Magdalena Biejat będzie kandydatką Lewicy w wyborach prezydenckich – ujawniła na początku grudnia Polityka Insight. Informację tę niemal natychmiast zdementował na portalu X rzecznik prasowy Nowej Lewicy, Łukasz Michnik, który poinformował, że “decyzja jeszcze nie zapadła” i zostanie podjęta dopiero w trakcie Rady Krajowej partii 15 grudnia.
Nie jest przypadkiem, że Lewica jest ostatnią z reprezentowanych w parlamencie sił, która jeszcze nie przedstawiła kandydata – lub kandydatki – w przyszłorocznym prezydenckim wyścigu. Dla lewicy wybory te będą bowiem wyjątkowo trudne, znacznie trudniejsze niż tegoroczne wybory lokalne i europejskie. Głównie za sprawą startu Rafała Trzaskowskiego, ale nie tylko.
Idealny kandydat lewicy jest… z KO
Jak wynika z badań elektoratów, robionych regularnie przez CBOS, w Polsce na lewicę bynajmniej nie głosuje największa grupa wyborców określających swoje poglądy jako lewicowe. Głosują bowiem na KO. Dlatego w wyborach prezydenckich Trzaskowski nie tylko przyciągnie praktycznie wszystkich określających się jako lewicowi wyborców popierających PO. Zagłosuje na niego także część tych, którzy w ostatnich wyborach poparli lewicę. I to już w pierwszej turze.
Z punktu widzenia ogólnie progresywnego wyborcy – a taki jest w Polsce elektorat definiujący się jako lewicowy – Trzaskowski jest bowiem kandydatem niemal idealnym. Spełnia wizerunkowe oczekiwania, jakie tego typu elektorat ma wobec prezydenta: ma dobrą prezencję, jest wykształcony, wypracował sobie rozległe międzynarodowe kontakty, zna języki, nie będzie więc “przynosił Polsce wstydu” reprezentując kraj na arenie międzynarodowej. Trzaskowski daje też gwarancję – znacznie silniejszą niż dawałby Sikorski – że kluczowe dziś dla progresywnego elektoratu sprawy, takie jak związki partnerskie czy liberalizacja aborcji nie będą blokowane przez prezydenta. Elektorat lewicowy chce też po prostu dokończyć odsuwanie PiS od władzy. A Trzaskowski wydaje się dziś najbezpieczniejszą opcją, by pokonać kandydata PiS. Niezależnie od tego, czy Karol Nawrocki dotrwa do wyborów, czy zostanie wcześniej wymieniony.
O tym, jak mordercza jest rywalizacja z Trzaskowskim z lewej strony, boleśnie przekonał się w 2020 r. Robert Biedroń. Zdobył wtedy zaledwie 2,22 proc. głosów – mniej niż Magdalena Ogórek (2,38 proc.) pięć lat wcześniej. Wynik Ogórek można było zracjonalizować tym, że partia postawiła na nieznaną, egzotyczną kandydatkę, która w kampanii wyborczej nie była w stanie wyartykułować ani jednego lewicowo-progresywnego postulatu. Ostatecznie skończyła jako twarz pisowskich mediów.
Wynik Biedronia był dla lewicy tym bardziej bolesny, że kandydat nie był pozbawionym charyzmy człowiekiem znikąd. Wręcz przeciwnie – był najbardziej chyba rozpoznawalnym politykiem lewicy, osobą nieustannie obecną w mediach, niezwykle zasłużoną dla walki o prawa społeczności LGBT+. W starciu z Trzaskowskim niewiele mu to jednak pomogło.
Magdalena Biejat, czyli triumf rozsądku
Dziś nikt nie chce powtórzyć klęski Biedronia czy wyniku Ogórek. Ktokolwiek z lewicy nie podejmie się startu, będzie musiał przygotować się na bardzo trudną walkę, najpewniej zakończoną mniej lub bardziej rozczarowującym wynikiem i normalnymi w takiej sytuacji pretensjami kolegów i koleżanek z partii.
Magdalena Biejat w tej sytuacji faktycznie wydaje się dla lewicy zdroworozsądkowym wyborem. Wicemarszałkini Senatu już raz starła się z Trzaskowskim w wyborach w stolicy i osiągnęła tam całkiem przyzwoity wynik 12,86 proc. W skali kraju będzie on nie do powtórzenia – Polska nie jest tak progresywna, jak stolica. Do tego w Warszawie ludzie mogli zagłosować na Biejat, by pokazać Trzaskowskiemu żółtą kartkę. Mogli być przy tym pewni, że głos na kandydatkę lewicy nie doprowadzi do zwycięstwa PiS. Dlatego, nawet gdyby Biejat zdobyła za rok 6 proc., lewica mogłaby to uznać za umiarkowany sukces.
Biejat jako kobieta, umiejąca w sposób akceptowalny dla niezaangażowanych silnie w polityczny spór wyborców przedstawiać progresywne postulaty mogłaby zmobilizować młodszy, bardziej wielkomiejski elektorat lewicy, a przynajmniej powstrzymać jego odpływ do Trzaskowskiego już w pierwszej turze.
Jako wicemarszałkini Senatu Biejat nie pełni też przy tym ważnego stanowiska, którego pełnienie kłóciłoby się z prowadzeniem kampanii. Trudniej byłoby o to Agnieszce Dziemianowicz-Bąk. Ministra pracy i polityki społecznej jest dziś najlepiej ocenianą reprezentantką lewicy w rządzie i szkoda byłoby poświęcać jej pozycję – na której może się jeszcze bardziej budować – na rzecz kampanii, w której lewica najpewniej zajmie czwarte, jeśli nie piąte miejsce. Bo osiągając w wyborach słaby wynik, roztrwoniłaby jakąś część politycznego kapitału, który zbudowała w ostatnich latach.
Na giełdzie lewicowych nazwisk krążyły jeszcze ministra ds. równości Katarzyna Kotula i prezydent Włocławka Krzysztof Kukucki. Kotula zawsze była mało prawdopodobną opcją, a Kukucki jest w tej chwili bardzo słabo znany opinii publicznej. Poza tym lewica od lat obiecywała wyborczyniom, że w tym roku postawi w wyborach prezydenckich na kobietę i nie może zupełnie zapomnieć o tej obietnicy.
Będzie tłoczno w lewicowym polu?
Ktokolwiek nie otrzyma partyjnej nominacji, zapewne będzie musiał nie tylko zmierzyć się z Trzaskowskim. Do starcia mogą też stanąć rywale z lewej strony.
Swojego kandydata będzie pewnie próbowało wystawić Razem. Partia Adriana Zandberga odeszła niedawno z koalicyjnego klubu lewicy i ustawiła się w zdecydowanej opozycji do rządu. Połowa parlamentarnej reprezentacji partii – w tym Magdalena Biejat – nie zgadzając się z tą decyzją, opuściła szeregi Razem. Start w wyborach prezydenckich to pierwsza okazja dla Razem, by przypomnieć wyborcom, że jest zdolną do normalnego, samodzielnego funkcjonowania partią, a nie tylko kilkuosobową sejmową kanapą.
Gdyby Zandberg zmierzył się w wyborach z popieraną przez Nową Lewicę Biejat, to naprzeciw siebie stanęliby dwaj byli współprzewodniczący Razem. Można się spodziewać, że ich kampanijny spór przybierze wysoką temperaturę.
Swój start zapowiedział też lider Związkowej Alternatywy Piotr Szumlewicz, działacz związkowy i komentator bardzo pryncypialnie atakujący w ostatnich miesiącach z lewej strony zarówno Nową Lewicę, jak i Razem.
Nie wiadomo czy Szumlewiczowi uda się zebrać 100 tys. podpisów, co jest konieczne do rejestracji kandydatury, nie jest to pewne nawet w wypadku Zandberga. Załóżmy jednak, że się uda i w wyborach wystartuje trzech lewicowych kandydatów. W takiej sytuacji, z Trzaskowskim w stawce, osiągnięcie przez któregokolwiek z nich poparcia większego niż 5 proc. wydaje się niemożliwe.
Uda się przełamać złą passę?
Fatalny wynik Biedronia z 2020 r. okazał się początkiem czarnej serii dla lewicy. Wszystkie jej kolejne wyniki – w wyborach parlamentarnych w 2023, lokalnych i europejskich w 2024 – były rozczarowaniem. Rok po wyborach 15 października lewicowa koalicja Razem i Nowej Lewicy rozpadła się. Wielu lewicowych wyborców odczuwa frustrację tym, jak ważne dla nich sprawy są nie do przepchnięcia w tym Sejmie.
Lewica bardzo potrzebuje wyniku przełamującego złą passę, dającego nadzieję na to, że ta formacja zaczyna odzyskiwać poparcie i może liczyć na nowe życie. Powtórzenie scenariusza z 2015 i 2020 r. wzmocni kryzysowe tendencje po lewej stronie.
O dobry wynik może być jednak naprawdę ciężko. Jednocześnie Lewica musi wystawić kandydata. Nie może poprzeć Trzaskowskiego już w pierwszej turze, bo elektorat odczytałby to jako wywieszenie białej flagi. W polityce czasem niestety trzeba podejmować, wydawałoby się beznadziejne walki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz