Mela, gówna bohaterka filmu Machulskiego, i to jest najkrótsza recenzja architektury budynku. 

Źródło: Wyborcza.pl

sobota, 12 października 2013

"Niewyobrażalny budżet, wielka produkcja". "Pan Tadeusz" z 1928 cudem ocalał podczas wojny

Patrycja Wanat, 
04.11.2012
"Pan Tadeusz" - kadr z filmu Ryszarda Ordyńskiego (Fot. za youtube.com)
- "Pan Tadeusz" to największa polska produkcja okresu międzywojennego. Kosztował niewyobrażalnie dużo - mówi w rozmowie z TOK FM dyrektor Filmoteki Narodowej. Ten niezwykły film, który udało się ocalić podczas wojny, będzie można zobaczyć w Warszawie. Zainteresuje młodych widzów? - Wierzę, że tak. Gdy we Wrocławiu pokazaliśmy "Manię", zabrakło miejsc, ludzie siedzieli na ziemi. Nikt nie wyszedł.

Taśmy filmowe "Pana Tadeusza" zostały wywiezione z Polski w czasie II wojny światowej, część z nich dotarła do Filmoteki Narodowej w latach 50. Nic się z nimi nie działo aż do 2006 roku, gdy część brakujących rolek znalazła przez przypadek mieszkanka Wrocławia. Kopia była bardzo zniszczona. Prace nad jej rekonstrukcją ciągnęły się latami. Każda klatka została dokładnie wyczyszczona. Dzięki temu, po połączeniu wszystkich fragmentów, możemy oglądać teraz ponad 100 minut przedwojennego filmu.

"Pana Tadeusza" Ryszarda Ordyńskiego z 1928 roku będzie można zobaczyć już 9 listopada, podczas otwarcia długo remontowanego kina Iluzjon w Warszawie.

Co ciekawe, pierwsza premiera filmu, w 1928 roku, również odbyła się 9 listopada. Było to ogromne wydarzenie. Do sali Filharmonii, przy ul. Jasnej 5 w Warszawie, przybyli prezydent Ignacy Mościcki z Małżonką, marszałek Józef Piłsudski z rodziną czy ministrowie. Film cieszył się ogromnym zainteresowaniem, ciepło pisali o nim Zofia Nałkowska czy Antoni Słonimski. Czy zachwyci publiczność 84 lata później? Przekonamy się 9 listopada, film będzie można zobaczyć nie tylko w warszawskim kinie Iluzjon, ale też w czterdziestu wybranych kinach studyjnych w całej Polsce.

O "Panu Tadeuszu" rozmawiamy z dyrektorem Filmoteki Narodowej Tadeuszem Kowalskim.

Patrycja Wanat: Jak to się stało, że ten film, z 1928 roku, możemy w świetnej jakości znowu oglądać na dużym ekranie?

Tadeusz Kowalski: "Pan Tadeusz" to była chyba największa filmowa produkcja Polski okresu międzywojennego. Budżet tego filmu przekraczał pół miliona złotych. To niewyobrażalnie duża kwota, zważywszy że w owym czasie samochód kosztował około 2, 5 tysiąca złotych. "Pana Tadeusza" reżyserował bardzo znany twórca Ryszard Ordyński. Pobierał on nauki u legendarnego Maxa Reinhardta, który zabrał nam swego czasu Polę Negri, oferując jej angaż w teatrach berlińskich. Ordyński zrobił wiele znaczących produkcji w okresie międzywojennym. "Pan Tadeusz" też był popularny w okresie międzywojennym, no i niestety tak się nieszczęśliwie złożyło, że właściwie do lat 50. uznawano, że jego kopia została zagubiona. Mieliśmy jakiś drobny fragment ok. 600 metrów, a sam film trwał ponad 3 godziny w wersji oryginalnej.

To ile to jest metrów?

- Ponad 3 tysiące, więc zdecydowanie więcej niż mieliśmy. Okazało się jednak, że kopia, która została wywieziona w okresie rozpoczynającej się wojny, została przechowana i odnalazła się we Wrocławiu. Były to te fragmenty filmu, których my akurat nie mieliśmy. Choć i tak nie mamy, niestety, całości. Obecnie trwa on około 120 minut. Znaleziona kopia była w bardzo złym stanie, utrwalona na materiale łatwopalnym, trzeba z nią bardzo ostrożnie postępować. Uzyskaliśmy na szczęście fundusze europejskie na restaurację i rekonstrukcje filmów w Filmotece Narodowej no i wytypowaliśmy trzy filmy. Rok temu odnieśliśmy wielki sukces z filmem z Polą Negri "Mania", w tym roku jest to "Pan Tadeusz", w roku przyszłym będzie "Zew Morza" Henryka Szaro.


To jest jeden film na rok, więc przypuszczam, że koszty i ilość pracy są ogromne.

Każda klatka w zasadzie wymaga pracy. Jeżeli tych klatek jest sto kilkadziesiąt tysięcy, to znaczy, że sto kilkadziesiąt tysięcy razy trzeba się nad czymś zatrzymać, coś dokładnie obejrzeć, wykonać cały szereg czynności konserwatorskich. Jakość kopii, które wykonaliśmy w przypadku "Manii", już jest przedmiotem ogromnego zainteresowania za granicą i otrzymujemy szereg zapytań o możliwość pokazania tego filmu. Myślę, że z "Panem Tadeuszem" będzie podobnie. To jest najwyższa jakość pracy konserwatorskiej i restauracyjnej, jaką sobie można wyobrazić.

A muzyka? Skomponowaliście ją od podstaw?

Tak. To jest ciekawe, że w żadnych zapiskach, również w zapiskach Ordyńskiego, oryginalnych wspomnieniach z okresu produkcji, nie ma w ogóle żadnych odniesień do muzyki. Nie wyobrażam sobie, żeby tej premierze, która odbyła się w Filharmonii Narodowej, nie towarzyszyła muzyka, ale nie wiemy, ani kto ją komponował, ani jaka była to muzyka. Zaproponowaliśmy więc napisanie muzyki panu Tadeuszowi Woźniakowi, który z wielkim zapałem podjął się tego dzieła.

Czy to będzie ciekawe też dla współczesnego młodego widza? Czy ktoś, kto wyjdzie ze "Skyfall" i pójdzie na "Pana Tadeusza", będzie zainteresowany?

Bardzo ciekawe pytanie. I myślę, że tak, rekonstrukcja i zaglądanie w przeszłość zaczyna być niezmiernie interesujące dla młodych ludzi. Mamy duże grono sympatyków w portalach społecznościowych i mamy nadzieje, że ta młoda publiczność znajdzie dla siebie tutaj miejsce. Mogą zobaczyć, jak kiedyś robiono filmy. Dzisiaj pewne sceny w "Panu Tadeuszu", np. scenę z niedźwiedziem, zapewne zostałyby zrobione inaczej, ale wówczas były takie techniki i takie sposoby realizacji.

Przypomnijmy też sukces "Artysty", który był ogromnym zaskoczeniem podczas rozdania Oscarów. Ludzie zakochali się w tym filmie, który jest hołdem złożonym początkom kinematografii

Tak, to jest niezmiernie ciekawe. Nie tylko w Polsce, ale w ogóle na świecie, obserwujemy pewien renesans zainteresowania dawnym kinem. Od kilku lat bywam co roku na festiwalu Cinema Ritrovato w Bolonii. To jeden z największych festiwali poświęconych rekonstrukcjom filmowym i dawnemu kinu. Każdy pokaz gromadzi tam ogromną publiczność. Mam nadzieję, że w przyszłym roku pokażemy tam "Manię".

W tym roku na festiwalu Nowe Horyzonty pokazaliśmy "Manię" na wrocławskim rynku. Było ponad 2 i pół tysiąca osób. Młodzi ludzie siedzieli przed ekranem, na bruku, bo zabrakło krzeseł. Nikt nie wyszedł. To było fascynujące doświadczenie, które pokazuje, jak ogromny potencjał jest w dawnym kinie, ale trzeba temu nadać odpowiednią oprawę. Dawne kino nie może być oglądane w bardzo złych warunkach, traktowane marginalnie, z jakichś kopii, które są zupełnie nieczytelne. 
Źródło: TOK FM

piątek, 4 października 2013

Wdzięk Lecha, ciężar założenia - recenzja "Wałęsy"

Jacek Szczerba
 Drukuj
Robert Więckiewicz jako Lech Wałęsa
Robert Więckiewicz jako Lech Wałęsa (Fot. Miroslaw Sosnowski/Makufly)
Co sądzę o "Wałęsie. Człowieku z nadziei" Andrzeja Wajdy, pomijając fakt, że drugi człon tytułu uważam za niezręczne i sztuczne nawiązanie do "Człowieka z marmuru" i "Człowieka z żelaza"? Moją opinię ujmę w pięciu krótkich punktach.
1. Ten film stoi jedną świetną rolą. Lech Wałęsa powinien wysłać Robertowi Więckiewiczowi skrzynkę szampana, najlepiej Dom Pérignon. Były prezydent ma specyficzny wdzięk, ale przez ponad 30 lat obecności w życiu politycznym zmęczył nim chyba nawet swych najzagorzalszych fanów. Więckiewicz ten wdzięk Wałęsy odświeżył. Jego występ w filmie Wajdy to jakby Wałęsa - reaktywacja. Wałęsy z ekranu, mimo jego wad, nie sposób nie lubić. Znów okazało się, że w kinie wszystko jest wspanialsze niż w życiu.

2. Sprawdziła się w filmie romantycznego Wajdy ironia Janusza Głowackiego, który podczas pracy przypomniał Więckiewiczowi, że "nie ma wzniosłości bez śmieszności". Najlepsze sceny pasują właśnie do tego zdania, np. ta, w której Wałęsa pyta Orianę Fallaci: "Czy pani myśli, że jestem zbyt zarozumiały?". Albo scena, w której Wałęsa wieziony do ośrodka internowania przekonuje się, że wbrew temu, co sądzi, tzw. zwykli ludzie są mu przeciwni, winią go za stan wojenny.


Szkoda tylko, że zamiast użyć w tej scenie anonimowych twarzy, Wajda sięgnął m.in. po Henryka Gołębiewskiego (bohatera dziecięcych filmów Stanisława Jędryki, później tytułowego "Ediego" z filmu Piotra Trzaskalskiego). W ten sposób "paradokumentalny" charakter inscenizacji diabli wzięli. Podobnych w tonie scen było ponoć w scenariuszu więcej, lecz wypadły w trakcie montażu. Głowacki umieścił je zatem w swej książce o pracy z Wajdą "Przyszłem".

Swoją drogą, dobrze się stało, że Oriany Fallaci nie zagrała Monica Bellucci, a były takie przymiarki, tylko podobna do Fallaci Maria Rosaria Omaggio. Gwiazdorska i seksowna Bellucci byłaby tu śmieszna.

3. Wajda zawsze uważany był za "wampira", który "wysysa krew" współpracowników bez zastrzeżeń ofiarowujących mu swe talenty. Jego wielkość wielokrotnie "tuczyła się" wielkością innych, którzy się do niego garnęli. W "Wałęsie" co prawda sięgnął po wielu ciekawych młodych aktorów - m.in. Mateusza Kościukiewicza, Grzegorza Małeckiego i Macieja Stuhra - tyle że nie zaoferował im prawie niczego do grania. Bo tu liczy się wyłącznie Więckiewicz. Wspomniani aktorzy co najwyżej zapiszą sobie w filmografii epizodyczny udział w fabule Wajdy.

Jeden z tych przypadków wydał mi się lekko groteskowy: Adam Woronowicz jako I sekretarz KW PZPR w Gdańsku Tadeusz Fiszbach zjawiający się w nocy 13 grudnia, by internować Wałęsę, niemal go za to przeprasza. Wygląda to prawie tak, jakby do Wałęsy przybył ksiądz Popiełuszko, którego Woronowicz zagrał wcześniej.

Chlubny wkład młodszego pokolenia w "Wałęsę" znać za to w doborze rockowych piosenek wykorzystanych w filmie - począwszy od "Kocham wolność" Chłopców z Placu Broni - o których Wajda, co sam przyznaje, nie miał zielonego pojęcia.

4. Pomimo wymienionych już zalet na filmie Wajdy ciąży założenie, że został zrobiony "w obronie Lecha". Takie artystyczne credo osłabia intrygującą zazwyczaj dwuznaczność dzieła. Wajda przygotował gładką wersję życiorysu swego bohatera: nie wiem, może jest to lekcja sporządzona dla zagranicy (do takiego przypuszczenia upoważnia konstrukcja filmu - Wajda opowiada światu o Wałęsie, tak jak Wałęsa opowiada o sobie przepytującej go Fallaci), a może nauka dla młodzieży w szkołach.

Co oczywiste, najdelikatniejsza jest kwestia ewentualnej współpracy Wałęsy z peerelowskimi służbami. Wyjaśniono ją w duchu: coś tam podpisał, bo bał się o rodzinę, a był przecież wtedy tylko zwykłym robotnikiem, ale później się ze szponów ubecji wyzwolił. Ubecki kryptonim "Bolek" w ogóle w filmie nie pada. Bo Wajda łagodzi na ekranie wszelkie kontrowersje. W dokumentalnych wstawkach - skądinąd tak świetnie sklejonych z materiałem dziś nakręconym, że trudno rozpoznać, co jest czym - pojawia się np. niechętny Wałęsie Andrzej Gwiazda. Ale na odnotowaniu jego obecności w opisywanych tu wydarzeniach się kończy. W filmie w ogóle brak innej niż małżeństwo Wałęsów wyrazistej postaci.

Jednocześnie odciskają się w nim polityczne sympatie reżysera, który wyraźnie faworyzuje Henrykę Krzywonos kosztem Anny Walentynowicz. To parcie do cokolwiek pomnikowej jednoznaczności jest cechą charakterystyczną dla tzw. późnego Wajdy, na co wskazują choćby zmiany dokonane w "Katyniu". Wedle noweli Andrzeja Mularczyka będącej podstawą filmu porucznik ocalały z Katynia miał romansować z wdową po zabitym tam koledze, ale u Wajdy wcale tego nie robi, tylko popełnia samobójstwo. Straciwszy męża generała, wdowa wyłącznie rozpacza, bo Wajda wykreślił jej bolesną świadomość, że wcześniej przestała już męża kochać.

5. Choć nie odmawiam Wajdzie prawa do wielbienia Wałęsy - bo i jest za co go wielbić - czułem, że przesadą jest finałowa scena, w której ubecy, słuchając przemówienia Wałęsy w amerykańskim Kongresie, odgrażają się, że jeszcze go dorwą. Łatwo z tego wywnioskować, że dzisiejsi krytycy Wałęsy albo mają coś wspólnego z dawną ubecją, albo działają po jej myśli. Pachnie to wyraźnie kinem propagandowym, a wolałbym nie odbierać w ten sposób filmu Wajdy.


Źródło: Wyborcza.pl


Nasze zdjęcie z Wałęsą - Sobolewski o nowym filmie Wajdy. I kilku starych

Tadeusz Sobolewski
 Drukuj
"Wałęsa" (Fot. ITI Cinema)
Andrzej Wajda, twórca "Pokolenia", "Kanału" i "Popiołu i diamentu" - trylogii klęski i śmierci, ukazującej Polaków miażdżonych przez historię - musiał doprowadzić do końca swoją drugą trylogię, w której pokazał, jak los Polski się odwraca
Lepszy, niż się spodziewano, choć nie tej klasy, co "Człowiek z marmuru" i "Człowiek z żelaza", których mocną stroną był scenariusz Aleksandra Ścibora-Rylskiego. Tak mogłaby brzmieć telegraficzna recenzja "Wałęsy. Człowieka z nadziei", konsekwentnego dopełnienia tamtych dwóch filmów.

"Człowiek z marmuru" wprowadził postać Birkuta, człowieka legendę, męczennika klasy robotniczej. Wajda wyciągnął go z socrealistycznego lamusa i ożywił. Odebrał władzy postać robotnika i w ten sposób symbolicznie otworzył drogę do "Solidarności". "Człowiek z żelaza" - historia syna Birkuta - powstał na zamówienie strajkujących stoczniowców i też odegrał historyczną rolę: ten film w pewien sposób osłaniał solidarnościową rewolucję zagrożoną przez radziecką interwencję. Stworzył legendę i poniósł ją w świat.




Te dwa filmy były rzutem w przyszłość. "Wałęsa" opowiada historię, przypomina, jak było. Jest rodzajem pożytecznego historycznego bryku, jakiego dotąd nie mieliśmy. Mówię to bez ironii. Tym filmem Wajda przychodzi Wałęsie w sukurs. Osaczonemu, oskarżanemu, ale też samemu psującemu swój wizerunek zwraca jego legendę - a bez legendy nie może się obyć historia żadnego narodu. Wajda jeszcze raz objawia tu swój mitotwórczy talent. Jest to gest ostentacyjny. Nie przypadkiem pomysł filmu skrystalizował się w tym samym roku, gdy ukazała się książka Cenckiewicza i Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa", będąca próbą rozmontowania mitu założycielskiego III RP.

Jak polskie kino wyprorokowało Sierpień

Twórca "Pokolenia", "Kanału" i "Popiołu i diamentu" - trylogii klęski i śmierci, ukazującej młodych Polaków miażdżonych przez historię - musiał doprowadzić do końca swoją drugą trylogię, w której pokazał, jak los Polski się odwraca. Robotnik i inteligent razem tworzą historię. Towarzyszy im artysta, sam Wajda, który kiedyś był świadkiem klęski i tym, który "rozdzierał rany". Teraz pragnie je leczyć, nie zważając na krajowe "potępieńcze swary". Robi to dla przyszłości. A także dla siebie. Dla własnej sławy, do której ma prawo.

Otwieram ciekawy dokument z roku 1980: almanach gdańskich środowisk twórczych "Puls", gorący zapis wydarzeń Sierpnia. Wajda 29 sierpnia przyjeżdża do stoczni. Wałęsa wita go słowami: "Dlaczego tak późno?". "A ja - opowiada reżyser - nie miałem na to żadnej odpowiedzi. W naszej tradycji zakodowane jest, że wszystkie ważne poruszenia tego kraju są inicjowane przez inteligencję, ludzi, którzy mają świadomość, w jakim kierunku idziemy. To, co się wydarzyło w Gdańsku, było dla nas całkowitym zaskoczeniem. Myśmy od razu poczuli, że powstał autentyczny ruch i zawahaliśmy się, czy jesteśmy równymi partnerami. Ale zaraz potem pomyślałem, że tu nie ma miejsca ani czasu na dalsze wahanie. Tu trzeba być, uczestniczyć".

W wywiadzie dla biuletynu strajkowego powiedział coś, co dobrze oddaje ducha tamtego czasu, co można odnieść i do koncepcji "Wałęsy", i w ogóle do naszego stosunku do PRL. Wajda mówił robotnikom: "Wy dopisaliście tę historię [czyli dalszy ciąg "Człowieka z marmuru"]. I myślę, że zachodzi tu jakaś kontynuacja. Że nie jesteśmy uczciwymi ludźmi od poniedziałku, tylko że i przedtem byli jacyś uczciwi ludzie, nawet jeśli ponieśli klęskę...". Rzadko się dziś mówi o uczciwych ludziach w PRL. Przeważa cyniczna opinia: wszyscy byli umoczeni.

W tym samym biuletynie ktoś notuje, że atmosfera strajku przypomina mu piknik strajkowy z "Perły w koronie" Kutza. Więc kino polskie wyprorokowało Sierpień? Podsunęło mu formę? Niewykluczone. Sierpień nie był nowym początkiem, tylko wykwitem wolnościowych dążeń roku 1956, 1968, 1970, 1976...



Historia bez bólu

Wajda chce nam powiedzieć: historia jest kontynuacją, podawaniem sobie rąk, a nie tylko szeregiem przewrotów, nieustanną rewolucją. Istnieje łączność między epokami, większa, niż się wydaje. Nie trzeba jej się wypierać. Szukamy sposobu, żeby włączyć w ten ciąg historyczny tak zwany PRL, tak żeby nie kojarzył się tylko z komediami Barei.

Film Wajdy podsuwa myśl, że właśnie Sierpień 1980 jest takim zwornikiem - robotniczym aktem nadziei, projektem lepszego urządzenia społeczeństwa, który mieściłby się w ramach ustroju ewoluującego razem z wolą ludzi.

Tak właśnie rozumował Wałęsa podczas negocjacji z delegacją rządową: "Jedno rozwiązanie jest na pewno: Wolne Związki Zawodowe! Silne i prężne, takie, jakich świat pracy sobie życzy. To nie jest polityczna sprawa, to jest przeciwwaga i kontrola (...). Bo jeśli będziemy wszyscy w porządku, jeśli rząd będzie w porządku, nie będzie musiał się obstawiać tak bardzo milicją i SB".

Więc tego chcieli? Zamiast fałszywego "3 x tak", nowe "21 x tak"? "Solidarność" jako spełnienie konstytucyjnych wolności, z wiarą, którą Wajda tak podziwiał u Wałęsy, że tym razem "Ruscy nie wejdą"? Później, gdy prawdopodobieństwo, że wejdą, wzrosło, Wałęsa stał się "hamulcowym". Starł się z opozycją wewnątrz związku i zyskał opinię "zdrajcy" - ale tego już Wajda nie chce pokazać, bo wtedy musiałby rozbić mit "Solidarności" i wejść w polskie spory, podziały, szaleństwo, nienawiść. Tu mamy wersję wydarzeń bez bólu. Pamiątkową fotografię narodu z Wałęsą. Wizję "Solidarności" lat dziecinnych, tej sprzed bramy stoczni. Chociaż już wtedy nie było wesoło. Almanach "Pulsu" przypomina charakterystyczny moment: pustkę po wygaśnięciu strajku, po zwycięstwie. Co dalej? Okres, który nazywamy niefrasobliwie "karnawałem 'Solidarności'", miał coś z polskiego piekła zagrożonego inwazją. Czy ktoś to kiedyś pokaże?

Więckiewicz zbyt dobry

W szybko biegnących, plakatowo naszkicowanych scenach "Wałęsa" pokazuje ogromną emancypacyjną zmianę, jaka nastąpiła w latach 70. Jest u Wajdy jakiś nowy ton w stosunku do naszych filmów o PRL-u. Dramat nie toczy się pomiędzy orwellowskimi funkcjonariuszami systemu i bezwolnymi proletami. Jak to się stało, że elektryk po zawodówce, zastraszany na komisariacie, po kilku latach będzie negocjował z wicepremierem?



Film podsuwa kilka odpowiedzi. Po pierwsze - pojawiła się współpraca inteligencji i robotników. Agnieszka - Krystyna Janda z "Człowieka z żelaza", podaje w kolejce trójmiejskiej numer "Robotnika" Wałęsie - Więckiewiczowi.

Po drugie - system demonstrujący swoją siłę był już wtedy słabszy.
Po trzecie - zaważyła osobista charyzma Wałęsy, jego inteligencja - cechy, które demonstruje w tworzącej ramę filmu rozmowie z włoską dziennikarką Orianą Fallaci. Wśród wielu kapitalnych autentycznych zdań Lecha pada tam definicja przywódcy, która jest także definicją talentu reżysera filmowego: "Ja mam nosa, kiedy tłum milczy, ja wiem, co chce powiedzieć - i mówię to!".

A po czwarte i najciekawsze - tajemnica. Wałęsa jest jak nowy Birkut, everyman, człowiek z tłumu, który w porę znalazł się na miejscu. Jak pokazać największą zagadkę Wałęsy? Jego religijność, jego pokorę tak dziwnie połączoną z butą i z bezczelnością zawadiaki? Robert Więckiewicz, w swojej imitatorskiej roli tak bardzo skupia się na podobieństwie do bohatera, stara się być jego doskonałą kopią, wręcz lepszą od oryginału (trochę jak Stalin w dawnych radzieckich filmach), że nie zostawia pola do zaprezentowania naturalnego błysku inteligencji. Jest trochę za dobry. Za granicą, gdzie Wałęsy tak nie znają, ta kreacja zadziała lepiej i kto wie, może kiedyś pomylą się zdjęcia prawdziwego Wałęsy i jego sobowtóra?


Wałęsa jak z "Trylogii"

Wałęsa pozostaje enigmą, bohaterem charyzmatycznym i zarazem nieznośnym, społecznikiem pełnym troski, a równocześnie kimś nieprzystępnym, zamkniętym w sobie. Tak mógłby kończyć się film - też po amerykańsku: Wałęsa samotny jak obywatel Kane. Jego "różyczki" nie poznamy.

Film Wajdy zaczyna się bombastycznie - od kroniki z rocznicy rewolucji październikowej. Defilada na placu Czerwonym zderzona z akcją zdobywania okazyjnie wózeczka dziecięcego dla mającego się narodzić pierwszego dziecka Wałęsów. W tym samym wózeczku Lech wkrótce będzie woził bibułę. Hiperboliczna figura podpowiada: ten wózeczek rozwali system.

Pod kloszem systemu, w cieniu Wielkiego Brata, ludzie jakoś dają sobie radę. "Gierek nas oszukał" - mówi śmiało elektryk W. na zebraniu. W jakim komunistycznym kraju poza Polską byłoby to możliwe? Podczas rewizji jego żona Danuta (świetna rola Agnieszki Grochowskiej) krzyczy, żeby nie gmerali jej w garnkach. Na głos papieża w telewizorze esbek odruchowo klęka. Milicjantka na komisariacie, gdzie zgarnięto Wałęsę z niemowlęciem, mówi poufale: "Oni się bardziej boją niż wy".

Skok spóźnionego Wałęsy przez płot. Może trochę się bał iść na strajk? Byłby to ludzki gest. Pierwotny scenariusz Głowackiego miał rozgrywać się w całości podczas tej drogi z domu do stoczni.

Rozmowa Wałęsy z dyrektorem stoczni, który stoi w otwartym oknie na piętrze - scena jak z "Samych swoich". Pertraktacje z wicepremierem, któremu Wałęsa - Więckiewicz wymachuje przed nosem długopisem z papieżem w prestidigitatorskim montażu Grażyny Gradoń, łączącym fikcję z dokumentem. Zajazd Henryki Krzywonos, która przybywa tramwajem pod stocznię i rzuca się na Wałęsę, żeby kontynuował strajk: "Sprzedaliście nas, teraz wytłuką nas jak pluskwy! Zamykać bramę!". I fortel z mszą świętą, którą Wałęsa z Borusewiczem zarządzają, żeby zatrzymać robotników w stoczni i onieśmielić ZOMO...

Czy to nie są sceny jak z "Pana Tadeusza" czy "Trylogii"? Coś bardzo polskiego, tyle że rozegranego w sztafażu robotniczym, peerelowskim, socjalistycznym. Narażając się zarówno prawicy, jak i lewicy, Wajda zrobił film nostalgiczny, żebyśmy przez chwilę zatęsknili za tamtą wolnością zdobywaną w ucisku.

Jak z tej ballady, którą wolałbym w filmie usłyszeć, zamiast Chłopców z Placu Broni: "To co wam śpiewam, dobrzy ludkowie/ To jest opowieść prawdziwa/ Jest tam na Stoczni wspaniały facet/ Co się Wałęsa nazywa...". 

Źródło: Wyborcza.pl

środa, 2 października 2013

"Marzy mi się film o o. Rydzyku, nieformalnym prymasie"

- Taki na miarę filmu "Wałęsa. Człowiek z nadziei". Marzy mi się, od kiedy przeczytałem książkę Piotra Głuchowskiego i Jacka Hołuba "Ojciec Tadeusz Rydzyk. Imperator" - pisze na łamach "Tygodnika Powszechnego" ks. Adam Boniecki. I podkreśla, że poza ironicznym tytułem nie znalazł w książce ani agresji, ani zjadliwości
"Imperator" to reporterska biografia o. Tadeusza Rydzyka. Jej autorzy to dwóch dziennikarzy "Gazety Wyborczej" - Piotr Głuchowski i Jacek Hołub.

„Znając poglądy » Gazety Wyborczej «na temat Ojca Dyrektora i vice versa, można by przypuszczać (i prawdopodobnie wielu wyznawców Radia Maryja tak przypuszcza), że jest to paszkwil, atak, karykatura, stek pomówień itp. Tymczasem nie jest” - pisze o książce ks. Adam Boniecki. I proponuje, by stała się ona podstawą scenariusza do filmu o redemptoryście.



"Rzetelny obraz znacznego obszaru polskiej rzeczywistości"

"Poza ironicznym tytułem ("Imperator"), nie znalazłem w książce ani agresji, ani zjadliwość - pisze ks. Boniecki. - Z opowieści opartej na dokumentach, publikowanych tekstach i publicznych wypowiedziach oraz relacjach i komentarzach świadków (na ogół wymienianych z imienia i nazwiska) wyłania się człowiek gigantycznego sukcesu i niewiarygodnej skuteczności, redemptorysta ojciec Tadeusz Rydzyk, jaki jest, i zbudowane przez niego dzieło. Autorzy nie potrzebowali niesprawdzonych pomówień, plotek ani inwektyw, by pokazać, że Ojca Dyrektora absolutnie nie powinno się lekceważyć. Wystarczy przyjrzeć się dokładniej" - pisze.

Ks. Boniecki żałuje, że z autorami książki nie zdecydował się porozmawiać bohater ich opowieści. Ale jak zauważa, twórca TV Trwam i Radia Maryja w ogóle nie rozmawia i nie spotyka się z "dziennikarzami i środowiskami spoza kręgu zaufanych". "Szkoda, bo książka Głuchowskiego i Hołuba nie jest ani obraźliwa, ani agresywna. Znajdujemy w niej rzetelny obraz znacznego obszaru polskiej rzeczywistości, w której żyjemy" - stwierdza ks. Boniecki. Jaki to obraz? "Nieformalny prymas Polski wiedziony poczuciem misji dominuje w obrazie Kościoła".

O. Rydzyk skutecznie dzieli Polaków, dzieli też katolików

Ks. Boniecki zaznacza, że nie wie, czy Kościół o. Rydzyka jest "pojemny", ale jego zdaniem "na pewno nie jest otwarty". "To Kościół zamknięty na świat, oblegany przez wrogie siły dowodzone przez tajemną (żydowską? masońską?) centralę (w Brukseli?). Owładnięty lękiem przed światem, inaczej niż Jan Paweł II czy papież Franciszek, nie idzie do tego świata z miłością, ale się przed nim barykaduje w oblężonej twierdzy. Głosi na wszelkie sposoby: prawdziwa Polska to my, prawdziwi katolicy to my. Owszem, nawołuje do jedności, ale skutecznie Polaków dzieli. Skutecznie dzieli też katolików" - uważa.

Czym, zdaniem ks. Bonieckiego, udaje się o. Rydzykowi skutecznie zrażać do Kościoła wielu ludzi? Swoją gigantomanią, podejściem wykluczającym i totalitarnym. "Historia zna wielu oszalałych przywódców, którzy w poczuciu misji gromadzili tłumy, którzy potrafili zdobywać sympatię kościelnych hierarchów, intelektualistów i ludu prostego. Misterna struktura radiomaryjnych fundacji i instytucji zapewnia ojcu Rydzykowi nietykalność i niezależność od zakonu i Episkopatu. Dotychczasowe próby zmiany tej sytuacji spełzły na niczym" - podsumowuje ks. Boniecki.


Źródło: Wyborcza.pl