Przesmyk suwalski. "Ludzie! Jak coś będzie, to ta rakieta p***e wam na Warszawę"
Najpierw ćwiczą musztrę, potem idą do lasu, gdzie trenują taktykę. Nasłuchują, czy w pobliżu nie czai się wróg. Kiedy któreś z nich usłyszy na przykład rozgniatane liście, krzyczy "kontakt"! Oddział zajmuje pozycje i strzela - "psz,psz,pszy - nie użyają kulek, ponieważ nie wszyscy mają ochronne gogle.
- Przesmyk suwalski? Coś tam słyszałem - mówi siedemnastoletni Dominik.
Tłumaczę, że według niektórych koncepcji część Polski, wciśnięta pomiędzy obwód królewiecki i Białoruś jest miejscem strategicznym. Zajęcie tego terenu pozwoliłoby Rosji odciąć Litwę, Łotwę oraz Estonię od reszty NATO. O miejscu, w którym mieszka Dominik, eksperci i wojskowi mówią: "pięta achillesowa" albo "miękkie podbrzusze" NATO.
Jestem ciekawy, co on o tym myśli.
- Szczerze? Co będzie, to będzie, ja mam wywalone. Uczę się w technikum, oceny mam dobre, żyć nie umierać. Przyszłości nie planuję. Zdrowy jestem, więc może być, że za rok na komisji wojskowej dadzą mi kategorię "A". Co bym zrobił, gdyby mnie wezwali do wojska? No poszedłbym. Chociaż wolałbym nie - odpowiada.
Na ulicach Gołdapi zagaduję jeszcze kilka osób.
Dominika: Nie oglądam wiadomości. Nie wiem, co się dzieje i jestem spokojna.
Basia, urzędniczka: Niedawno było u nas szkolenie "Security-25". Brali w nim udział: pracownicy urzędu gminy, straż pożarna, WOT... Ćwiczyli scenariusz, w którym w lesie znaleziono drona. Nie, to nic szczególnego. Mamy takie szkolenia co trzy lata: wcześniej na przykład do gminy wpadł terrorysta. Nie wyobrażam sobie, żeby coś złego naprawdę mogło się u nas stać.
Hubert, kolega Basi z pracy: O tym, że jest niebezpiecznie, mówi się w wiadomościach. Tutaj pan tego nie usłyszy.
Rzeczywiście, o poczuciu zagrożenia wiele nie usłyszę. Ewa Szyc, psycholożka, która pracuje w Sejnach powie mi, że o lęku przed Rosją jej klienci prawie nie wspominają. O strachu trudno mi porozmawiać z ludźmi mieszkającymi pomiędzy Augustowem, Suwałkami i Sejnami. O niepokoju, który czasem się pojawia: łatwiej. O planach na wypadek wojny? Jak najbardziej.
Do ostatniej kropli krwi
Aleksandra pracuje jako fizjoterapeutka w Suwałkach, ma piętnastoletnią córkę, Lenę. Sprawę mają przegadaną. Alarm może się wydarzyć w nocy, kiedy są razem. Wtedy sytuacja jest jasna: schodzą do piwnicy, czekają, aż się skończy i "suną" za miasto. Ale coś zdarzyć się może w dzień, kiedy Aleksandra będzie w pracy, a Lena w szkole. Telefony w takiej sytuacji najprawdopodobniej przestaną działać.
- I co wtedy? - dopytuję.
- Mamy ustalony punkt zbiórki za miastem, u dziadków. Ja mam samochód... - mówi Aleksandra.
- Ja biorę rower i jadę - dodaje Lena. Gdyby trzeba było uciekać dalej, mają dwa-trzy miejsca u rodziny, gdzie na stałe jest trochę ich rzeczy. Niestety po prawej stronie Wisły.
Dla Aleksandry to tylko gdybanie, bez obaw. Bezpieczna czuje się też Lena. Dziewczyna jest zapisana do stowarzyszenia proobronnego "Strzelec". O tym, że jednostka "Strzelca" powstaje w Suwałkach przeczytała w Librusie, czyli dzienniku elektronicznym. Spodobało się jej, że będzie mogła nosić mundur. Dwa razy w miesiącu chodzi na zbiórki. Najpierw ćwiczą musztrę: stają w szeregu, robią baczność, zwrot, prezentują repliki broni, maszerują. Później idą do lasu, gdzie trenują medycynę pola walki i taktykę. Polega to na przykład na tym, że idą w szachownicy i nasłuchują, czy w pobliżu nie czai się wróg. Kiedy któreś z nich usłyszy na przykład rozgniatane liście, krzyczy "kontakt"! Oddział zajmuje pozycje i strzela: "psz, psz, pszy" - nie używają kulek, ponieważ nie wszyscy mają ochronne gogle.
Dla Leny to przede wszystkim zabawa. Ale zanim otrzymała stopień "starszego strzelca", musiała złożyć przysięgę pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego. Obiecała bronić Polski "do ostatniej kropli krwi". Jak to rozumie?
- Gdyby coś się działo, chciałabym jakoś pomagać. Ale w praktyce musiałabym się chyba zapytać mamy.
Myśli, że jakiś konflikt może się w Polsce kiedyś zdarzyć, ale na pewno nie spodziewa się go teraz.
Plecak jest standardem
Dom Krzysztofa znajduje się na wsi, 30 kilometrów w linii prostej od granicy z Białorusią. Mieszka tam z żoną i dwójką nastoletnich dzieci. Najgorszego spodziewał się raz, kiedy Rosja zaczęła pełnoskalową inwazję na Ukrainę. Był wtedy żołnierzem WOT-u, dostał kilka godzin na przyjazd do jednostki. Żona się rozpłakała, on zapewniał, że wszystko jest w porządku, ale tak naprawdę sam nie wiedział, czego się spodziewać.
- Zawieźli nas do lasu i kazali nam kopać okopy. Nie, żeby się w nich bronić, tylko jako ćwiczenie. Zwołali nas i okazało się, że nie ma pomysłu, co z nami robić. Wszyscy okopali się jeden obok drugiego, zero pomyślunku. Gdyby to wszystko było naprawdę, jedna seria mogłaby nas wszystkich wykosić.
Po powrocie do domu rzucił papierami, bo jak mówi, najbardziej go przeraził ten bajzel. Teraz jest spokojny. Wierzy w Boga, telewizji nie ogląda, na co dzień nie zawraca sobie głowy żadnymi spekulacjami, ale uważa, że warto być przygotowanym. Na wypadek "blackoutu" ma agregat prądotwórczy i filtr do wody. A w przypadku wojny?
- Nie ma co popadać w paranoję, zdrowy rozsądek przede wszystkim. Plecak jest standardem: woda, batony, pokserowane dokumenty. Pilnuję, żeby samochód był zawsze zatankowany, przynajmniej do trzech czwartych baku. Gdyby coś się wydarzyło, to pierwszą rzeczą byłoby wywiezienie dzieciaków i żony. Najlepiej z kraju albo przynajmniej na drugą stronę Wisły.
Sądzi jednak, że w praktyce nie byłoby na to czasu. Rozmawiał o tym kiedyś z sąsiadem: co by zrobili, gdyby....
"Sześćdziesiąt krów mam, to co ja zrobię? Zostawię?" - powiedział sąsiad.
Krzysiek myśli sobie tak: gdyby na jego podwórku pojawili się rosyjscy albo białoruscy żołnierze, postawiłby pięciolitrowy galonik na stół (do połówki nie ma co siadać). Może udałoby mu się z nimi dogadać, byłyby to w końcu pewnie zwykłe chłopaki. A w ogródku zakopał beczkę z ziemniakami. Na wszelki wypadek.
Problem percepcji
Jadę do Augustowa: sześćdziesiąt kilometrów od granicy z Rosją, trzydzieści pięć od granicy z Białorusią.
Wiceburmistrz miasta, Filip Chodkiewicz, lekko wzdycha, kiedy pytam o przesmyk.
- W rzeczywistości Augustów jest nieporównanie bezpieczniejszym miastem od Warszawy czy Gdańska. Ulice są spokojne, ludzie się znają. Naszym problemem jest percepcja tego miejsca. Kiedy w 2022 roku Politico napisało, że przesmyk suwalski jest jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na ziemi, wiele osób z innych części Polski potraciło głowę. Ludzie dzwonili i pytali, czy na rogatkach miasta stoją wojska, czy są tutaj poustawiane zasieki. To może się panu wydawać śmieszne, ludziom z branży hotelarskiej do śmiechu nie było.
Tyle o percepcji. A jeśli chodzi o fakty? - Jesteśmy położeni w konkretnym miejscu i zdajemy sobie z tego sprawę.
Urząd miasta pracuje nad tym, by zapewnić wodociągom i instalacjom alternatywne zasilanie. Trwa modernizacja systemu informatycznego, która ma go uczynić bardziej odpornym na ataki hakerskie. W innym zespole urzędnicy pracują nad modelem komunikacji z mieszkańcami w sytuacjach kryzysowych. Zleciliśmy też audyt procedur i wieloobszarową analizę bezpieczeństwa. Filip Chodkiewicz zastrzega, że może mówić tylko na "pewnym poziomie ogólności".
- Ustawa o obronie cywilnej zaczęła obowiązywać z początkiem tego roku. Ten proces dopiero nabiera rozpędu. Ale gwarantuję panu, że w ostatnich latach w Augustowie siadamy do tych tematów ze znacznie większą uważnością niż kilka lat temu.
Przeczekać chaos
Filip Chodkiewicz wspomniał, że urzędnicy, w tym burmistrz Augustowa, jeździli do Ukrainy, by przyjrzeć się, jak funkcjonują tamtejsze samorządy. Niektóre ich rozwiązania "będą wdrażane wszędzie tam, gdzie okażą się kompatybilne z systemem w Polsce" (ale wiceburmistrz na razie nie chciałby wchodzić w szczegóły).
Do Ukrainy jeździli też strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej z Augustowa.
- To na naszą jednostkę wpłynęło bardzo mocno, w pozytywnym znaczeniu tego słowa - mówi Zbysław Kurczyński, prezes OSP. - Dzięki kontaktom z ukraińskimi strażakami wiemy, że w momencie konfliktu niezbędny jest ciężki sprzęt, który wszędzie wjedzie. Ukraińcy mają dzielne Kamazy, my kupujemy Unimoga - mówi.
Czy dzięki pobytom w Ukrainie czuje, że wiedziałby co robić, gdyby w Polsce coś się działo? Jeśli ma jakieś wnioski, to chyba takie: nie pakować rodziny w samochód, bo wszystkie autostrady i tak się zakorkują. Przeczekać początkowy chaos. I robić swoje. Pod względem technicznym praca strażaka w czasie pokoju i wojny nie różni się szczególnie.
- Dochodzą oczywiście obowiązki związane z wojną, ale zasady prowadzenia akcji ratowniczych są takie same. Jeżeli będziemy mieli taki hart ducha i zawziętość jak Ukraińcy, to sobie poradzimy - mówi. Plecaka ewakuacyjnego nie zamierza pakować, żeby nie prowokować losu. Nie spodziewa się w Augustowie niczego złego.
Dreszczyk
Idę na spacer. Jest ciepły, słoneczny dzień, w radiu mówią o otwarciu granicy z Białorusią i o pieniądzach na obronę cywilną. Augustów, jak mówił Filip Chodkiewicz, jest spokojnym, cichym miastem.
Burmistrz wspomniał, że niecałe dziesięć lat temu z kolegami zakładał klub strzelecki, który w ostatnich latach cieszy się sporym zainteresowaniem. Umawiam się na rozmowę z Jackiem Truszkowskim, prezesem klubu, ale mam jeszcze chwilę czasu. Zagaduję ludzi.
- Tata mnie zapewnia, że nie ma szans, żeby była wojna, ale ja trochę się obawiam, że coś może być. Czasem rozmawiam o tym ze znajomymi. I jest strach, ja w ogóle jestem strachliwą osobą. Kiedy do Polski wleciały drony, od razu poczułam taki dreszczyk - mówi szesnastoletnia Olga.
Jej kolega Kacper mówi, że tym się akurat zupełnie nie przejął, ponieważ miał tego dnia sprawdzian z matematyki i co innego zaprzątało mu głowę. - A jeśli chodzi o postawę wojskową, to skończyłem szkołę muzyczną i gram na saksofonie... Dlatego wydaje mi się, że gdybym miał być kiedykolwiek w wojsku, to najbardziej odpowiednim miejscem dla mnie byłaby orkiestra wojskowa - dodaje.
- Ja mam małe dziecko, ma niecałe dwa lata i to jest teraz całe moje życie, więc nic panu o Rosjanach nie powiem. Zupełnie o tym nie myślę, bo nie chcę się bać, wystarczy mi, że mój mąż przez cały czas o tym mówi - uśmiecha się przepraszająco kobieta w średnim wieku.
Zagaduję szczupłą seniorkę, która szykuje się, żeby wsiąść na rower. Odpowiada z lekkim amerykańskim akcentem.
- Bo ja w Ameryce mieszkam, stąd jestem i przyjechałam na tydzień. Moim zdaniem z Putinem należałoby się dogadać. Oczywiście! Tyle lat żyliśmy dobrze z Rosją! Mówi pan, że Putin to agresor? Dlatego, że go prowokujemy! Powiem panu, że w Ameryce myśli się o tym wszystkim zupełnie inaczej.
Nie rozwija, wskakuje na rower i odjeżdża. Wracając do samochodu widzę, jak pani, która o Rosjanach nie myśli, spotyka się z mężem. Wraz z dzieckiem wchodzą do agencji ubezpieczeniowej.
"Jesteśmy buforem"
Jacek Truszkowski, prezes klubu strzeleckiego SAS potwierdza słowa burmistrza o wzroście zainteresowania bronią palną.
- Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie było nas około czterdziestu, obecnie mamy ponad 250 członków. Nikt nie mówił, że to na Rosjan, ale ludziom jakoś tak zachciało się nauczyć obchodzić z bronią - ciągnie Jacek. - Kiedyś w ogóle patrzono na nas dziwnie, jakby to, że uczymy się strzelać, było jakieś podejrzane albo niebezpieczne. Wydaje mi się, że to nastawienie powoli się zmienia.
- A do dronów można strzelać tak samo, jak do rzutek - wtrąca wesoło Zygmunt, członek klubu.
A tak na poważnie? Jacek mówi, że wielu jego kolegów ze strzelnicy ma podejście patriotyczne i byłoby gotowych wykorzystać swoje zdolności w razie potrzeby. Gorzej jest z młodymi. - Zwykle słyszę, że gdyby wojna faktycznie wybuchła, to oni spakowaliby manatki i uciekali na drugą stronę Wisły. Denerwuje mnie to, ale co mam zrobić?
Kiedy dochodzi do rozmów na ten temat, okazuje się, że prawie każdy o tej ewentualności przynajmniej czasem myśli. Nerwówki jednak żadnej nie ma. Tylko ostatnio, kiedy pojawiły się drony, do Jacka zadzwoniła spanikowana koleżanka: "modlimy się z mamą, żeby wszystko dobrze się skończyło, będzie wojna". Jacek przekonywał, że wojny nie będzie, Polska ma sojuszników, nic się nie dzieje.
Mówił tak, ponieważ rzeczywiście czuje się spokojny, wierzy w odstraszającą moc NATO. Czy liczy się z tym, że coś może się wydarzyć? A i owszem. Chciałby, żeby tylko żona i jego syn jak najszybciej wyjechali.
- Wiem, jakie jest nasze położenie. Myślę, że rzeczywiście jesteśmy buforem - gdyby coś się działo, moglibyśmy spowolnić wroga, ale raczej nie mam złudzeń, bariera byłaby na Wiśle.
Z drugiej strony, gdyby miał na poważnie zastanowić się nad wszystkimi zagrożeniami, o których mowa w mediach, to gdzie w zasadzie byłoby bezpiecznie? Ma inne problemy niż zastanawianie się nad tym, co mogłoby się wydarzyć. Jakie? Jego syn nadużywa internetu, więc Jacek skonfiskował mu telefon i od tego czasu chłopak jest na niego śmiertelnie obrażony.
Najbezpieczniej przy granicy?
Zostawiam strzelnicę pod Augustowem i jadę na wschód. To zapewne przypadek, ale im bliżej granicy jestem, tym trudniej jest mi znaleźć kogoś, kto by o scenariuszach wojennych choć spekulował.
- Mam 80 lat, czego ja mam się bać? Gdyby coś się działo, a to przecież bardzo mało prawdopodobne, to przecież pojadą wpieriod! Czego mieliby chcieć od nas? - wzrusza ramionami Włodzimierz, który mieszka w samotnym domu przy drodze, piętnaście kilometrów od Białorusi.
Zatrzymuję się na chwilę w Lipsku, miasteczku liczącym około dwóch tysięcy mieszkańców, żeby porozmawiać z Krzyśkiem i Łukaszem. Mówią, że z ich rocznika w szkole została garstka osób - wszyscy wyjechali, kiedy Polska weszła do Unii. Oni założyli tu rodziny, bo "jeśli chce się pracować, zawsze coś się znajdzie". Co konkretnie? Budowlanka i ogrodnictwo. Śmieją się, kiedy pytam o zagrożenie rosyjskie.
Krzysiek: Ja mam widły przygotowane.
Łukasz: Siekiera jest!
Krzysiek: Ludzie z zachodu Polski się naoglądali telewizji. Na serio się tego nie bierze. Gorszy był czas, jak był COVID, była większa panika. A teraz skoro sąsiadka kosi trawnik, to nic nie będzie!
Łukasz: Siostra mieszka przy samej granicy i też się nie boi, chce się rozbudowywać.
Sąsiadka: Ja mam też znajomą, co przy granicy mieszka. I powiem panu, że przechodzą przez ten płotek, są kamery... ale co, oni proszą jeść.
Krzysiek: Ludzie dają. Oni nic złego nie robią, też chcą żyć.
Jadę kawałek dalej, dojeżdżam do wsi Rudawka, rozciągniętej wzdłuż dwóch ulic, która opiera się o granicę z Białorusią. Pustawo tu, kilka dawno opuszczonych domów zapada się pod swoim ciężarem.
Mirosław: Codziennie są tu wojskowi, to bezpiecznie jest. Przesmyk suwalski? A gdzie Suwałki, to z sześćdziesiąt kilometrów stąd jest!
- Największą krzywdę zrobiły nam media. Jak można tak ludzi straszyć? Turyści przestali tu przyjeżdżać, jest tu ułamek tego, co wcześniej. Sam granicy nigdy się nie bałem - mówi Darek, sklepikarz.
- Ostatnio dzwonił facet, żeby zarezerwować pobyt - opowiada mi właściciel pobliskiej agroturystyki. - Po chwili znów telefon: żona się boi, jednak nie przyjadą. Ludzie! Jak coś będzie, to ta rakieta pierdolnie wam na Warszawę, a nie tu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz