Jak pokonać Donalda Trumpa? Oni mają plan i porywają tłumy, 31.05.2025

 

 

83-letni Bernie Sanders i młodsza o pół wieku Alexandria Ocasio-Cortez nie złożyli broni, jak reszta lewicy. Zjechali pół Ameryki, podsycając opór wobec Trumpa.

Jesteście po stronie miliarderów czy robotników? – grzmiał Sanders na wiecu w Kalifornii. – Jak wiecie, pan Trump bardzo lubi deportować ludzi, więc może by tak deportował wyzyskiwaczy kontrolujących branżę farmaceutyczną i ubezpieczalnie – dodał. W serii politycznych spektakli w ramach Fighting Oligarchy Tour wzięli udział nie tylko senator z Vermontu i nowojorska kongresmenka, lecz również muzycy tak znani jak Neil Young czy Joan Baez. A spośród młodszych – punkowa kapela The Armed, indierockowe Calexico i Dirty Projectors, śpiewająca poetka Indigo De Souza.

Padły rekordy wiecowej frekwencji. Berniego i Alex oglądało na żywo 34 tys. mieszkańców Denver, a trzy tygodnie później 36 tys. w Los Angeles. Według statystyków Harvardu (zespół badawczy Crowd Counting Consortium) przedwyborcze spędy Donalda Trumpa w zeszłym roku gromadziły średnio 5,6 tys. fanów. Największa impreza odbyła się w nowojorskiej Madison Square Garden, republikanin twierdził, że przyszło 200 tys. osób. Tyle że hala mieści niecałe 20 tys. i więcej właściciele nie wpuszczą, bo zapłaciliby ogromną karę.

System totalnej korupcji

Zdaniem Sandersa wynik prezydenckich zmagań dowiódł, że kontrolę nad amerykańską demokracją przejmują finansowo-korporacyjne elity. Nie chodzi tylko o Elona Muska, który władował w kampanię Trumpa 270 mln dol., kupując sobie lukratywne rządowe kontrakty oraz bezprecedensową prerogatywę likwidacji struktur administracji, które uzna za nieefektywne. Również organów kontrolujących, nadzorujących i regulujących jego działalność biznesową. W sumie do gabinetu weszło 12 miliarderów, m.in. Howard Lutnick (handel), Linda McMahon (edukacja), Scott Bessent (finanse), łącznie z Muskiem posiadających majątki warte pół biliona dolarów.

Władzę oddał bogaczom Sąd Najwyższy, orzekając 15 lat temu, że wolność słowa przysługuje – w takim samym zakresie jak obywatelom – organizacjom non profit, związkom zawodowym, wszelkiego rodzaju stowarzyszeniom i... firmom. Mogą one finansować kandydatów na stanowiska publiczne datkami dowolnej wysokości, jeśli pieniądze nie idą do konkretnych sztabów wyborczych. Innymi słowy: Musk, Zuckerberg, Bezos mają prawo emitować reklamówkę typu "głosuj na Johna" choćby milion razy, pod warunkiem, że nie spytali, czy John się zgadza.

Trudno zliczyć teorie tłumaczące, dlaczego Trump wielbi Putina. Owszem, imponują mu silni mężczyźni, bo chciałby być taki jak oni. Owszem, mentalnie nigdy nie wyszedł poza lata 80. XX w., kiedy krótko cieszył się sławą utalentowanego biznesmena, hurtowo zaliczał modelki, a ZSRR kontrolował pół świata. Owszem, wciąż marzy o zbudowaniu w Moskwie wieżowca barwy cerkiewnych kopuł. Jednak zamiast teoretyzować, przyjrzyjmy się faktom. I przelewom. Lokator Białego Domu nie pozostaje w swojej miłości do autokratów osamotniony.

Putinowi kadzili najhojniejsi sponsorzy prawicy. Charles Koch – 14. w globalnym rankingu miliarderów. Robert Mercer – były szef funduszu Renaissance Technologies, orędownik brexitu. Peter Thiel – założyciel PayPala oraz mecenas J.D. Vance’a. Miriam Adelson, która orzekła, że Trumpowi należy się odrębna księga Biblii niczym Mojżeszowi. Dick i Liz Uihleinowie niewierzący w COVID-19, póki oboje nie złapali wirusa. Rzeczeni krezusi chcieliby zaprowadzić w USA oligarchię na wzór rosyjski bądź węgierski z dyktatorem pozwalającym bogacić się bez żadnych biurokratycznych ani prawnych barier, a w zamian żądającym jedynie lojalności i rozsądnych łapówek. Lokatorowi Białego Domu podoba się nie tyle sam Putin, ile stworzony przez niego system totalnej korupcji.

Sanders awansował na gwiazdora amerykańskiej polityki równolegle z Trumpem. Obu wyniosła na szczyty ta sama fala sprzeciwu wobec waszyngtońskich elit, które walczą o stołki i przywileje, a zwykłego zjadacza chleba mają gdzieś. Nowojorski deweloper przedzierzgnięty w nacjonalistycznego populistę atakował z prawej flanki, Bernie odwrotnie. Podczas pierwszych prawyborów 2016 r. rozgromił Hillary Clinton z wynikiem 60 do 38 proc. głosów i szedł jak burza, póki liberalna wierchuszka nie ściągnęła mu cugli.

Nic dziwnego. Nominalnie nie był nawet członkiem Partii Demokratycznej, choć przez ćwierć wieku głosował wraz z lewicą. Na studiach wstąpił do młodzieżówki Socjalistycznej Partii Ameryki, protestował przeciw wojnie wietnamskiej, walczył o równouprawnienie czarnej mniejszości. Należał do lewicowej Partii Ludowej i założonej przez Lwa Trockiego Socjalistycznej Partii Robotniczej, która wspierała Fidela Castro oraz żądała nacjonalizacji głównych gałęzi gospodarki. W komentarzu dla "New York Timesa" z 1989 r. Sanders określił demokratów i republikanów jako "praktycznie jedną partię realizującą interesy klasy rządzącej (...) Tirli Boma i Tirli Bima przeżartych ideologią chciwości". To się nazywa wyprzedzić epokę!

Strategia strusia

Partyjną outsiderką jest również AOC. Uosabia pokoleniową zmianę warty, a równocześnie ideologiczną metamorfozę demokratów, kontrę wobec czerwonej burżuazji reprezentowanej przez byłą spikerkę izby niższej Nancy Pelosi czy szefa senackiej mniejszości Chucka Schumera. I nie chodzi wcale o wokizm, genderyzm, rzekomy rasizm à rebours tudzież inne zjawiska marginalne, bardziej kulturowe niż polityczne, jednak uporczywie nagłaśniane oraz demonizowane przez konserwatystów. Amerykańska lewica w latach 90. XX w. przeszła na pozycje centrowe, establishment twardo się ich trzyma, tymczasem partyjne doły są coraz bardziej progresywne w sensie społeczno-ekonomicznym.

Sprawiedliwość nie oznacza dla nich – wbrew insynuacjom Fox News – prawa nieletnich do zmiany płci na zamówienie, lecz wyrównanie szans. To, co w Ameryce uchodzi za radykalizm, stanowi element programu większości europejskich partii głównego nurtu. Sanders i AOC domagają się powszechnej opieki medycznej, likwidacji czesnego w publicznych szkołach wyższych, redukcji oprocentowania pożyczek studenckich, opodatkowania spekulacji Wall Street. A przede wszystkim płacy minimalnej w wysokości 17 dol. za godzinę przed rokiem 2030. Obecnie pracownicy mają ustawowo zagwarantowane 7,25 dol. za godzinę – odpowiednik 1160 zł miesięcznie w Polsce.

Spektakularny sukces Fighting Oligarchy Tour rozsierdził, a może tylko zawstydził partyjną wierchuszkę, która zdezorientowana wygraną Trumpa podkuliła ogon i nadal liże rany. Nie bardzo wiedząc, jak dojechać populistycznego demagoga, skoro tradycyjne strategie sromotnie zawiodły, postanowiła nie drażnić wyborców umiarkowanych retoryką, którą mogliby uznać za nazbyt lewacką. Woli czekać, aż prezydent sam wszystko spieprzy, i dopiero wówczas ostro wejść do gry. Znaczy przed wyborami połówkowymi za półtora roku.

Takiej rady udzielił im tuż po zaprzysiężeniu republikanina legendarny James Carville, architekt pierwszej kampanii prezydenckiej nikomu nieznanego gubernatora Arkansas Billa Clintona. W ubiegłotygodniowym wywiadzie dla "Daily Beast" ów polityczny wyga lamentował, że Bernie i Alex niepotrzebnie robią dym i kompromitują partię naiwnym radykalizmem. "Wiecie, czego nie potrafią? – perorował. – Wygrać wyborów. Żadne nie pokonało w otwartej walce republikanina. Dobrze wychodzi im tylko bajerowanie dziennikarzy".

Nestorowi coś się pomyliło albo świadomie deprecjonuje partyjnych towarzyszy, którzy ośmielili się pójść inną drogą niż jego umiarkowani pupile. Zarówno Sanders, jak i Ocasio-Cortez wielokrotnie nokautowali republikańskich rywali we własnych obwodach kongresowych. Wprawdzie bardzo liberalnych, ale fakt jest faktem. Niemniej Carville uważa tournée za "kontrproduktywne", utrwalające wizerunek demokratów jako formacji "wielkomiejskiej, oderwanej od bolączek prowincji". Nie spodobała mu się nawet nazwa przedsięwzięcia. "Wprowadzili do tej elitarnej gadki kolejne słówko, którego nikt normalny nie używa – podkreślił. – 90 proc. mieszkańców naszego kraju nie wie, co znaczy oligarchia".

Doprawdy? Przecież to centrowy Joe Biden, wygłaszając pożegnalne przemówienie do narodu, ostrzegł, że "w Ameryce rodzi się oligarchia, konglomerat ekstremalnego bogactwa, władzy i wpływów, który realnie zagraża demokracji oraz konstytucyjnym swobodom obywateli". A nowe słówka mają swój urok. Wystarczy przypomnieć, jak zawrotną karierę zrobił "kompleks militarno-przemysłowy", przed którym ostrzegał rodaków, żegnając się z Białym Domem Dwight Eisenhower.

Dinozaury wymierają powoli

Bernie Sanders już osiągnął szczyt powodzenia. Wciąż porywa tłumy, ujmuje młodych Amerykanów szczerością, na którą są szczególnie wyczuleni, wiernością przekonaniom głoszonym od ponad pół wieku, uczciwością, bo nie bierze pieniędzy od korporacji ani bogaczy. Ale jesienią 2028 r. skończy 87 lat, więc o prezydenturze musi zapomnieć. Pani Clinton z trudem wydarła mu partyjną nominację do Białego Domu. Gdyby w prawyborach 2016 r. głosowali tylko ludzie poniżej pięćdziesiątki, to on stawiłby czoła Trumpowi. I być może wygrał, bo miał 14-procentową sondażową przewagę, gdy była sekretarz stanu szła z republikaninem łeb w łeb.

Teraz Bernie ewidentnie namaszcza nową pretendentkę do najwyższej godności w państwie. Oczywiście wbrew zestrachanej partyjnej wierchuszce usiłującej marginalizować kongresmenkę z Queensu. Pod koniec ubiegłego roku kierownictwo odmówiło jej stanowiska wiceszefowej komisji nadzoru i reformy rządu, powierzając synekurę 74-letniemu Gerry’emu Connolly’emu. Choć zawodowo obserwuję tutejszą politykę ponad trzy dekady, pierwszy raz usłyszałem to nazwisko. Podobnie jak przytłaczająca większość Amerykanów.

"Przywódcy partii kolejny raz dowiedli, że są całkowicie odporni na wiedzę – komentował liberalny magazyn »The New Republic«. – Skądinąd wiadomo, że kandydaturę Conelly’ego pchnęła była spikerka Pelosi". Można wątpić, czy strategia przeczekiwania burzy, zamiast stawienia jej czoła, poprawi notowania sponiewieranej lewicy. Nawet jeśli Trump rzeczywiście wszystko popsuje, a szanse ma spore, wyborcy nie rzucą się w ramiona kunktatorów, tylko spytają: dlaczego siedzieliście z założonymi rękami?

AOC zaczęła karierę od pokonania siedem lat temu w prawyborach urzędującego na Kapitolu przez dwie dekady partyjnego kolegi Joe Crowleya. Media ją ignorowały, potrafiła jednak nawiązać kontakt z wyborcami za pośrednictwem tak egzotycznych jeszcze wtedy dla starszych polityków narzędzi komunikacyjnych jak Instagram czy Snapchat. Wygrała, stała się najbardziej rozpoznawalną osobą w Izbie Reprezentantów, tymczasem prócz republikanów opluwały ją także demokratyczne dinozaury, które dwukrotnie dowiodły własnej bezsilności wobec Trumpa.

Stare slogany, układy, metody w nowej rzeczywistości politycznej nie działają. Zwaśnione połówki społeczeństwa pałają do siebie rosnącą niechęcią, więc łagodzenie przekazu, ciążenie ku mitycznemu, dawno nieistniejącemu centrum to strategia zamierzchła, nieskuteczna, wręcz od czapy. Weteranom udało się wykosić z prawyborczego wyścigu Berniego Sandersa. Na Alexandrii Ocasio-Cortez połamią sobie zęby. Śmiem przypuszczać, że w 2028 r. nowojorska kongresmenka nie tylko przystąpi do zmagań o nominację Partii Demokratycznej na prezydenta, ale i ją zdobędzie.

onet

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz