Smutna geopolityczna prognoza dla Europy. Oto co możemy jeszcze zrobić. To ostatni dzwonek
To, że systemów antydronowych nie mamy, jest zdumiewające, skoro sąsiadujemy z Ukrainą, od 3,5 roku stawiającą czoła temu właśnie zagrożeniu. Jednak główne nasze słabości ujawniły się gdzie indziej. Wnioski są trzy. Po pierwsze, polscy pożyteczni idioci, dopatrujący się tu prowokacji ukraińskiej, jeszcze raz stracili okazję, by siedzieć cicho.
18 września 2025
W czasach schyłkowego komunizmu w Polsce powszechne było tu postrzeganie Stanów Zjednoczonych jako protektora polskich dążeń wolnościowych. I opinia ta była niekontrowersyjna. Nie tylko administracje Ronalda Reagana i George’a Busha sprzyjały tym dążeniom (działając głównie na poziomie soft power), ale w pamięci zbiorowej Polaków były obecne także dalsze tradycje, jak choćby rola USA w odzyskaniu przez Polskę niepodległości po I wojnie światowej. Z jakichś tajemniczych powodów mniej pamiętaliśmy Amerykanom Jałtę, chociaż tak bardzo (i słusznie) pamiętali ją Anglikom i Francuzom.
W każdym razie gdy upadł komunizm, polskie elity polityczne instynktownie zwróciły się ku Zachodowi, a szczególnie za Atlantyk, by tam szukać wsparcia przy budowie — niepodległego, niekomunistycznego i wyzwolonego od sowieckich, i rosyjskich wpływów — państwa. I by na Zachodzie, a głównie w Stanach Zjednoczonych, szukać oparcia dla naszego bezpieczeństwa. Te zabiegi przyniosły sukces, przypieczętowany wstąpieniem Polski do NATO w 1999 r.
Przekonanie, że USA są głównym gwarantem naszego bezpieczeństwa, było od 1989 r. jednym z aksjomatów polskiej doktryny polityki zagranicznej. Tak było za kadencji George’a Busha, Billa Clintona, George’a W. Busha, Baracka Obamy i Joego Bidena. Także pierwsza kadencja Donalda Trumpa, choć bardzo zaniepokoiła większość sojuszników i partnerów USA na świecie, w Polsce nie wzbudziła szczególnych niepokojów. Moim zdaniem już wtedy były sygnały chwiejnej postawy prezydenta USA w stosunku do Rosji Władimira Putina. Ale można się zgodzić z tym, że nic bardzo poważnego, a zagrażającego polskim interesom bezpieczeństwa, wtedy jeszcze nie nastąpiło.
Ameryka już nie chroni Ukrainy
Jednak już zapowiedzi Trumpa z jego kampanii wyborczej w ub.r., a tym bardziej początek prezydentury, pokazywały, że tym razem sprawy mają się inaczej, a dla nas znacznie gorzej.
A teraz? Wbrew temu, o czym głośno zapewniają nas polscy politycy, nasze bezpieczeństwo bazujące na NATO nie jest mocne jak stal.
Donald Trump zapowiadał przed wyborami, że po dojściu do władzy zakończy wojnę rosyjsko-ukraińską bardzo szybko. Nim zaczęły się rozmowy Amerykanów z Rosjanami na ten temat, 12 lutego br. amerykański sekretarz obrony Pete Hegseth oświadczył, że wykluczony jest powrót Ukrainy do granic z 2014 r., a także jej członkostwo w NATO. Takiego prezentu dla Putina nikt się chyba nie spodziewał, nie wyłączając Rosjan. To był pierwszy, bardzo poważny sygnał, że USA odwracają się od Ukrainy.
12 lutego w głowach polskich liderów politycznych wszystkich orientacji powinna była zapalić się czerwona lampka. Wypowiedź Hegsetha nie była lapsusem, zresztą żadne dementi po niej się nie pojawiło, a oznaczała ona, że USA po latach stania przy Ukrainie i pomagania jej na różne sposoby, także wojskowo, teraz, w przededniu rozmów z Rosją, dobrowolnie wyzbywają się ważnych argumentów negocjacyjnych. Mówiąc wprost słowa Hegsetha stawiały USA po stronie Rosji. Od tego dnia wszyscy, których bezpieczeństwo w Europie zależy od USA, powinni zacząć myśleć o planie B.
Potem nastąpiła sekwencja zdarzeń, które wpisywały się w perspektywę zarysowaną przez amerykańskiego sekretarza obrony. Podczas konferencji w Monachium (14-16 lutego) wiceprezydent J.D Vance powiedział wprost o braku wspólnoty wartości pomiędzy USA Donalda Trumpa a Europą. Z perspektywy ponad pół roku, które minęły od wypowiedzenia tych słów, lepiej widzimy, że nie były to słowa rzucone na wiatr: Ameryka naprawdę rozstaje się z Europą. 28 lutego doszło w Białym Domu do publicznego upokorzenia prezydenta Zełenskiego.
Kilka dni później USA pozbawiły (czasowo) Ukrainę dostępu do amerykańskich wiadomości wywiadowczych. Później była próba złupienia Ukrainy (żądanie oddania prawa do eksploatacji minerałów ziem rzadkich). Przez kilka miesięcy specjalny wysłannik prezydenta Trumpa do rozmów z Rosją, Steve Witkoff, kursował między Waszyngtonem a Moskwą bez żadnego rezultatu. Witkoff od czasu do czasu dzielił się z opinią publiczną swoimi wrażeniami ze spotkań w Moskwie. Już te jego wynurzenia pokazywały, że jest niekompetentny do tego stopnia, że nawet nie ma znajomości geografii regionu, a do tego skrajnie naiwny (np. informacja, że prezydent Putin modlił się w intencji prezydenta Trumpa).
Ale ważniejsze było chyba to, że — sądząc po strzępach informacji o tych rozmowach — wysłannik amerykańskiego prezydenta miał bardzo słabe (bardzo wyrozumiałe wobec Rosji) instrukcje negocjacyjne. Słowem, rozmowy Witkoffa pozorowały stanie przez USA pomiędzy stronami w tej wojnie, podczas gdy w istocie USA stały bliżej Rosji. Nigdy w ich trakcie ani Witkoff, ani jego mocodawcy nie użyli w publicznych wypowiedziach w stosunku do Rosji słowa "agresor", a w stosunku do Ukrainy słowa "ofiara". Przez wiele tygodni masowe i nasilające się ataki powietrzne Rosji na Ukrainę były przez Amerykanów kwitowane milczeniem, a czasem nawet interpretowane jako pomyłka.
W tym czasie Europejczycy pracowali nad własną odpowiedzią na nową sytuację wynikającą z wycofywania się USA z dotychczasowej roli powiernika Ukrainy oraz niewywiązywania się z roli rozjemcy w konflikcie. Odpowiedź ta wszakże — i tu jest pies pogrzebany — zawsze wykluczała jakiś udział USA. Do tego nawiążę później. W każdym razie, pokładając ciągle nadzieje w USA Europejczycy usilnie przez te miesiące namawiali prezydenta Trumpa do zmiany stanowiska.
Niejakim sukcesem w tych staraniach było oświadczenie lokatora Białego Domu z 14 lipca, w którym obiecał broń i sprzęt wojskowy dla Ukrainy, za pieniądze Europejczyków. To oświadczenie następowało po kolejnej serii rakietowych i dronowych ataków rosyjskich na Ukrainę, mimo wezwań Trumpa do zawieszenia broni. Przed 14 lipca Trump kilkakrotnie powiedział, że jest zawiedziony stanowiskiem Putina, aż wreszcie postawił mu ultimatum, zagroził sankcjami i zapowiedział wyżej wspomniane dozbrojenie Ukrainy. Nie było wówczas podstaw, by sądzić, że jest to trwała zmiana linii politycznej USA w kwestii ukraińskiej.
I rzeczywiście: po dwóch miesiącach nie ostało się z tego nic, co wychodzi poza deal Ameryki jako sprzedawcy broni z państwami, które kupiły/kupią tę broń dla Ukrainy. Po ultimatum wobec Rosji nie ma śladu, nowe amerykańskie sankcje na Rosję też nie zostaną nałożone.
Niedługo po domniemanym proukraińskim zwrocie Donalda Trumpa gruchnęła wieść o zaproszeniu przezeń do Anchorage na Alasce Władimira Putina. Chyba więc lipcowa irytacja amerykańskiego prezydenta na Putina, delikatnie mówiąc, nie była głęboka. Spotkanie w Anchorage (15 sierpnia) odbyło się, nie wiadomo po co, skoro zyski wizerunkowe z niego miał tylko rosyjski przywódca, a o żadnych konkretach, w tym o jakichkolwiek żądaniach wobec Rosji nic nie wiadomo. Rosjanin, rzec jasna, powtórzył swoją mantrę o głębokich przyczynach konfliktu (czytaj: niepodległości Ukrainy i jej dążeniu do NATO), na co Trump nie odpowiedział. Dla Ukrainy to dyplomatyczna katastrofa, dla nas bardzo zła wiadomość.
Europa zabiega o Trumpa
W tej sytuacji Europejscy przywódcy jeszcze raz przypuścili gabinetową ofensywę dla zaangażowania USA po stronie Ukrainy. 18 sierpnia doszło w Waszyngtonie najpierw do spotkania Trump— Zełenski, a potem do rozmowy dołączyli przywódcy Wielkiej Brytani, Francji, Niemiec, Włoch, Finlandii i przewodnicząca Komisji Europejskiej. Taki format miał na celu wsparcie Zełenskiego na wypadek, gdyby znowu spotkały go (jak 28 lutego) reprymendy ze strony Trumpa i Vance’a. Tak się nie stało, atmosfera była dobra, a prezydent USA zapowiedział nawet, że Ameryka udzieli Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa. Od strony dyplomatycznej to sukces.
Ale co znaczyły konkretnie słowa o udzieleniu gwarancji, nie było wiadomo 18 sierpnia w Waszyngtonie i nie wiadomo tego do dziś.
4 września odbyło się w Paryżu kolejne spotkanie Koalicji Chętnych. Część przywódców była obecna fizycznie na miejscu (m. in. premier Wielkiej Brytanii Keir Starmer, premier Polski Donald Tusk i — oczywiście — gospodarz Emmanuel Macron), inni łączyli się w trybie wideokonferencji. Najważniejszym uczestnikiem obecnym w tym trybie był prezydent USA Donald Trump. Spotkanie było starannie przygotowane, zaproszono (i był obecny fizycznie) Steve’a Witkoffa — wszystko po to by uzyskać od Donalda Trumpa konkrety potwierdzające amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy, zapowiedziane w Waszyngtonie 18 sierpnia. Nic z tego: Donald Trump odmówił konkretnej odpowiedzi.
I taki to jest schemat od miesięcy. USA skłaniają się ku Rosji, Europejczycy dokonują dyplomatycznej ekwilibrystyki, aby "odczepić" Trumpa od Putina, a "doczepić" do Zełenskiego. Pozornie (werbalnie) to się mniej lub bardziej udaje, po czym bierze górę to, co Donaldowi Trumpowi naprawdę w duszy gra: jego fascynacja Władimirem Putinem i dążenie do współpracy z Rosją. Trump chciałby uzyskać wsparcie Putina w swojej rozgrywce z Chinami.
Czy to się Trumpowi uda, nie wiadomo, bo Putin wcale nie jest zdany na jego łaskawość, chociaż chętnie korzysta z jego ustępliwości w sprawie Ukrainy. Ale jak pokazała niedawna wizyta rosyjskiego przywódcy w Pekinie (31 sierpnia — 3 września) szef Kremla wcale nie jest osamotniony na arenie międzynarodowej. A kilka satrapii dużego kalibru udziela mu konkretnego wsparcia w wojnie ukraińskiej: Iran, Korea Północna, Chiny. Kilka innych wykazuje przychylność i handluje z Rosją, finansując w ten sposób tę wojnę: Indie, Brazylia.
Sprawy mają się więc tak, że USA są światową potęgą, której względów się dopraszamy. My to znaczy: Ukraina, Polska, Unia Europejska i w ogóle Europa, a także reszta Wolnego Swiata, która nie jest wprost uwikłana w kwestię ukraińską, ale obecna uległość USA wobec Rosji rzutuje na wiarygodność sojuszniczą w innych regionach (Tajwan, Australia, Japonia).
Dopraszamy się w tej sprawie względów Ameryki, co jest historycznie sytuacją nową. Za Bidena nie było takiego problemu. Wprawdzie długofalowo USA i tak oddalały się od Europy, ale gdyby u władzy w Waszyngtonie była dziś Kamala Harris, to odejście nie byłoby tak brutalne, tak cyniczne i, koniec końców, tak szybkie.
Za Bidena i wszystkich jego poprzedników z epoki postsowieckiej nie stawałoby pytanie, po której stronie stoją USA: po stronie państwa-ofiary, czy po stronie państwa-agresora. Po stronie państwa, które próbuje zbudować u siebie porządek zachodni, czy po stronie tego, które chce tę próbę siłą zdusić. To jest miara zmiany, jaka się dokonała na naszych oczach, a którą historia zapamięta jako dzieło Donalda Trumpa.
Rosja nas testuje
Niedawne wtargnięcie blisko 20 rosyjskich dronów na terytorium Polski nie było błahym incydentem, lecz podniesieniem poprzeczki testowania Polski i NATO na wyższy poziom.
Nasza (Polski i NATO) reakcja była zdecydowana, ale ujawniła też nasze słabe punktów od strony wojskowej: zestrzelono tylko ok. 20 proc. nieprzyjacielskich maszyn, użyto do tego myśliwców zamiast systemów antydronowych, co — dodatkowo — uczyniło tę operację nieproporcjonalnie drogą.
To, że systemów antydronowych nie mamy, jest zdumiewające, skoro sąsiadujemy z Ukrainą, od 3,5 roku stawiającą czoła temu właśnie zagrożeniu.
Jednak główne nasze słabości ujawniły się gdzie indziej:
- Po pierwsze, polscy pożyteczni idioci, dopatrujący się tu prowokacji ukraińskiej, jeszcze raz stracili okazję, by siedzieć cicho;
- Po drugie, polscy politycy z różnych stron sceny politycznej jeszcze raz dali się napuścić na prezydenta Zełenskiego, który powiedział rzecz oczywistą, a mianowicie, że nasza reakcja była mało skuteczna i nieadekwatna technologiczne;
- Po trzecie i najważniejsze, o ile werbalna odpowiedź struktur NATO-wskich (sekretarz generalny, ambasador USA przy Sojuszu) była poprawna, o tyle odpowiedź głównego patrona była katastrofalna: prezydent Trump zbagatelizował powagę zagrożenia. W ten sposób kolejny raz nadwątlił solidarność sojuszniczą, a ta jest najważniejszą sprężyną jego wiarygodności odstraszania. Doprawdy, pytanie "z kim gra Trump?" nie jest wydumane. To będzie ośmielać Rosję do kolejnych tego typu prowokacji.
Tak więc Rosja, organizując ten test, wyciągnęła z niego wszelkie możliwe pożytki. Dowiedziała się, jakie są słabości naszej obrony przed dronami, a także wzmocniła podziały polsko-polskie, polsko-ukraińskie i polsko-amerykańskie. Na dodatek pomyłkowe trafienie polskiej rakiety w dom mieszkalny skutkuje naszą dyplomatyczną kompromitacją.
Wbrew temu, o czym głośno zapewniają nas polscy politycy, nasze bezpieczeństwo oparte na NATO nie jest mocne jak stal. Od ośmiu miesięcy wiarygodność NATO-wskich gwarancji dla Polski systematycznie maleje, dlatego że prezydent USA, odkąd objął z powrotem rządy w Waszyngtonie, nie przestaje poważać spoistości Sojuszu i sprzyjać na różne sposoby Rosji.
Dlaczego Donald Trump prowadząc wojnę celną z całym światem z jakichś tajemniczych powodów oszczędza Rosję?
Dlaczego postawił Rosji siedem razy ultimatum, ale ani razu nie doprowadził sprawy do końca?
Dlaczego spotkanie z Putinem na Alasce było podarunkiem dla rosyjskiego przywódcy, bez najmniejszej próby wystawienia mu rachunku za atak na sąsiada?
Dlaczego gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy są ciągle zanikającym mirażem?
Dlaczego wtargnięcie rosyjskich dronów do Polski zostało uznane za przypadek?
Dlaczego nowe sankcje przeciw Rosji są tak obwarowane (zaprzestanie importu ropy z Rosji przez Słowację i Węgry), że USA ich po prostu nie wprowadzą?
Dlaczego Pentagon ogłosił niedawno zmniejszenie budżetu na pomoc wojskową dla krajów bałtyckich o 1 mld dol. (ok. 3,6 mld zł po obecnym kursie)?
Dlaczego w chwili, gdy Polska zamyka granicę z Białorusią z powodu odbywających się tam manewrów wojskowych "Zapad 2025", amerykańscy oficerowie są na Białorusi obecni jako obserwatorzy manewrów?
A więc jeszcze raz: z kim gra Trump? A jeśli gra z Rosją, to dlaczego Polska miałaby być wyjątkiem w jego polityce zbliżenia z Moskwą? Na co liczą polscy politycy tak bezalternatywnie trzymający się poły jego marynarki? Jasne, że trzeba zabiegać o to, żeby Trump stał się mniej wyrozumiały dla Putina, a bardziej empatyczny dla Zełenskiego (a pośrednio dla Polski i Europy). Ale równocześnie trzeba mieć przygotowany plan na wypadek, gdyby to się nie udało. A przecież realia są na razie takie, że to się właśnie nie udaje.
Samotna Europa — osłabiona Ukraina
Europejski plan B to Koalicja Chętnych. To międzyrządowe porozumienie 35 państw, głównie europejskich (ale z udziałem także np. Kanady, Australii i Nowej Zelandii), którego celem jest pomoc dla Ukrainy w sytuacji, gdy jej główny do niedawna protektor się wycofuje. Początki Koalicji Chętnych sięgają osławionej napaści słownej Trumpa i Vance’a na Zełenskiego w Białym Domu, 28 lutego.
Kilka dni później, z inicjatywy francuskiego prezydenta i brytyjskiego premiera odbyło się pierwsze spotkanie szefów państw i rządów, które próbowały zaradzić owej zmianie geopolitycznej. Z biegiem miesięcy inicjatywa klarowała się, aż wypracowała potrójną strategię w kwestii ukraińskiej.
Po pierwsze, masywna pomoc wojskowa na miejscu, wzmacniająca armię ukraińską nowym sprzętem, amunicją i szkoleniami.
Po drugie, wojska Koalicji Chętnych na Ukrainie w charakterze, jak się to określa, "sił reasekuracyjnych".
Po trzecie, gwarancje amerykańskie dla tych wojsk na wypadek, gdyby zostały zaatakowane przez Rosję.
Koncepcja ta zakłada, że "siły reasekuracyjne" nie mają stać na linii demarkacyjnej, lecz w pewnej odległości, że nie mają rozciągać się wzdłuż całej linii rozgraniczenia wojsk, lecz być obecne w kluczowych punktach strategicznych (ich liczebność planuje się obecnie na 15 — 20 tys. żołnierzy), w końcu, że nie mają się konfrontować z siłami rosyjskimi, chyba że zostaną zaatakowane. Ale nawet w takim wypadku nie zakłada się ich samodzielnej zdolności do stawienia czoła atakom rosyjskim, lecz jedynie z pomocą USA.
Stąd takie znaczenie amerykańskich gwarancji dla owej misji wojskowej Koalicji na Ukrainie. Tych gwarancji nie ma, mimo usilnych o to zabiegów. Wygląda na to, że ich nie będzie. A bez nich dwie trzecie ambitnego planu bierze w łeb, bo nie będzie też wojsk Koalicji Chętnych w Ukrainie.
Wydaje się, że sama koncepcja miała od początku dwa słabe punkty i one właśnie zostały wykorzystane — jeden przez Putina, drugi przez Trumpa, co drastycznie osłabia cała tę inicjatywę.
Zachód zakładał bowiem wejście europejskiego kontyngentu do Ukrainy po podpisaniu rozejmu. Teraz widać, że odwlekanie podpisania rozejmu w nieskończoność to taktyka Rosji, pozwalająca m.in. uniknąć wprowadzenia tych wojsk.
Kilka tygodni temu Elie Tenenbaum, francuski ekspert w dziedzinie strategii bezpieczeństwa międzynarodowego, na łamach dziennika "Le Monde" wezwał do zmiany podejścia: kontyngent europejski powinien wejść do Ukrainy nie po podpisaniu rozejmu, ale przed jego podpisaniem, co przynagliłoby Rosję do poważnych negocjacji. Owszem, Tenenbaum ma rację. Ale żeby tak zrobić, Francja i Wielka Brytania (tylko one zadeklarowały wysłanie żołnierzy, 24 innych państw ma tę misję wspierać) musiałyby wykazać znacznie silniejszą wolę polityczną, włącznie z podjęciem ryzyka, że ich żołnierze zostaną zaatakowani i będą musieli odpowiedzieć.
To prowadzi nas do drugiego założenia, a mianowicie, że kontyngent europejski wejdzie na Ukrainę tylko wtedy, gdy USA dadzą mu swoje gwarancje bezpieczeństwa. Czyli gwarant bezpieczeństwa dla Ukrainy sam oczekuje bezpieczeństwa dla siebie od USA. Takie nastawienie świadczy o słabości Europejczyków, co Rosja doskonale rozumie. Brak amerykańskich gwarancji jest, oczywiście, kolejnym krokiem sprzyjającym Rosji, a osłabiającym Ukrainę i Zachód. Ale pozostaje faktem, że Europa okazała się tu bezsilna.
Skoro nie są możliwe gwarancje amerykańskie, a zatem nie jest realne posłanie kontyngentu europejskiego nad Dniepr, to pozostaje tylko pierwszy punkt planu Koalicji Chętnych: dozbrojenie Ukrainy i poprawienie stanu jej armii, wyczerpanej wojną od 2022 r. Ten punkt jest jednak — sam w sobie — niebagatelny.
W sytuacji, gdy USA nie chcą pomóc, a Europa nie ma odwagi wejść do Ukrainy, to niech przynajmniej Koalicja Chętnych da Ukraińcom narzędzia mocniejsze niż te dotychczasowe.
Jasne, że redukujemy horyzont obietnic dawanych wcześniej Ukrainie. Redukujemy, bo bez Ameryki nie możemy go podtrzymać. Tak więc zamiast obecności Ukrainy w NATO, zamiast amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa i zamiast choćby mizernego kontyngentu francusko-niemieckiego, niech przynajmniej Ukraina dostanie tę broń, która była jej już obiecana na 100 proc. (np. zestawy rakiet Patriot) i tę, która była jej obiecana mgliście (rakiety dalekiego zasięgu Taurus). Ukraińcy dobrze radzą sobie, mając słabe narzędzia. Ale słabną na froncie, co chyba nikogo nie dziwi. Gdy będą mieli lepsze narzędzia, poradzą sobie lepiej.
To — wydaje mi się — jest minimum zaangażowania Europejczyków, pozwalającym na przetrwanie niepodległej Ukrainy, a to z kolei jest minimalnym warunkiem bezpieczeństwa dla Polski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz