IPN miał być jak bunkier, ale ludzie zaczynają mówić. Tak działa "trampolina Nawrockiego", 16.02.2025

 

IPN miał być jak bunkier, ale ludzie zaczynają mówić. Tak działa “trampolina Nawrockiego”

Karol Nawrocki zadbał, aby na czas kampanii wyborczej IPN był szczelny jak bunkier. Ale ludzie zaczynają mówić, NIK zleca kontrole, prokuratura wszczyna śledztwa, a sądy nie zostawiają na decyzjach prezesa suchej nitki.

Róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, jedna z najbardziej prestiżowych lokalizacji w stolicy. To tu mieści się Centralny Przystanek Historia – oczko w głowie prezesa Karola Nawrockiego. Na 1100 m kw. IPN miał przybliżyć historię młodym ludziom. Tylko na czynsz za wynajem tej nieruchomości instytut wydaje prawie 900 tys. zł miesięcznie.

Do CPH wchodzę w poniedziałkowe południe. W Warszawie trwają ferie, ale wita mnie głucha cisza i zdziwiony wzrok pani z recepcji. Na parterze jest księgarnia IPN, ale tu też jestem jedyna. Ruchome schody prowadzą do części wystawienniczej i edukacyjnej na piętrze, gdzie znudzony pracownik pilnuje mnie oraz siedmiu rzeźb Samuela Willenberga, ocalałego z obozu zagłady w Treblince.

W sali multimedialnej jestem ja i trzy kapsuły do gier. Za każdą IPN zapłacił ponad 120 tys. zł. Na każdej zainstalowana jest jedna gra i trzy opuszczane z góry monitory. Nie ma okularów do VR ani specjalnych słuchawek. Takie monitory kosztują w sklepie maksymalnie po 5 tys. zł.

Już w grudniu 2023 r. pracownicy IPN potwierdzili odbiór dostarczonych z Tajwanu kapsuł i ich montaż w nowej siedzibie Centralnego Przystanku Historia. Ale gdy w marcu następnego roku do CPH weszli kontrolerzy NIK, kapsuł nie było. Pracownik zeznał, że miały usterkę i są w serwisie, ale w rzeczywistości nie dotarły nawet do portu w Gdańsku. Dziś stoją nieprzydatne, choć tylko za prawa do gry “Warsaw Raising” – obecnej na rynku od kilku lat i niezbyt popularnej – IPN zapłacił ponad 4 mln zł. Według NIK przed takim zakupem nie przeprowadzono żadnych badań rynku, a przynajmniej IPN nie ma żadnej dokumentacji w tej sprawie. IPN wynajmuje siedzibę na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej od listopada 2022 r. Centralny Przystanek Historia miał być gotowy pół roku później. Kiedy w marcu 2024 r. NIK kontrolowała wykonanie budżetu instytutu kierowanego przez Nawrockiego, w CPH wciąż trwały prace montażowe i budowlane, choć w dokumentach IPN stoi jak byk, że Przystanek był gotowy od grudnia 2023 r.

W raporcie NIK najwięcej zarzutów dotyczy poświadczania nieprawdy w sprawie CPH. Pod koniec zeszłego roku kontrolerzy wysłali do prokuratury cztery zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa. Dwa śledztwa zostały wszczęte prawie od razu, jedno umorzono, a jedna sprawa leżała sobie w prokuraturze. Z tego ostatniego zawiadomienia wynika, że prezes IPN, obywatelski kandydat na prezydenta popierany przez PiS, doskonale wiedział, że działa niezgodnie z przepisami. 4 lutego prokuratura wszczęła w tej sprawie śledztwo.

Nawrockiemu kontrolerzy zarzucają “działanie na szkodę interesu publicznego, przez co spowodował niegospodarne wydatkowanie środków publicznych w łącznej kwocie co najmniej 15 364 369,68 zł”. Dyrektor generalnej IPN Magdalenie Głowie – “niedopełnienie obowiązku celowego i oszczędnego wydatkowania środków publicznych oraz optymalnego doboru metod i środków służących osiągnięciu założonych celów”. Do materiałów prokuratury dotarł Arkadiusz Gruszczyński z “Gazety Wyborczej”. Nawrocki “jako osoba kierująca instytucją państwową sektora finansów publicznych zobligowany był do dochowania reguł szczególnej staranności w zarządzaniu jej mieniem, a rozrzutność, ryzykowne i nieprzemyślane decyzje stanowią działania, które narażają mienie publiczne, którym zarządza – Instytut Pamięci Narodowej” – cytuje w swoim tekście.

– Nawrocki to obce ciało w instytucie, IPN ma być dla niego tym samym, czym było Muzeum II Wojny Światowej – trampoliną do wielkiej, politycznej kariery – mówi jeden z jego podwładnych. Dla jego współpracowników związanych z poprzednią władzą IPN to przechowalnia. W sierpniu dyrektorką Centralnego Przystanku Historia została Agnieszka Kamińska, była prezes Polskiego Radia. Zastępcą dyrektora Biura Przystanków został Marcin Zarzecki, prezes Polskiej Fundacji Narodowej za rządów PiS. Posadę wiceszefa Biura Administracyjno-Gospodarczego dostał były wojewoda pomorski Dariusz Drelich.

Nawrocki nie zapomina też o starych znajomych. Gdy we wrześniu 2021 r. powołuje Biuro Nowych Technologii, do jego prowadzenia ściąga jedną ze swoich zaufanych faworytek z Muzeum II Wojny Światowej Magdalenę Hajduk, która w Gdańsku zajmowała się marketingiem cyfrowym. Do Warszawy trafia też z tej placówki Karolina Imianowska. W Gdańsku prowadziła muzealny sklepik, nadzorowała słynne apartamenty w siedzibie muzeum, to też ona ma odpowiadać za utylizację 8 tys. albumów muzeum (ich wartość oszacowano na 200 tys. zł, nowa dyrekcja złożyła zawiadomienie do prokuratury w tej sprawie). W stolicy Nawrocki mianował ją dyrektorem wydawnictwa IPN.

Kto rządzi IPN, kiedy obywatelski kandydat przebywa na urlopie ze względu na kampanię? Pierwszym po prezesie jest jego zastępca dr Karol Polejowski. Gdańszczanin, nawrócony na dzieje XX w. mediewista, były muzealnik zamku krzyżackiego w Malborku. Zdaniem nieprzychylnych już nieukłonienie mu się na korytarzu może skończyć się nieprzyjemnościami. Kolejny w hierarchii jest drugi zastępca prezesa dr Mateusz Szpytma, historyk zatrudniony niegdyś w krakowskim oddziale IPN. To on z poziomu centrali decyduje o tym, co i jak pisać o stosunkach polsko-żydowskich. Mandatem do tego ma być jego dalekie pokrewieństwo z rodziną Ulmów, o czym nigdy nie zapomni wspomnieć nowo poznanym.

Rzecznik placówki Rafał Leśkiewicz jest w IPN od 2006 r. Ma stały dostęp do prezesowskiego ucha i w czasie kampanii ma dbać, aby instytut był szczelny jak bunkier. Prośbę o odpowiedzi na pytania “Newsweeka” próbował zbyć argumentem, że prezes jest na urlopie.

Od drzwi IPN kierowanego przez przebywającego na urlopie “obywatelskiego” kandydata na prezydenta odbijają się też Jolanta Niezgodzka i Alicja Łepkowska-Gołaś, które na początku tego roku poszły do IPN na kontrolę poselską.

– Chciałyśmy wiedzieć, kto został zatrudniony, na podstawie jakiej umowy i na jakim stanowisku po 15 października 2023 r. Poprosiłyśmy też o stenogramy z posiedzeń kolegium IPN – opowiadają “Newsweekowi”. Były przekonane, że umożliwia im to ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora. Odpowiedź była krótka: IPN nie jest wymieniony w ustawie jako jednostka, którą posłowie mogą kontrolować. Powołując się na inny artykuł tej ustawy, ponowiły pytania do IPN, ale że nie ma w artykule określonego terminu na odpowiedź, czekają na nią od niemal miesiąca.

Zainteresowanie posłanek wzbudzają dwaj zatrudnieni w IPN przez Nawrockiego. Pierwszy to 31-letni dziś Piotr Mazurek, nazywany “Misiewiczem Glińskiego”. Z radnego PiS w Warszawie awansował na szefa gabinetu politycznego Piotra Glińskiego i współtwórcę Rady Dialogu z Młodym Pokoleniem (w randze wiceministra). Zasiadał w licznych radach związanych z instytucjami historycznymi i kulturalnymi, m.in. w radzie Narodowego Instytutu Wolności. Tam miał wpływ na to, jak rozdawane były miliony złotych (tylko przez dwa lata – jak policzyło OKO.press – organizacje związane z Mazurkiem dostały od NIW ponad 20 mln zł).

Funkcjonariuszom SOP kazał otwierać sobie drzwi, rozpętał też awanturę o zupę w bufecie kancelarii premiera (miała być za słona, to nie żart). Dotarło to do premiera Morawieckiego i prezesa PiS. Mazurek stracił posadę.

Drugim otoczonym tajemnicą pracownikiem IPN jest Wojciech Kaczmarczyk, serdeczny kolega Mazurka, były szef Narodowego Instytutu Wolności. Prokuratura prowadzi od października śledztwo w sprawie przekazywania przez NIW pieniędzy wybranym organizacjom bez zachowania kryteriów ustawowych (w latach 2018-2023 instytut rozdał ponad miliard złotych).

– Ostatecznie złożyłyśmy wniosek o dostęp do informacji publicznej – opowiadają nam posłanki KO. – Dostałyśmy tylko informację, że Piotr Mazurek i Wojciech Kaczmarczyk zostali zatrudnieni, chociaż nie ma po tym, co robią, śladu na stronie IPN. W dodatku Nawrocki mówił, że Kaczmarczyk jest wybitnym specjalistą od samorządu, a zatrudnił go w biurze współpracy międzynarodowej, więc coś tu się nie zgadza. IPN odmówił też parlamentarzystkom dostępu do stenogramów z posiedzeń kolegium instytutu. – Dlatego składamy do prokuratury skargę na bezczynność w tym zakresie. Zawiadomiliśmy też śledczych o możliwości popełnienia przestępstwa, które polega na uporczywym łamaniu praw pracowniczych. Z doniesień medialnych wynika, że w ostatnich trzech latach tych spraw było bardzo dużo i ludzie byli zwalniani albo za poglądy, albo za próbę walki o prawa pracownicze na spotkaniach z prezesem. To jedyny sposób, żeby ktoś miał wgląd w stenogramy z posiedzeń kolegiów. Musi być tam coś, czego się Nawrocki boi albo czego się wstydzi – mówią posłanki.

We wrześniu 2022 roku – krótko po objęciu stanowiska prezesa – Karol Nawrocki przyjeżdża z gospodarską wizytą do oddziału w Szczecinie. W oddziale IPN przy ulicy Janickiego prezes zgrywa równego kolegę z pracy – jest energiczny, prędko skraca dystans, podkreśla swoją otwartość na dyskusję. Sekunduje mu w tym dyrektor zachodniopomorskiego oddziału, Paweł Skubisz, co nie zdarzało się wcześniej podczas tego typu spotkań.

Padają więc pytania rozmaite, również te niewygodne, zarówno ze strony pracowników jak i przełożonych. Jak choćby o żenująco niskie, wynoszące niekiedy po kilkadziesiąt złotych podwyżki oraz brak przejrzystego kryterium przydzielania nagród. Wywiązuje się dyskusja, na którą Karol Nawrocki jest nieprzygotowany. Kluczy, miga się od odpowiedzi, w końcu stwierdza, że IPN to ogromna instytucja — jeżeli ktoś nie widzi w nim dla siebie miejsca, to IPN sobie z tym poradzi. Nawet gdyby dotyczyło to jego samego, prezesa Nawrockiego. W odpowiedzi słyszy, że dla niektórych IPN to więcej niż miejsce pracy, w oddziale pracują ludzie związani z nim od samego początku. Rozlegają się brawa, ale też płacz jednej z pracownic Oddziału Lustracji, która jako wieloletni pracownik jest urażona słowami prezesa.

— Proszę to podkreślić. Wbrew temu, co nadal powielane jest w mediach, żadnego śmiania się z wypowiedzi prezesa Nawrockiego, parskania czy buczenia tam nie było. Było po prostu celne pytanie, które stało w sprzeczności z wizją, którą prezes próbował roztaczać – relacjonuje “Newsweekowi” uczestniczka tego spotkania, była pracownica IPN, Agnieszka Łysakowska. To ona wraz z Joanną Podporą oraz Iwoną Waligórą-Szwabowicz, pracownicami Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, została wytypowana na kozła ofiarnego feralnego spotkania. – Ktoś musiał ponieść konsekwencje niezadowolenia grupy – słyszymy od świadka tego wydarzenia.

10 listopada cenione do tej pory pracownice wzywa do siebie do gabinetu dyrektor Paweł Skubisz. Każdej z nich wręcza dyscyplinarkę. Zarzut? Podczas spotkania z prezesem Nawrockim miały wykazać się postawą nielicującą z postawą pracownika IPN: buczeć, przerywać prezesowi, pozwalać sobie na aroganckie komentarze (przed sądem pracy kilkunastu pracowników zezna potem, że nic takiego nie miało miejsca). – Byłyśmy w kompletnym szoku. Już wcześniej pozbawiono nas premii, a teraz wręczono dyscyplinarki. Dziś mamy podejrzenie, że dyrektor Skubisz musiał kogoś wskazać, choćby prewencyjnie. Prezes Nawrocki planował już kolejne spotkania, a wieść o tym, co stało się w Szczecinie, była szeroko komentowana w oddziałach. Władze IPN nie mogły sobie pozwolić na taki krytycyzm – mówi w rozmowie z “Newsweekiem” Joanna Podpora.

13 listopada wyrzucone z wilczym biletem pracownice piszą list do prezesa Karola Nawrockiego oraz kolegium IPN. “Środki, które wobec nas zastosowano nie różnią się niczym od metod stosowanych przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego” – zwracają uwagę, ale list pozostaje bez odpowiedzi. Przed świętami zostają z dziećmi bez pracy i środków do życia.

Do porozumienia dochodzi dopiero po tym, jak w sprawę angażuje się szczecińska “Solidarność”. Choć dziś prezes Nawrocki stroi się w piórka sprawnego managera, który od początku dążył do porozumienia, ma to niewiele wspólnego z prawdą. Do ugody doszło dopiero wtedy, kiedy sprawa stanęła na komitecie krajowym. Szef NSZZ Piotr Duda miał przekonać prezesa, że kłótnie pomiędzy IPN, a związkami, szkodą obu stronom. Dyrektor Skubisz, który wręczył pracownicom dyscyplinarki, w dzień później dostał awans na stanowisko zastępcy dyrektora Biura Kadr w Centrali IPN w Warszawie.

Od lata 2021 lubelskim oddziałem rządzą tylko zaufani Nawrockiego. Najpierw w charakterze komisarza zostaje skierowany do Lublina nie historyk, lecz menedżer sportu i założyciel szkółki piłkarskiej – Mateusz Kotecki. To kolega Nawrockiego z klasy w liceum w Nowym Porcie, były asystent posła PiS Andrzeja Jaworskiego, który w 2024 roku powtórnie, bez sukcesu, kandydował z listy tej partii na radnego Gdańska. Do IPN na wysokie stanowisko kierownicze przyszedł z Nawrockim z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

Na początku 2022 roku miejsce Koteckiego zajął Robert Derewenda. Człowiek kojarzony z Przemysławem Czarnkiem oraz Janem Kanthakiem (SP), radny miasta Lublin związany z PiS, nauczyciel historii w szkole średniej, współautor podstawy programowej do przedmiotu Historia i Teraźniejszość. Derewenda w 2024 kandydował bez powodzenia na urząd Prezydenta Miasta Lublin. Jest także nauczycielem akademickim w KUL, który zasłynął ostatnio z kuriozalnej wypowiedzi w mediach, twierdząc, że Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego powstał w Lublinie.

Według niektórych sytuację w lubelskim IPN można od tego czasu opisać cytatem z kultowego filmu “Prawo i pięść” z 1964 roku: “Bez zdolnych ludzi można się nawet obejść. Potrzebni są tylko posłuszni.”

Najpierw za sprawą Koteckiego z pracą musieli pożegnać się profesor Sławomir Łukasiewicz oraz doktor Sławomir Poleszak. Pierwszy z doświadczonych badaczy nie dostaje zgody na łączenie pracy z zajęciami w KUL. U drugiego powodem zwolnienia ma być prowadzenie portalu Ohistorie.eu, krytykowanie tam władz IPN oraz opublikowanie tekstu naukowego na temat Józefa Franczaka ps. Laluś, ostatniego poległego w walce “żołnierza wyklętego”, który miał w czasie II wojny światowej strzelać również do żydowskich partyzantów i uczestniczyć w napadach na Polaków ukrywających Żydów.

Natomiast jedną z pierwszych decyzji kadrowych Derewendy jest wyrzucenie z pracy, na podstawie anonimowego donosu, doktora Mariusza Zajączkowskiego, uznanego eksperta stosunków polsko-ukraińskich XX wieku, związanego z IPN Lublin od powstania oddziału w 2000 roku. Zajączkowski w swoich publikacjach naukowych poświęconych konfliktowi polsko-ukraińskiemu (1939–47) nie unika pisania także o zbrodniach polskiego podziemia na ludności ukraińskiej, np. w Sahryniu (1944) czy w Wierzchowinach (1945), oraz problematyki zbrodni komunistycznej – akcji “Wisła” (1947). To jednak przestaje się podobać kierownictwu nacjonalistycznego IPN.

Decyzji dyrektorów lubelskiego oddziału osobiście bronił wtedy prezes Nawrocki. Zapytany w połowie listopada 2022 roku o zwolnienia w Lublinie oraz ich powody przez Sejmową Komisję Sprawiedliwości i Praw Człowieka zapewniał, że historycy “nie spełniali wymagań” i Instytut musiał się z nimi pożegnać.

Lubelski oddział nie bez powodu przykuł szczególną uwagę centrali. Po pierwsze, w 2017 roku wspomniani pracownicy oddziału rozwijanego przez lata przez profesora Rafała Wnuka oraz profesora Grzegorza Motykę stanowczo zaprotestowali m.in. przeciwko ingerencji Nawrockiego jako nowego dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w wystawę główną, co ten miał im zapamiętać. Po drugie, niesterowalny lubelski oddział stał się dla centrali niewygodny. Zbyt często pojawiały się w nim publikacje, które – zdaniem Warszawy – niepotrzebnie niuansowały historię stosunków polsko-ukraińskich czy polsko-żydowskich.

– Proszę pamiętać, że od drugiej połowy 2016 roku w IPN trwa postępujący proces degradacji pionu naukowego, który przyspieszył z nastaniem Nawrockiego. Badania prowadzone w duchu krytycznym, zgodnie z warsztatem, etyką i etosem historyka ustąpiły miejsca prymitywnej propagandzie nacjonalistycznej oraz infantylizacji przekazu historycznego na niespotykaną dotąd skalę. To właśnie na ich tle Nawrocki uprawia w istocie polityczną autopromocję. Choć IPN jest zobowiązany ustawowo do badań naukowych dot. przeszłości wszystkich obywateli państwa polskiego w XX wieku, bez względu na ich narodowość i wyznanie, od dłuższego czasu dominuje w nim jednostronna narracja narodowa. Kto się nie podporządkuje tak skrojonej ideologicznej wykładni w obszarze historii Polski i Polaków, dla tego nie ma miejsca w IPN Nawrockiego – opowiada w rozmowie z “Newsweekiem” doktor Mariusz Zajączkowski.

Jak wylicza, ze składu pionu naukowego IPN Lublin, który do nastania Nawrockiego liczył dziewięć osób, do dzisiaj ostały się tylko cztery. Po 15 października 2023 roku w oddziale lubelskim, podobnie jak w całym IPN, etaty doświadczonych pracowników z wieloletnim stażem zajmują partyjni “spadochroniarze” PiS i SP lub tzw. znajomi królika.

W IPN historyk przepracował ponad 21 lat, ale dziś musi się z nim sądzić o bezpodstawne wyrzucenie z pracy (zarzucono mu działania na szkodę IPN; termin kolejnej rozprawy to prawdopodobnie marzec 2025). W międzyczasie jego koledzy już wygrywają. 10 lutego sąd nakazał przywrócenie do pracy doktora Poleszaka, nie zostawiając na powodach decyzji o jego zwolnieniu suchej nitki.

– Używając ulubionej przez Karola Nawrockiego retoryki bokserskiej, mogę chyba pokusić się o stwierdzenie, że pani sędzia Sądu Okręgowego w Lublinie posłała ogłoszonym przez siebie wyrokiem zarówno IPN, jak i jego prezesa, na deski. W moim odczuciu to istny nokaut – powiedział po wyroku doktor Poleszak. Z IPN-em wygrał też już doktor Łukasiewicz.

Ledwo Karol Nawrocki zostaje prezesem, hurtowo cofa wszystkim pracownikom zgody na podejmowanie “innych zajęć zawodowych”. Tym samym ci, którzy łączyli pracę w IPN z pracą na uczelni czy w innych jednostkach badawczych, muszą starać się o to ponownie (Nawrocki powtórzy ten zabieg jeszcze raz w listopadzie 2023, wtedy sprawą zainteresuje się Rzecznik Praw Obywatelskich). Wcześniej wystarczyły do tego przyznawane pracownikom zgody ramowe.

Jeszcze w takich warunkach w 2020 roku współpracę z wydawnictwem Europejskiego Centrum Solidarności podejmuje szczeciński historyk, pracownik tamtejszego IPN, doktor Michał Siedziako. Jej efektem zostaje wydana w 2024 roku biografia Mariana Jurczyka, legendarnego przywódcy szczecińskich strajków. Książka gromadzi znakomite recenzje, a Siedziako chwali się na jej okładce IPN-owską afiliacją, ale publikacja i tak staje się powodem jego zwolnienia. 12 listopada historyka zaprasza do siebie dyrektor oddziału Krzysztof Męciński i wręcza mu wypowiedzenie.

Zarzuty przedstawione przez dyrekcję? Po pierwsze, Siedziako nie otrzymał zgody na współpracę z ECS. Po drugie, nad książką miał pracować w godzinach pracy i za pieniądze IPN. Tyle że — jak wyjaśnia badacz na spotkaniu z “Newsweekiem” — to wszystko nieprawda. Zgoda obowiązywała w 2020 roku, napisanie książki o Marianie Jurczyku nie wchodziło w zakres jego obowiązków w instytucie, a z tych wywiązywał się wzorowo. Za dowód mogą posłużyć jego wyniki pracy okresowej – tylko za sferę naukową otrzymał aż 160 pkt, podczas gdy już 100 pkt to “ocena wyróżniająca”.

— To dla mnie oczywiste, że decyzja zapadła na poziomie centrali. Ten sam dyrektor Męciński, który wręczył mi wypowiedzenie, jeszcze kilka tygodni wcześniej przyznał mi nagrodę finansową, wyraził zgodę na promocję książki w szczecińskim Przystanku Historia – mówi doktor Siedziako. Jak dodaje, IPN nie dołożył do książki ani złotówki.

Kiedy sprawa zyskuje ogólnopolski rozgłos, reaguje Nawrocki. W mediach społecznościowych upublicznia list z 14 listopada, w którym Siedziako wyjaśnia sytuację i prosi o wycofanie decyzji o zwolnieniu. Prezes chwali się, że wyraził na to zgodę i oczekuje “zwykłych dżentelmeńskich przeprosin”. Nie dodaje, jak owa zgoda wygląda. Docenianemu historykowi zostaje zaproponowane stanowisko… w lustracji, przy przygotowywaniu katalogów. Doktor propozycję odrzuca i zapowiada dochodzenie swoich praw w sądzie. – Rozumiem, że IPN jest urzędem, ale jednym z jego głównych zadań jest prowadzenie projektów badawczych. Jak cała ta sprawa ma się do wolności naukowej, o której tak chętnie opowiada prezes Nawrocki? – pyta w rozmowie z “Newsweekiem”.

Jak w ostatnich latach wygląda wolność pracy naukowej w IPN mogą wiele opowiedzieć naukowcy, którzy zajmowali się tematami “niechcianymi” – jak stosunki polsko-żydowskie czy problematyka polsko-ukraińska.

Tematyka mniejszości? Podlega ścisłemu nadzorowi centrali. Głównym projektem badawczym poświęconym stosunkom polsko-żydowskim kieruje doktor Tomasz Domański, autor rozlicznych polemik z książką “Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski”. Za jego plecami całość nadzoruje wiceprezes Mateusz Szpytma. Człowiek posiadający ściśle określoną wizję stosunków polsko-żydowskich.

— Przełożonych w IPN zawsze interesowały określone wątki tematyki polsko-żydowskiej. Z bardzo dużym naciskiem na kwestię ratowania Żydów, badanie historii Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Co oczywiście samo w sobie nie jest niczym złym, o ile zachowamy proporcje. Nauki nie da się uprawiać pod z góry założoną tezę – mówi “Newsweekowi” doktor Magdalena Semczyszyn, która z IPN-u odeszła dwa lata temu.

Co w sytuacji, kiedy efekty pracy nie zadowalają centrali? Zleca się kolejne opracowanie lub zamawia kolejną recenzję – mówią nasi rozmówcy. Budżet, którym dysponuje IPN pozwolił stworzyć obieg zamknięty, alternatywny obieg naukowy, w którym instytut ma swoich naukowców, recenzentów oraz wydawców. Zewnętrzny świat nauki nie jest dzięki temu do niczego potrzebny. Są też czarne listy. Tematyka żydowska? Wiadomo, że pewnych profesorów się nie uznaje.

Sęk w tym, że wszystkie te działania sprawiają, że ludzi przygotowanych merytorycznie do pracy historycznej jest w instytucie coraz mniej.

— Odeszło wielu ludzi, którzy byli w IPN od samego początku. Mieli olbrzymią wiedzę dotyczącą archiwów, a tę nabywa się latami. Jak np. badać kwestię polsko-ukraińską, kiedy nie zna się języka? Ale chcę podkreślić, że w IPN nadal pracuje z pasją wielu świetnych specjalistów i choćby ze względu na nich nie jest to instytucja do “politycznego zaorania”, ale do reformy – dodaje Semczyszyn.

Ekspertce wtóruje doktor Zajączkowski. – Proszę pamiętać, że nie wszystkim dyskryminowanym i mobbingowanym pracownikom IPN było dane znaleźć nową pracę. Nie wszyscy też mieli siłę na kilkuletnią batalię z IPN w sądach. Niektóre anonimowe ofiary, pomimo uporczywego łamania ich praw pracowniczych, nie mając sensownej alternatywy, zmuszone są nadal tkwić w toksycznym środowisku wytworzonym przez akolitów Nawrockiego. Dotyczy to wielu przyzwoitych osób, dobrych pracowników. Dlatego nie można przez pryzmat nieakceptowalnego na gruncie zasad współżycia społecznego i praw pracowniczych procederu uprawianego przez ścisłe kierownictwo IPN, w większości nominatów i zauszników Nawrockiego, dokonywać generalizujących i krzywdzących ocen w stosunku do dużej części szeregowych pracowników Instytutu, któremu bez wątpienia potrzebna jest gruntowna reforma – mówi.

Pracownicy, z którymi rozmawiamy, dodają, że część z tych, których zastraszano, zmuszano do odejścia czy wyrzucano pod byle pretekstem z pracy, przypłaciła to długotrwałym stresem oraz zdrowiem. — Takie są właśnie koszty działalności w IPN “specjalisty ds. zarządzania zasobami ludzkimi” na jakiego kreuje się prezes Instytutu i obywatelski kandydat na urząd Prezydenta RP z ramienia PiS — podsumowuje historyk.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz