"Stan Wyjątkowy". Atak prezydenta na rząd. Trzaskowski przegrał alkoholową wojnę. Kaczyński chce powoli wychodzić z Unii
Wiedzieli czy nie? Prezydenccy urzędnicy wzajemnie sobie zaprzeczają
W koalicji panuje przekonanie, że atak Nawrockiego wymusiła Nowogrodzka. Nasi rozmówcy z rządu opowiadają nam również o tym, jak wyglądała wewnętrzna komunikacja w tej sprawie.
Pretekstem do awantury stała się wspomniana publikacja "Rzeczpospolitej", która w mijającym tygodniu poinformowała, że 10 września w Wyrykach (woj. lubelskie) w dom uderzyła rakieta wystrzelona przez polski F-16. Wcześniejsze doniesienia wskazywały na rosyjskiego drona jako powód zniszczeń. Ta rozbieżność wywołała gwałtowną reakcję instytucji państwowych i doprowadziła do eskalacji napięcia między rządem a Pałacem Prezydenckim.
Po publikacji prezydenckie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego wydało komunikat, w którym zarzuciło rządowi brak transparentności i odcięcie od informacji. Do natarcia przystąpił także sam Nawrocki. — Czy prezydent lub BBN dostało informację na ten temat? Tak się nie stało — oznajmił.
Źródła rządowe były zdumione — zapewniały dziennikarzy "Stanu Wyjątkowego", że BBN miało "pełną wiedzę" o sytuacji. Stacja TVN24 ujawniła, że tajna notatka w tej sprawie trafiła do BBN już 12 września i zawierała kluczowy element: wskazanie, że w Wyrykach spadła rakieta, a nie dron.
BBN stanowczo zaprzeczyło. "Serwis TVN24 fałszywie insynuuje, jakoby w konkretnym dniu — tj. 12 września 2025 r. — do Biura Bezpieczeństwa Narodowego wpłynął dokument niejawny opisujący zdarzenie w m. Wyryki". Biuro podkreślało ponadto: "Podtrzymujemy stanowisko Prezydenta RP Karola Nawrockiego (...) zgodnie z którym do czasu publikacji przez »Rzeczpospolitą« informacji o tym zdarzeniu Pan Prezydent ani BBN nie otrzymali meldunku o stanie faktycznym w tej sprawie" — to wpis na X/Twitterze z 17 września.
Potem prezydenccy urzędnicy zaczęli wzajemnie sobie przeczyć. Prezydencki minister do spraw zagranicznych Marcin Przydacz przyznał 18 września rano, że notatka była, zarzekał się jednak, że "nie zawierała jednoznacznych stwierdzeń". Z kolei szef Kancelarii Prezydenta Zbigniew Bogucki stwierdził tego samego dnia wieczorem, że BBN notatki nie dostał.
Taka była umowa między rządem a prezydentem. Ludzie Nawrockiego udają, że jej nie było
Tyle że — jak się dowiadujemy — od początku była umowa między rządem i prezydentem, że to wojsko przekazuje informacje dotyczące incydentu. W tym sensie rząd nie miał żadnej ekskluzywnej wiedzy, którą mógłby ukryć przed prezydentem. Potwierdził to szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz, twierdząc, że "dowódca Operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych generał Maciej Klisz przekazał BBN wszystkie informacje oraz wnioski płynące z analizy działań podjętych w wyniku naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez rosyjskie drony". BBN nie zmieniło jednak stanowiska, odpowiadając: "Prezydent ani BBN nie otrzymali meldunku o stanie faktycznym".
Kosiniak odparł: "O wszystkim, co jest stanem faktycznym i o naszą wiedzą, informujemy pana prezydenta i Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. To się zaczęło od grudnia 2023 r. [czyli powstania rządu Tuska — przyp. SW]. Bardzo precyzyjne informowanie".
Nasz rozmówca z MON: "Biuro Bezpieczeństwa Narodowego jest w tym samym rozdzielniku co Ministerstwo Obrony Narodowej, czy Sztab Generalny. Wszystkie te instytucje otrzymują sprawozdania dobowe i tygodniowe. Armia informuje bardzo szczegółowo o tym, co aktualnie się dzieje w wojsku". Jego zdaniem wszystkie te instytucje dostały jednolitą informację o incydencie.
Potwierdza to komunikat Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych po wybuchu awantury: "Informujemy, że Dowódca Operacyjny RSZ na bieżąco i bez jakiegokolwiek pomijania przekazywał wszystkie dostępne informacje oraz późniejsze wnioski płynące z analizy incydentu zarówno do Ministerstwa Obrony Narodowej, Sztabu Generalnego Wojska Polskiego jak i Biura Bezpieczeństwa Narodowego."
Jednym słowem: zarówno rząd, jak i Kancelaria Prezydenta dostawały takie same informacje w tym samym czasie i z tego samego miejsca — z dowództwa armii.
Pokaz wiceszefa MSZ w ONZ dał amunicję kremlowskiej propagandzie
Sam rząd popełnił jednak w tej sprawie kilka podstawowych błędów. Przede wszystkim, premier i ministrowie nie poinformowali jasno opinii publicznej, że to dron uderzył w dom. Jak nieoficjalnie słyszymy — w ogóle nie było takich planów, bo rząd uznał, że sprawę załatwia komunikat prokuratury z 11 września. Prokuratura oznajmiła wówczas, że co do "zdarzenia dotyczącego ujawnionego w Wyrykach Woli, pow. włodawskiego niezidentyfikowanego obiektu latającego, który spowodował zniszczenia m.in. domu mieszkalnego" to obiekt, który wywołał uszkodzenia "nie został na chwilę obecną zidentyfikowany ani jako dron ani jako jego fragmenty".
To zasadniczy błąd — komunikat prokuratury nie był jednoznaczny, bo nie mógł być, wszak śledczy dopiero powołują zespół biegłych w tej sprawie.
Po wtóre — zawiodła komunikacja wewnątrz rządu. Dość powiedzieć, że wiceszef MSZ Marcin Bosacki starł się na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa ONZ z rosyjskim ambasadorem, któremu przed oczami wymachiwał zdjęciami domu w Wyrykach, mówiąc: "Drony są instrumentami terroru, które niszczą na całej Ukrainie domy, rodziny i społeczności. Dwa dni temu starały się uderzyć w polskie domy. To jest jeden z nich".
Dziś okazuje się, że to zdjęcia pokazujące zniszczenia, do których doprowadził polski F-16, a nie ruski dron. A Bosacki nie miał o tym pojęcia, choć występował w Nowym Jorku 12 września wieczorem polskiego czasu — w dniu, gdy MON i Kancelaria Prezydenta dostały informację od wojska.
Oczywiście, teraz MON i MSZ przekonują, że tak czy inaczej do uszkodzeń domu w Wyrykach doszło w efekcie ruskiego nalotu. To prawda, ale jednocześnie pokaz Bosackiego w ONZ dał amunicję kremlowskiej propagandzie, która zaprzecza, że wysłała do Polski drony.
Nawrocki chce mieć swoich ambasadorów. Sikorski pokazuje mu gest Kozakiewicza
Spór wokół incydentu w Wyrykach wskazuje na głębszy problem: brak zaufania między kluczowymi instytucjami państwa i ich współzawodnictwo w obszarze bezpieczeństwa. Konflikt osłabia również wiarygodność Polski. Sprzeczne komunikaty z BBN i MON w sprawie incydentu są wyraźnie widziane i w NATO i — co gorsze — w Moskwie. Sytuacja ta grozi zaostrzeniem konfliktu w przypadku kolejnych incydentów, które niewątpliwie nastąpią — nie dalej jak w piątek rosyjskie myśliwce przeleciały nad platformą wiertniczą Petrobaltic, która znajduje się w polskiej strefie ekonomicznej Bałtyku, w odległości ok. 70 km na północ od Jastarni.
Incydent z Wyryków może być w przyszłości wykorzystywany przez obie strony jako argument w walce o wpływ na politykę bezpieczeństwa i kontrolę nad armią. A to już nie będą przelewki.
Inna rzecz, że napięć pomiędzy obydwoma obozami w ostatnich dniach było więcej. Wprawdzie doszło do spotkania prezydenckiego ministra Marcina Przydacza i wiceszefa MSZ Marcina Bosackiego w sprawie nominacji ambasadorskich, ale ton wypowiedzi po spotkaniu wskazuje na to, że napięcie raczej rośnie niż słabnie.
Nawrocki ustami Przydacza żąda przedkładania mu wstępnie do akceptacji wszelkich kandydatów na ambasadorów, jeszcze zanim ruszy proces ich zatwierdzania. Szef Bosackiego wicepremier Radosław Sikorski pokazuje Nawrockiemu gest Kozakiewicza. "Prezydent ma konstytucyjne prawo i obowiązek mianować albo odmówić mianowania ambasadora a minister spraw zagranicznych zgodnie z ustawą ma prawo złożyć o to wniosek. Nie pozwolę ani na odbieranie rządowi jego kompetencji ani na ponowne upartyjnienie polskiej służby dyplomatycznej".
Jeszcze do niedawna wydawało się, że porozumienie w sprawie ambasadorów jest bliskie — i będzie pierwszą oznaką pragmatycznego kompromisu rządu i prezydenta. Dziś taka perspektywa znów jest odległa.
Tym bardziej że — jak donosi jeden z twórców "Stanu Wyjątkowego" Jacek Gądek — propozycja Karola Nawrockiego dla Donalda Tuska zakłada podział placówek dyplomatycznych na "prezydenckie" i "rządowe". Nawrocki chciałby decydować o ambasadorach w państwach, w których obowiązuje system prezydencki, czyli np. we Francji i USA, a także przy NATO i ONZ. Rząd na takie żądanie nawet nie zareagował.
W najbliższych dniach może być jeszcze goręcej, bo na biurku prezydenta wylądowała właśnie ustawa o pomocy Ukraińcom. Jej poprzednią wersję Nawrocki zawetował, bo nie było tam wzmianki o ograniczeniu 800 plus wyłącznie do grupy pracujących Ukraińców. Rząd uzupełnił więc ustawę, ale pominął inny warunek prezydenta — wprowadzenia zakazu promowania banderyzmu w Polsce. To rzecz jasna zagranie pod publiczkę — za swych rządów dając Ukraińcom świadczenia, obóz PiS nigdy nie rozważał wprowadzenia "zakazu banderyzmu". Tyle że dziś pisowcy twardo walczą z Konfederacją, stąd takie żądanie.
Pytanie, czy Nawrocki nie wykorzysta tego jako pretekstu do kolejnego weta. Gdyby tak się stało, system pomocy Ukraińcom zostałby wysadzony w powietrze, bo obecne przepisy wygasają z końcem września.
Nieformalne zawieszenie broni między rządem a prezydentem uderzyło w Kaczyńskiego
Czemu prezydent i jego ludzie zerwali pakt o nieagresji z rządem? Nasi rozmówcy wskazują na to, że takie było oczekiwanie szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Wtargnięcie rosyjskich dronów w polską przestrzeń powietrzną doprowadziło do tego, że prezydent i premier na moment zawiesili wzajemne ataki. Karol Nawrocki mógł zaprezentować się jako polityk odpowiedzialny, a jednocześnie wyciszyć agresywną retorykę własnych ministrów, którzy w ostatnich tygodniach konsekwentnie atakowali rząd.
Ale to nieformalne zawieszenie broni uderzyło w Jarosława Kaczyńskiego. Lider PiS po raz kolejny znalazł się w cieniu prezydenta, podobnie jak w pierwszych tygodniach jego kadencji, gdy Nawrocki niemal całkowicie przejął inicjatywę po prawej stronie sceny politycznej. W tej sytuacji Nowogrodzka naciskała na otoczenie prezydenta, by wróciło do twardszego kursu wobec rządu. Jak się dowiadujemy, to politycy PiS z otoczenia prezydenta — tacy jak Marcin Przydacz czy Zbigniew Bogucki — parli do ataku na rząd za Wyryki. Przeciw mieli być mundurowi, pracujący w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego.
Bogucki czy Przydacz to ministrowie prezydenta, ale tak naprawdę wciąż podwładni Kaczyńskiego. Dla nich Kancelaria Prezydenta to tylko etap kariery. Przydacz chce być szefem MSZ w kolejnych rządach PiS, a Bogucki mierzy co najmniej w fotel ministra, a może nawet premiera. Ma prawo mierzyć tak wysoko, wszak brany był przez Kaczyńskiego pod uwagę w prezydenckich przymiarkach.
Obaj — co słyszymy nieoficjalnie — mają obiecane miejsce na listach wyborczych PiS za 2 lata, a więc są przy Nawrockim czasowo, na stałe grając w drużynie Kaczyńskiego. To musi mieć konkretne skutki — bo Kaczyński wymaga od nich wojny z Tuskiem, a nie układania się z nim.
Kaczyński cierpi, bo przestał być najważniejszy. Dramatycznie zabiega o uwagę
Prezes za wszelką cenę stara się odzyskać zainteresowanie opinii publicznej. To nie jest tylko tak, że po zaprzysiężeniu Nawrockiego, Kaczyński wizerunkowo zszedł na dalszy plan. On naprawdę zszedł na dalszy plan. Widać to było właśnie 10 września. W dniu, gdy rosyjskie drony uderzały w Polskę, władze państwa reagowały w trybie alarmowym: premier i prezydent zostali zbudzeni w nocy, zwołano narady z dowództwem wojskowym, a kluczowe decyzje zapadały w wąskim gronie osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Kaczyński nie miał nic do powiedzenia. Pominięcie go w czasie zagrożenia militarnego pokazało, że z punktu widzenia państwa nie jest już aktorem pierwszoplanowym.
Dla Kaczyńskiego, który w latach 2015–2023 zdołał scentralizował władzę i ręcznie sterował państwem, sytuacja ta była trudna do zaakceptowania. Kilkadziesiąt godzin po ataku, podczas obrad Rady Bezpieczeństwa Narodowego, frustracja Kaczyńskiego stała się widoczna. Demonstracyjnie unikał kontaktu z Donaldem Tuskiem i reagował nerwowo na sugestie współpracy między rządem a prezydentem.
Przystąpił też do ofensywy, by o sobie przypomnieć — organizuje podróże po kraju, rzuca też głośne hasła i propozycje, licząc na duży rezonans. Na razie bezskutecznie.
Przykładem niech będzie postulat ograniczenia udziału Polski w Unii Europejskiej, poprzez wyłączenie z niektórych obszarów unijnych (tzw. opt-out). Kilka lat temu byłoby to szeroko komentowane w kraju i za granicą — wszak to potwierdzenie zarzutów przeciwników Kaczyńskiego, którzy podejrzewają, że chce stopniowo wyprowadzić Polskę z UE. Dziś jednak nawet tak ważkie deklaracje prezesa spotykają się z obojętnością — nawet gdy wygłasza je w historycznej dla PiS sali "Sokoła" w Krakowie, gdzie w przeszłości ogłaszał kandydatury prezydenckie Andrzeja Dudy i Karola Nawrockiego.
Mamy wrażenie, że Trzaskowski nie jest już nikomu potrzebny
Także prezydent stolicy Rafał Trzaskowski przeżywa ciężkie chwile. Ledwie podniósł się z niespodziewanej wyborczej porażki, a nowe upokorzenia zafundowali mu jego koledzy z Platformy Obywatelskiej — i to stołeczni radni, którzy powinni być jego zapleczem.
A poszło o wódkę. Prezydent opowiedział się za wprowadzeniem w Warszawie ograniczeń w sprzedaży alkoholu w godzinach nocnych, a poparła go stołeczna lewica. Zarówno Trzaskowski, jak i lewica złożyli własne projekty uchwał, lecz — co jest sensacją — oba zostały odrzucone przez klub radnych PO. Ta zaskakująca sytuacja jest konsekwencją hierarchii i układów w Platformie. Mówiąc wprost — to dowód na marną siłę polityczną Trzaskowskiego, któremu radni z jego własnej partii pokazali, że zupełnie go nie poważają, ani się go nie boją.
Od wielu lat w stolicy faktyczną władzę polityczną sprawuje nie prezydent, lecz szef stołecznych struktur PO, sekretarz generalny partii i minister spraw wewnętrznych Marcin Kierwiński. Trzaskowski ma jedynie pozorną swobodę działania — jego inicjatywy wymagają aprobaty Kierwińskiego, a w przeciwnym wypadku nawet fundamentalne dokumenty nie mogą zostać uchwalone. Tak też było w sprawie prohibicji — inicjatywę prezydenta zablokował Jarosław Szostakowski, szef klubu radnych PO w Radzie Warszawy. To żołnierz Kierwińskiego, który pilnuje interesów ministra w stolicy. A zatem zablokowanie prohibicji to decyzja Kierwińskiego, który rozegrał to tak, aby upokorzyć Trzaskowskiego. Wszak mógł wcześniej ostrzec prezydenta, że nie dostanie wsparcia Rady Warszawy. To umożliwiłoby Trzaskowskiemu wycofanie projektu prohibicji i wyjście z twarzą z całej sytuacji. Teraz nie dość, że Trzaskowski stracił twarz, to jednocześnie wywołał wściekłość własnego elektoratu, który popiera zakaz sprzedaży alkoholu w nocy — wielu mieszkańców stolicy ma po dziurki w nosie nocnych sklepów, które pełnią rolę melin. Trzaskowski ich zawiódł — a mówimy o wiceprzewodniczącym Platformy i to nie stołecznej, a ogólnopolskiej.
Operacja Kierwińskiego nie mogłaby się odbyć bez poinformowania Donalda Tuska. Trzeba jednak pamiętać, że Tusk również nie darzy Trzaskowskiego pełnym zaufaniem. Premier ma za złe ludziom Trzaskowskiego, że obwiniają go za porażkę w wyborach prezydenckich. Współpracownicy Trzaskowskiego uważają, że Tusk negatywnie wpłynął na wynik, włączając się w kampanię na jej finiszu. Sprawa jest jednak bardziej złożona — kluczowa była marna kampania, którą robili właśnie ludzie Trzaskowskiego, ignorując sygnały ostrzegawcze z różnych środowisk Platformy. To im Trzaskowski w dużej mierze zawdzięcza porażkę i możliwy schyłek kariery — co przegrana wojna alkoholowa tylko potwierdza.
Mamy wrażenie, że Trzaskowski nie jest już dziś nikomu potrzebny. Inna rzecz, że to jego ostatnia kadencja na fotelu prezydenta stolicy — zakończy ją w 2029 r. Za rządów PiS weszło ograniczenie dla prezydentów, burmistrzów i wójtów do dwóch pięcioletnich kadencji. Co prawda Trzaskowski przebąkuje o wykreśleniu tego ograniczenia, ale to wymaga zmiany ustawy. Projekt lansowany przez PSL jest już co prawda w Sejmie, ale nie zgodzi się na to Karol Nawrocki. W interesie PiS jest to, aby dotychczasowi, wieloletni prezydenci miast związani z Koalicją Obywatelską — Trzaskowski, ale także Hanna Zdanowska z Łodzi, Jacek Jaśkowiak z Poznania, Aleksandra Dulkiewicz z Gdańska czy Krzysztof Żuk z Lublina — za 3,5 roku stracili pracę. Zaczną wówczas konkurować o nowe stanowiska polityczne, zaostrzając wojny o władzę w środowiskach liberalnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz