Miała Europa w XVII wieku wojnę trzydziestoletnią, to Polska, która nie może być gorsza, ma na przełomie XX i XXI wieku wojnę 35-letnią.
Profesor Antoni Dudek na okładce swej książki „Polityczna historia Polski 1989- 2012” umieścił zdjęcie Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Dudek słusznie uznał, że konflikt tych dwóch ludzi w największym stopniu zdefiniował okres transformacji ustrojowej w Polsce, doskonale przyćmiewając choćby spór Wałęsa – Kwaśniewski, który był bardzo gorący, ale krótkotrwały. Zdjęcie jest jednak podwójnie mylące. Obaj panowie stojąc na sejmowym korytarzu dość sympatycznie się do siebie śmieją, co – umówmy się- raczej nie odzwierciedla charakteru ich relacji. Jest mylące także dlatego że ilustruje opis ich konfliktu w głównie pierwszych 20 latach transformacji, podczas gdy, co już wiemy, ciąg dalszy tej wojny był nie mniej, ale nawet bardziej intensywny.
Pierwszy akt wojny Kaczyński – Tusk to spór o lustracje i rząd Olszewskiego w 1992 roku. Tusk nie był mniej zagorzałym antykomunistą niż Kaczyński, jeśli już to bardziej, ale był to wtedy spór nie o komunistów czy agentów, ale o polityczną metodę oraz o Wałęsę, którego Kaczyński chciał de facto obalić, a Tusk podtrzymać. Kolejnym aktem tego rozdziału batalii były wybory prezydenckie 1995 roku, w których Tusk popierał Wałęsę, a Kaczyński Kwaśniewskiego, którego zwycięstwo świętował , o czym sam opowiadał. Na początku następnego stulecia dwie partie stworzone na jego początku, Platforma Tuska i PiS Kaczyńskiego, chciały się pożywić trupem upadającego wcześniej potężnego SLD i wypełnić powstałą wtedy próżnię władzy.
Wtedy zrodziła się koncepcja POPiS-u, która nie była abstrakcyjna, bo oba ugrupowania były mniej lub bardziej prawicowe, do tego w latach 1900-1992, wcześniejsze partie Kaczyńskiego i Tuska, Porozumienie Centrum i Kongres Liberalno Demokratyczny były w nieformalnym sojuszu. Po przegranych jednak przez Tuska z Lechem Kaczyńskim wyborach prezydenckich w październiku 2005 roku i przegranych w tym samym czasie przez PO z PiS-em wyborach parlamentarnych, szybko okazało się, że żadnego POPIS-u ani tym bardziej popisu nie będzie, a obie partie nie tylko nie chcą wziąć ślubu ale nawet pójść do łóżka. Skończył się romans( miłości nigdy nie było) i jak to po rozstaniach bywa, zaczęła się wojna.
Kaczyński wziął całą władzę, miał rząd i prezydenta, a rok później razem z bratem tworzył bliźniaczy duet premier – prezydent, ale, jak to on, postanowił wykończyć swych koalicjantów, Leppera i Giertycha, stracił większość w sejmie i potrzebne były nowe wybory. PO i PiS szły w sondażach łeb w łeb, dokładnie do 12 października 2007, gdy w godzinnej debacie Tusk zdemolował Kaczyńskiego i pomaszerował do wyborczego zwycięstwa. Kaczyński w wyborach stracił władzę, a w debacie twarz. Od tego czasu na żadną debatę z Tuskiem nie miał już ochoty. Utrata władzy i twarzy zaostrzyła walkę między oboma politykami, ale wciąż była to jednak, nawet jeśli twarda i pełna złych emocji, to jednak batalia polityczna. Zmieniło się to w kwietniu 2010.
Kaczyński być może chcąc zrzucić z siebie odpowiedzialność za katastrofę smoleńską, zamienił katastrofę w zamach a Tuska obciążył sporą częścią odpowiedzialności za śmierć brata. Niechęć obu polityków zamieniła się w nienawiść, a polityczne starcie w wojnę na śmierć na życie. W 2014 roku Kaczyński pomógł wywrócić ekipę Tuska. Sam Tusk wyjechał niedługo potem do Brukseli, a rok później Kaczyński znowu wziął całą władzę, miał i prezydenta i rząd, a że nigdy nie był w stanie zapanować nad swą zachłannością na władzę, postanowił z rozpędu de facto zmienić ustrój państwa. Kaczyński rządził Polską jak król lub dyktator i pewnie rządziłby dalej, gdyby z Brukseli nie wrócił jedyny człowiek, który mógł go władzy pozbawić. I, jak doskonale pamiętamy, pozbawił. Wielu, w tym, przyznaję, ja, uważało, że Kaczyński jest skończony i z klęski się nie podniesie.
Na horyzoncie były wybory prezydenckie, ale dość powszechnie sądzono, że kandydat KO je niejako z rozpędu wygra, pozwalając Tuskowi dokończyć rewolucję sprzed dwóch lat. Co było dalej wiemy, bo pamiętamy choć wolelibysmy o tym szybko zapomnieć. Wybory wygrał człowiek znikąd, który już za chwilę będzie nie największym, ale formalnie najważniejszym adwersarzem Tuska. Tusk pozostaje najsilniejszym politykiem w kraju, ale nowy prezydent, antypaństwowa w dużym stopniu opozycja oraz jeden z koalicjantów, zrobią wszystko by jego rząd wywrócić, a jego samego premierostwa pozbawić. Mogłoby to oznaczać jego polityczny koniec i emeryturę, gdyby nie to, że- jak już widzieliśmy- historia tej wojny skończyć się nie chce, żaden koniec nie jest definitywny, żadne zwycięstwo nie jest pełne, a żadna klęska ostateczna.
Nowym elementem tej historii jest nowy prezydent. Wydaje się dość prawdopodobne, że będzie on toczył wojnę na dwa fronty- na planie państwowym z Tuskiem, a na planie partyjnym o przywództwo na prawicy, w czym zapewne bardzo intensywnie będą pomagać ludzie elekta, Czarnek i Kurski, z których pierwszy chciałby być nowym przywódcą polskiej prawicy, a drugi nowym premierem. Trudno powiedzieć jak obie wojny się skończą, a nawet która będzie bardziej brutalna. Nie można nawet całkowicie wykluczyć, że w którymś momencie Tusk i Kaczyński będą mieli jeśli nie wspólnego, to tego samego wroga. Przyjaciółmi ani sojusznikami to ich oczywiście nie uczyni, ale być może czasem skłoni do spojrzenia z pewną sympatią na zmagania toczone z gościem z siłowni przez tego drugiego. A przynajmniej z ulgą, że ten drugi na moment swoją wojną z gościem z siłowni mnie odciąża.
Historia wojny na razie 35-letniej kiedyś oczywiście się skończy, ale kłamie kto twierdzi, że wie kiedy oraz jak. Ciąg dalszy nastąpi. Tylko tyle wiadomo, czyli - umówmy się - niewiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz