Matczak: Algorytm błogosławi tym, którzy najskuteczniej monetyzują własne cierpienie, 26.07.2025


 

TikTok - ta współczesna katedra dźwięku i ruchomego obrazu - ma swoją liturgię, swoje święte pieśni i swoich mistyków montażu.

W dawnych czasach, żeby zaznaczyć przejście z jednej fazy życia do drugiej, trzeba było iść do szamana, dać się posmarować krwią jaguara albo przynajmniej zaliczyć bierzmowanie. Dziś wystarczy założyć konto na TikToku i podłożyć pod swoje zdjęcia piosenkę Sii.

„I’m unstoppable, I’m a Porsche with no brakes" (Jestem nie do zatrzymania, jestem jak porsche bez hamulców) – śpiewa wokalistka, a my w tym czasie pokazujemy, jak z brzydkiego kaczątka staliśmy się łabędziem, jak wyleźliśmy z depresji albo przynajmniej, jak opuściliśmy toksycznego chłopaka, który nie chciał słuchać Sanah.

TikTok – ta współczesna katedra dźwięku i ruchomego obrazu – ma swoją liturgię, swoje święte pieśni i swoich mistyków montażu.

Tam nie trzeba już ani księdza, ani rabina, ani nawet terapeuty. Wystarczy fragment pianina Einaudiego, żeby wyznać traumy, pogrzebać starą wersję „ja" i narodzić się na nowo – wszystko to w czterdzieści sekund, nie czterdzieści dni czy, nie daj Boże, lat.

To nowy rytuał inicjacyjny:

muzyka + przemiana + sentymentalna narracja. Tak rodzą się tiktokowi szamani samorozwoju.

Tu nie ma czasu na post i medytację. Tu wystarczy zwolnione tempo i wzniosły refren. Miejsce kapłana zajęła popowa piosenkarka, miejsce dzwonów kościelnych – soundtrack z „Amelii". A bóstwo? To algorytm, który błogosławi tym, którzy najskuteczniej monetyzują własne cierpienie.

Oglądasz te filmy i czasami poważnie myślisz: „To wzruszające!". Ale po trzecim z rzędu klipie z hasztagiem #uleczony zaczynasz analizować tę nową świecką tradycję. Powtarzalność motywów przypomina stare rytuały. Dzisiaj jednak są one solowe, nie wspólnotowe. Ktoś każe ci oglądać, płakać, klikać i lajkować – ale nie daje ci prawa uczestniczyć. Jesteś tylko widzem obrzędu, w którym ktoś właśnie „odnalazł siebie" przy dźwiękach „Until I Found You" – i ma nadzieję, że ty też siebie odnajdziesz, ale dopiero po zobaczeniu wszystkich reklam.

Oczywiście, można się z tego śmiać. Ale pod tym irytującym autotematyzmem kryje się autentyczna tęsknota za formą.

Młodzi ludzie montują filmy o swojej depresji, bo nikt już nie pokazuje im, jak wygląda rytuał wyjścia z ciemności.

Nikt nie mówi, że nie trzeba robić z tego show – ale też nikt nie daje innej sceny. Więc mają TikToka i Się.

„Unstoppable" staje się ich muzyczną pieśnią triumfu. Refren wchodzi dokładnie wtedy, gdy pokazują swoje nowe włosy, sylwetkę po siłowni albo błysk w oku odzyskany po czterech miesiącach terapii. To cyfrowa wersja chrztu, tylko zamiast wody, krzyżyka na czole i świętego oleju jest komentarz: „You go girl!" i trzy emotikonki ognia.

W tym sensie „Unstoppable" to nowe „Requiem". Tyle że nie dla umarłych, ale dla dawnej wersji siebie. Rytuał nie polega już na tym, że społeczność żegna twoje ciało, tylko na tym, że lajkuje twoje odrodzenie. Zamiast ikony zdjęcie profilowe. Zamiast kadzidła – dym z elektronicznego papierosa. Ale struktura została jak w klasycznych „Obrzędach przejścia" Van Gennepa: separatio (oddzielenie od dawnego mnie) – liminalitas (próg przejścia, chaos) – reintegratio (powrót w nowej formie). Symboliczna śmierć i odrodzenie z popiołów.

Pozornie ten rytuał nie potrzebuje wspólnoty. Wprawdzie komentarze w stylu „płaczę!" albo „rel" tworzą cyfrową grupę przejścia, ale nikt nie wie, kim jesteś i gdzie to przejście się odbyło. Nie potrzebujesz księgi gości ani świadków – wystarczy, że ktoś kliknie serduszko.

A może jednak jest tu wspólnota? Tylko nie taka jak u Durkheima – rytualna, cielesna, lokalna – ale oparta na formacie. Wirtualna wspólnota postrytualna: nie powstaje przez fizyczną obecność, lecz przez rozpoznanie formuły. Jeśli leci muzyka z „Amelii" – ktoś właśnie pokazuje, jak umarł mu dziadek. Jeśli brzmi „Experience" Einaudiego – to ktoś właśnie pokonał chorobę albo wyszedł z rozwodu. I nie potrzebujesz nic więcej, byś go zrozumiał – wystarczy muzyka. To nowa wersja „Ave Maria", w której głosem anioła jest tiktokowy voiceover.

Te podkładane pod miliony tiktokowych filmów utwory – „Unstoppable", „Until I Found You", „Running Up That Hill" – działają jak cyfrowe sakramenty.

Ich funkcją jest nie tylko upiększyć moment, ale też go uświęcić. Uporządkować emocję, nadać jej rytm i strukturę. W świecie, w którym wszystko stało się płynne, muzyka jest jedyną formą stałą.

Złośliwi powiedzą, że to wszystko kicz i estetyka cierpienia dopasowanego do pionowego ułożenia telefonu. Że poważne emocje nie powinny być ozdabiane filtrami i piosenkami pop. Ale tak naprawdę kto ich nauczył przeżywać dojrzewanie, stratę, transformację? Kto jeszcze potrafi zorganizować rytuał, w którym można płakać, przejść przez ból i wyjść po drugiej stronie, nie czując się śmiesznym? Kościół jest zajęty podlizywaniem się skrajnej prawicy, terapeuta za drogi, babcia nie ma już siły, a szkoła uczy co najwyżej, jak zdać maturę z rozszerzonej biologii. Został TikTok. I Sia.

Więc może spójrzmy z miłością na tę potrzebę wyrażenia siebie. Bo to, co widzimy, to nie tylko żebranie o lajki – to autentyczna próba odzyskania rytuału, choćby na ścieżce dźwiękowej. Takiej, która pozwoli powiedzieć: „Wyszłam z tego" bez słów i da czyjemuś cierpieniu początek, kulminację i zakończenie – jak w każdej porządnej opowieści. A tym samym ulgę, która przychodzi, gdy uświadamiasz sobie, że to, co czujesz, ktoś już kiedyś też czuł – i przeżył.

W tym sensie nie ma w tym kiczu – jest rytuał emocjonalnego samonazwania. Jeden utwór, tysiące historii, które różnią się wszystkim poza tą melodią, co spaja je w jedno wielkie: „Ja też tak miałam". To nie banał – to muzyczna wersja communitas. I to jest piękne.

Więc jeśli następnym razem zobaczysz kogoś, kto przy muzyce Sii pokazuje swoje blizny, metamorfozę albo pierwszy uśmiech po roku ciszy – nie kpij. To nowa liturgia, a Sia jest naszą popową Hildegardą z Bingen. To rytualizacja bez fizycznej wspólnoty, msza bez ołtarza, święto bez święta. Ale to też jakaś próba ocalenia sensu. Bo rytuał nie musi być starożytny – musi być powtarzalny, rozpoznawalny i strukturalny. A ten tiktokowy taki jest.

red. Ewa Wieczorek

Marcin Matczak
Marcin Matczak – ur. w 1976 r., specjalista od teorii i filozofii prawa, profesor na Wydziale Prawa i Administracji UW

wyborcza


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz