niedziela, 4 stycznia 2015

Arłukowicz po rozmowie z Kopacz: Nie będzie ani złotówki dla Porozumienia Zielonogórskiego

MT
Bartosz Arłukowicz po spotkaniu z Ewą Kopacz
Bartosz Arłukowicz po spotkaniu z Ewą Kopacz (Fot. za TVP Info)
- Trzeba kiedyś skończyć ten wieloletni proceder corocznego straszenia pacjentów i szantażowania ich tym, że przychodnie będą zamknięte - powiedział minister zdrowia Bartosz Arłukowicz po wieczornym spotkaniu z premier Ewą Kopacz. Zachęcił też ponownie do przepisywania się do przychodni nienależących do Porozumienia Zielonogórskiego.
Bartosz Arłukowicz został wezwany na spotkanie z premier Ewą Kopacz. Dyskusja dotyczyła postulatów lekarzy Porozumienia Zielonogórskiego, którzy zamknęli swoje przychodnie, między innymi żądając dodatkowych pieniędzy na leczenie pacjentów i protestując przeciwko dodatkowym obowiązkom.

- Chciałbym przeprosić wszystkich pacjentów za utrudnienia, ale też poprosić o zrozumienie - powiedział Arłukowicz po wyjściu ze spotkania. - Mamy od wielu lat taki powtarzający się scenariusz, kiedy lekarze Porozumienia Zielonogórskiego zamykają w grudniu i styczniu przed pacjentami gabinety, oczekując większych pieniędzy. Tym razem są to 2 miliardy złotych, my przekazaliśmy ponad miliard - nie mogę podjąć decyzji, że zabiorę ten miliard innym chorym. Nie mogę zabrać tego miliarda pediatrom, internistom czy neurologom - przekonywał.


- Lekarze interniści stawiają trudne warunki - stwierdził, ale zapowiedział, że rząd przygotował plan B. Polega on między innymi na skierowaniu pacjentów na pogotowie i do szpitali. - Chciałbym poinformować wszystkich pacjentów, że tam, gdzie będą te problemy, przyjmą państwa izby przyjęć, a także szpitalne oddziały ratunkowe - zapewnił minister zdrowia.

Ułatwione procedury zakładania nowych przychodni

- Chciałbym też zachęcić wszystkich pacjentów do zmiany lekarza rodzinnego, po prostu. Bo jeśli lekarz rodzinny rok w rok straszy pacjentów zamknięciem gabinetów, to taki lekarz pomylił misję lekarza z misją biznesmena - powiedział Arłukowicz. - W związku z tym uruchomiliśmy procedury i ułatwiamy w tej chwili maksymalnie otwieranie POZ-ów i zachęcamy wszystkich lekarzy - także pediatrów i internistów, oni także mogą otwierać przychodnie POZ - do otwierania tych przychodni. To nie jest tak, że lekarze PZ są nie do zastąpienia. Dlatego zwracam się do pacjentów o to, żeby przepisywali się do innych praktyk POZ - tych, które są otwarte - powtórzył.

Ani złotówki dla Porozumienia

- Na ten moment mamy 79 proc. przychodni podpisanych i ponad 85 proc. lekarzy, którzy chcą leczyć pacjentów - poinformował Arłukowicz. - Trzeba kiedyś skończyć ten wieloletni proceder corocznego straszenia pacjentów i szantażowania ich tym, że przychodnie będą zamknięte - dodał.

Zapowiedział też, że postulaty Porozumienia Zielonogórskiego nie zostaną spełnione. - Wszyscy ci lekarze, którzy zamkną swoje przychodnie, nie mogą liczyć ani na jedną złotówkę finansowania z NFZ. Nie mogą też liczyć na to, że będziemy w jakikolwiek sposób ustępowali ich oczekiwaniom finansowym. Mówię wprost i brutalnie - ci ludzie oczekują tego, że zabierzemy innym lekarzom miliard złotych i damy lekarzom Porozumienia Zielonogórskiego. Takiej decyzji nie będzie - zapewnił.

Źródło: http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,130517,17210765,Arlukowicz_po_rozmowie_z_Kopacz__Nie_bedzie_ani_zlotowki.html

Zobacz także

niedziela, 21 grudnia 2014

Meksyk: Duchowni nie mogą mówić z ambony o polityce. "Zakaz zgodny z konstytucją"

mig, PAP
Kazanie
Kazanie (fot. Paweł Sowa/AG)
Najwyższy Trybunał Wyborczy Meksyku potwierdził, że obowiązujący w tym kraju kapłanów różnych religii zakaz czynnego udziału w życiu politycznym i politycznych wypowiedzi z ambony jest zgodny z konstytucją.

Trybunał w ogłoszonym w sobotę komunikacie podkreślił, że artykuł 130. meksykańskiej konstytucji postanawia, że duchowni nie mogą wstępować do organizacji politycznych, zrzeszać się w celach politycznych ani uprawiać propagandy na korzyść lub przeciwko kandydatom partii startujących w wyborach, a także samym partiom lub ugrupowaniom politycznym.

Uzasadnienie? "Laicki, demokratyczny ustrój"

Duchownym - zgodnie z tym orzeczeniem - na zebraniach politycznych ani podczas nabożeństw czy innych aktów religijnych nie wolno występować przeciwko prawu obowiązującemu w kraju, instytucjom kraju ani symbolom narodowym.


Trybunał uzasadnia swe orzeczenie względami obrony meksykańskiego ustroju parlamentarnego, który ma charakter "demokratyczny, laicki i federalny, uświęcony artykułem 40. Konstytucji Federalnej".
TOK FM

piątek, 19 grudnia 2014

Informatyka i chemia tylko w pierwszej klasie, za to religia... przez trzy lata liceum, dwa razy w tygodniu. "Powrót do średniowiecza"

Anna Gmiterek-Zabłocka
Mało chemii, ale dużo religii...
Mało chemii, ale dużo religii... (AG)
Praktycznie bez chemii i informatyki w klasie matematyczno-fizycznej w liceum? Taki przykład opisał nam słuchacz z Poznania, ojciec licealisty zbulwersowany tym, że przyszli inżynierowie nie mają możliwości nauki np. chemii w drugiej czy trzeciej klasie. - Za to religii jest aż nadto - mówi Piotr Zujewski.
A minister nauki zdziwiona. Za to od wykładowców słyszymy: "Najpierw skraca się naukę w liceum, a potem na studiach trzeba robić młodzieży zajęcia wyrównawcze. Bo studenci mają duże braki". Z matematyki, chemii czy fizyki.

Słuchacz TOK FM: Skąd te "białe plamy" w cyklu nauki w liceum?

Pan Piotr Zujewski, inżynier, jest ojcem ucznia pierwszej klasy liceum o profilu matematyczno-inżynieryjnym, z rozszerzonym programem nauczania matematyki i fizyki. Słuchacz TOK FM mocno się zdziwił, gdy syn przyniósł do domu rozpiskę z przedmiotami, których będzie się uczył w pierwszej, drugiej i trzeciej klasie liceum.

- Moją uwagę przykuła "biała plama" w kilku przedmiotach w klasie drugiej i trzeciej - mówi pan Piotr. O jaką "białą plamę" chodzi? O lekcje np. z chemii, informatyki czy biologii, których w drugiej i trzeciej klasie w ogóle nie przewidziano. Są tylko w klasie pierwszej i to zaledwie jedna godzina w tygodniu. - A przecież chemia dla przyszłego inżyniera może być bardzo przydatna, np. jakby chciał się zająć polimerami, biochemią czy inżynierią materiałową. Już nie mówiąc o informatyce - dodaje nasz rozmówca.

Pan Piotr zwraca uwagę na coś jeszcze, co bardzo jasno wynika z tabelki: - Mamy taki figielek: dwie godziny lekcyjne religii przez trzy lata liceum - domyślam się, że w klasie drugiej i trzeciej jedna godzina religii będzie o profilu biologicznym, a druga chemicznym. Jest to powrót do średniowiecza - nie ma wątpliwości ojciec licealisty.

"Coś tu nie gra"

Słuchacz próbował interweniować: zaczął od szkoły, ale nic nie wskórał. - Rozmawiałem z dyrektorem, który w tej kwestii nic nie może zrobić, ponieważ jest to program zatwierdzony przez kuratorium. Zadałem pytanie retoryczne: czy na politechnice kierunki obejmują tylko naukę matematyki i fizyki; a gdzie jest miejsce chemii i biologii? - mówi Piotr Zujewski.

Dzwonił również do ministerstwa, ale i tu niewiele zdziałał, więc postanowił napisać też do nas. - Z jednej strony obcina się te lekcje w liceum, a z drugiej strony na uczelniach wyższych organizuje się dla nowych studentów zajęcia wyrównawcze. To jest, mogę powiedzieć wprost, niedorzeczność i absurd - dodaje. Nie zdradza, o jaką szkołę chodzi, bo - jak podkreśla - potrzebne są zmiany systemowe, a nie w jednej konkretnej placówce oświatowej.


Minister nauki: "Jestem zaskoczona"

Jak to możliwe, że w klasie sprofilowanej niejako technicznie, chemia czy informatyka jest tylko w pierwszym roku nauki w liceum? Minister nauki i szkolnictwa wyższego, prof. Lena Kolarska-Bobińska była tym zaskoczona. - Jestem zaskoczona, że na takim profilu nie ma więcej takich zajęć, bo większa liczba godzin wydawałaby się czymś naturalnym i zrozumiałym. Ja nie bardzo mogę ingerować czy wpływać, bo są to kwestie minister edukacji. Ale mogę poradzić, by domagać się i w szkole, i w kuratorium, by zajęć choćby z informatyki było więcej, bo przecież informatyka przydaje się wszędzie - mówi minister nauki.

Z kolei na nasze pytanie, czy rzeczywiście musi być tak, że na uczelniach trzeba organizować zajęcia wyrównawcze, pani minister odpowiada, że nie widzi w tym nic złego. - Myślę, że każdyuniwersytet czy politechnika powinien organizować zajęcia dokształcające, zresztą różnego typu, nie tylko z danego przedmiotu. Ale dobrze by było, aby także szkoły średnie bardziej myślały o takich zajęciach - zajęciach w małych grupach, na przykład takich, które właśnie mają trudności z nauką - dodaje szefowa resortu.

Wykładowca-matematyk: "Zamyka się młodym ludziom możliwość wyboru"

To, że młodzież, która trafia na studia, ma braki np. w przedmiotach ścisłych, potwierdzają wykładowcy. - Bywa, że nie znają podstaw fizyki, że praktycznie w ogóle w szkole nie robili zadań, nie potrafią się do nich zabrać - mówi, proszący o anonimowość, profesor na jednej z państwowych uczelni.

To samo słyszymy od matematyka, wieloletniego wykładowcy, dr Janusza Szustera z Katedry Matematyki Stosowanej na Wydziale Podstaw Techniki Politechniki Lubelskiej. - W mojej ocenie winę za słabsze przygotowanie studentów ponosi zbyt wczesna specjalizacja w szkole średniej. To, że nie ma np. chemii w większym wymiarze na drugim czy trzecim roku nauki w liceum, to bez wątpienia strata dla młodzieży, bo to zamyka im możliwość wyboru. Oczywiście, można prywatnie szukać wiedzy, ale przecież po to jest szkoła, aby to szkoła danego ucznia przygotowała - mówi nauczyciel akademicki.

Sam wielokrotnie prowadził zajęcia wyrównujące wiedzę i przyznaje, że braki wśród studentów są spore. Bywa, że mają problemy z naprawdę podstawowymi rachunkami, bo na co dzień używają kalkulatorów. Poza tym, zdaniem dr. Szustera, początek studiowania nie jest dobrym czasem na wyrównywanie wiedzy. - Zdecydowanie to nie jest ten moment. Bo przecież młody człowiek musi się na studiach odnaleźć, spadają na niego ciosy z różnych przedmiotów - z przedmiotów, na których to, co robi się na zajęciach wyrównawczych, powinno być już dogłębnie opanowane - mówi wykładowca.

Zna wielu studentów, którzy z jednej strony starają się dokształcać, ale jednocześnie muszą sobie radzić z bieżącym rozwiązywaniem zadań, rozstrzyganiem problemów na zajęciach na danym kierunku. I mają z tym olbrzymi problem.

MEN: "Każdy uczeń ma szansę rzetelnie i gruntownie przygotować się w szkole do podjęcia studiów"

Pytania w sprawie "białych plam" wysłaliśmy też do Ministerstwa Edukacji Narodowej. Pytaliśmy m.in. jak MEN to ocenia i czy tak być powinno. Ministerstwo jednak problemu nie widzi. Dostaliśmy odpowiedź, z której wynika, że w ślad za zmianami w podstawie programowej, wprowadzanej sukcesywnie od roku szkolnego 2009/2010, zmieniła się również organizacja kształcenia w szkołach ponadgimnazjalnych.

"Zasadnicza zmiana polega na zespoleniu programowym gimnazjum i I klasy liceum ogólnokształcącego, które pozwala w ciągu czterech lat nauki w pełni zrealizować zakres podstawowy kształcenia ogólnego. Następnie w klasach II i III liceum ogólnokształcącego uczniowie uczą się wybranych przez siebie przedmiotów w zakresie rozszerzonym po to, by dobrze przygotować się do planowanego kierunku studiów" - napisała nam rzeczniczka MEN, Joanna Dębek.

MEN przekonuje, że w nowej ramówce na każdy z przedmiotów rozszerzonych przeznacza się 6-8 godzin w cyklu kształcenia, podczas gdy w poprzedniej - na wszystkie przedmioty rozszerzone było łącznie 10 godzin w cyklu. "Dzięki niemal trzykrotnie większej liczbie godzin - 29 zamiast 10 - przeznaczonych w liceach na nauczanie wybranych przez ucznia przedmiotów w zakresie rozszerzonym i uzupełniającym, każdy uczeń ma szansę rzetelnie i gruntownie przygotować się w szkole do podjęcia studiów" - dowodzi rzeczniczka MEN.

Wszystko prawda, tylko że Syn naszego słuchacza, pana Piotra, jest w klasie matematycznej: i matematykę, i fizykę ma na poziomie rozszerzonym. - Tu godzin jest rzeczywiście sporo - przyznaje słuchacz. Tyle, że jedno nie powinno - jego zdaniem - wykluczać drugiego. Bo to, że jest 5 godzin fizyki, nie powinno oznaczać automatycznie, że w drugiej klasie np. nie ma w ogóle chemii czy informatyki. A tak to wygląda. 

Zobacz także

wtorek, 16 grudnia 2014

Miller: Trzeba dać szansę Kaliszowi

Szukamy kogoś takiego, kto mógłby te 15-16 proc. otrzymać i spowodować, ze będzie druga tura w wyborach prezydenckich - mówił w TVN24 Leszek Miller. Jak podkreślił szef SLD partia będzie zwracać uwagę na to, czy Ryszardowi Kaliszowi "uda się szlachetny zamiar zjednoczenia różnych pędów lewicy". - Jeżeli mu się uda, to na pewno koleżanki i koledzy z SLD udzielą mu rekomendacji - dodał Miller.
Ryszard Kalisz wzbudza zdziwienie w SLD. Wielu moich kolegów pamięta postawę pana Kalisza i żadna obca dłoń tych krzywd nie przekreśli. Ale jestem głęboko przekonany i moje koleżanki i koledzy podzielają tę opinię, że lewica powinna rekomendować kogoś, kto ma szansę wyjść o wiele dalej niż tylko za tradycyjny elektorat SLD czy Unii Pracy, a wiec uzyskać przyzwoity wynik. I trzeba szukać kogoś takiego, kto jest w stanie zjednoczyć wokół siebie szerokie pokłady lewicy i centrolewicy - powiedział Leszek Miller.

Jak stwierdził szef SLD, Kaliszowi "trzeba dać szansę". - On jeszcze praktycznie nie rozpoczął kampanii. Dajmy mu szansę, by coś powiedział, żeby się przedstawił, żeby się pospotykał - przekonywał szef SLD.

http://www.wprost.pl/ar/485361/Miller-Trzeba-dac-szanse-Kaliszowi/

środa, 10 grudnia 2014

"Posłowie madryccy" tłumaczyli się na konferencji. Hofman: Każda redakcja zdąży rzucić w nas kamieniem

- Czekaliśmy z konferencją, bo przyjęliśmy taką taktykę - powiedział w Sejmie poseł Adam Hofman, który z Mariuszem A. Kamińskim i Adamem Rogackim tłumaczył się z podróży do Madrytu. Nie obyło się bez grożenia sądem i ograniczenia czasu na zadawanie pytań. - Ale każdy z państwa zdąży w nas rzucić kamieniem - zapewnił dziennikarzy Hofman.
Spotkanie z mediami rozpoczął Hofman: - Czekaliśmy z konferencją, bo to była nasza taktyka. Marszałek Sikorski i jego pomocnicy polityczni przeprowadzili na nas atak na ostatniej prostej kampanii wyborczej. A więc świadomie się nie odzywaliśmy, by nie szkodzić PiS - zapewnił b. poseł tej partii. - Po zakończeniu wyborów i wszystkim tym, co było związane z fałszerstwami, przyszedł czas, by opowiedzieć historię naszej podróży, tak jak wyglądała naprawdę. Do tej pory wszystko opierało się na interpretacji faktów i przepisów przedstawianych przez Sikorskiego, być może, by zaszkodzić PiS - dodał.

"Ekwiwalentu się nie rozlicza"

- Działaliśmy zgodnie z prawem, opierając się na wewnętrznych regulacjach Sejmu RP - głos po Hofmanie zabrał Kamiński. - W przypadku wyjazdów zagranicznych nie obowiązują tzw. kilometrówki. Jest to rezultat zmian z 6 stycznia 2009 r. dokonanych przez Prezydium Sejmu, kiedy marszałkiem był Bronisław Komorowski. Od tego czasu jest prosty wybór: albo poseł dostaje bilet lotniczy (na samolot LOT - red.), albo jego równowartość, i ma skutecznie dotrzeć na miejsce. Tego ekwiwalentu się nie rozlicza, o czym bardzo jasno stwierdzono w informacji Sikorskiego do dziennikarzy nt. wyjazdów zagranicznych posłów - oświadczył poseł.

Kamiński tłumaczył także, że to Kancelaria Sejmu wylicza, jaka na dany dzień jest cena biletu lotniczego, i w ten sposób wypłacany jest posłowi ekwiwalent, "więc nie ma żadnej straty po stronie Kancelarii".

- Zdarzało się, że przelot posłów organizowany przez Sejm kosztował dużo więcej niż ekwiwalent. Np. bilety posłów Iwińskiego czy Halickiego kosztowały 4,5 czy 5,5 tys. złotych, podczas gdy ekwiwalent wynosił 3 tys. złotych. Działaliśmy zgodnie z przepisami i udowodnimy to - powiedział Kamiński, a fraza ta była powtarzana podczas konferencji wielokrotnie.

- Mamy świadomość, że nikt nie ma umiejętności bilokacji, a takie przypuszczenia pod naszym adresem pojawiały się w mediach. Zdarzało się, że z związku z innymi obowiązkami skracaliśmy swoje wyjazdy, i wtedy wnioskowaliśmy do Kancelarii o ponowne rozliczenie delegacji. Było tak też w przypadku innych posłów i to za każdym razem było wyjaśniane przez Kancelarię Sejmu - oświadczył z kolei Adam Rogacki.

"Mieliśmy dwa cele w Radzie Europy"

Po nim głos ponownie zabrał Hofman, chcąc odnieść się do zarzutu o małą aktywność na forum Rady Europy, na której posiedzenia jeździli posłowie: - Chcę powiedzieć, że postawiliśmy sobie dwa ważne cele. Nie udałoby się ich zrealizować, siedząc na posiedzeniach od 8 do 16. Dla nas najważniejsze było ograniczenie rosyjskich wpływów w RE i przyjęcie przez Radę uchwały o zwrocie wraku prezydenckiego tupolewa i czarnych skrzynek. Nasza praca nie odbywała się tylko na forum Rady, ale i poza nim - powiedział poseł.

- Uchwała o zwrocie wraku będzie głosowana w Radzie Europy w styczniu. Została skutecznie złożona, niestety nasza misja została przerwana, ale mamy nadzieję, że sama sprawa zostanie dokończona. Jeśli ta uchwała przejdzie, pierwszy raz na tak wysokim szczeblu organizacja międzynarodowa zwróci się do Rosji o zwrot wraku. Ale najpierw trzeba było wykluczyć Rosjan z frakcji konserwatywnej i to się udało m.in. dzięki naszemu szantażowi politycznemu - dodał Hofman.


Dziennikarz mówi o sejmowych naciągaczach...

Na konferencji zrobiło się naprawdę gorąco, kiedy przyszedł czas na zadawanie pytań przez dziennikarzy. Na wstępie "posłowie madryccy" zaznaczyli, że nie mają dużo czasu w związku z planowaną konferencją Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera, ale każda redakcja będzie miała możliwość zadania jednego pytania. Dziennikarzom się to nie spodobało i po sali przeszedł pomruk niezadowolenia. - Każda redakcja będzie mogła spokojnie rzucić kamieniem, nie ma problemu - zażartował Hofman.

Na wszystkie pytania posłowie odpowiadali, powtarzając to, co powiedzieli już wcześniej - że nie mają sobie nic do zarzucenia i działali w świetle obowiązujących przepisów. Jedno z najmocniejszych pytań zadał Krzysztof Skórzyński z "Faktów" TVN. - Jeżeli jest delegacja zagraniczna, powiedzmy do Madrytu, i przejazd samochodem jest droższy niż bilet na lot zakupiony przez Sejm, posłowie dostają ekwiwalent w wysokości tego biletu. Czyli rozumiem, że przepisy pozwalają na istnienie naciągaczy sejmowych, którzy wezmą duży ekwiwalent, a kupią sobie tani bilet lotniczy? - dopytywał.

...a Hofman grozi mu sądem

- Za słowo naciągacze, jeśli będzie go pan nadal używał, być może warto się zastanowić, czy nie należy pana pociągnąć do konsekwencji prawnych - odparł Hofman. - Kancelaria nie traci ani złotówki, takie przepisy sama sobie wymyśliła - przekonywał. - Jak się ma obowiązki partyjne, lepiej jest nie mieć sztywnego terminu, lepiej jest dotrzeć na miejsce w ramach najtańszego biletu. Być może regulacje nie są jasne, ale to nie my je ustalaliśmy. Być może trzeba je zmienić, ale nie dopisywać ich teraz na potrzeby ataku na pewną grupę polityczną - dodał poseł.

Dziennikarze pytali też, dlaczego, skoro posłowie nie poczuwają się do winy, z pokorą przyjęli decyzję o ich wyrzuceniu z PiS: - Stwierdziliśmy, że ważniejszy jest projekt (kampania wyborcza - red.) niż nasz własny interes. - Zapewne decyzja prezesa Kaczyńskiego nie mogła być wtedy inna i my ją przyjmujemy - oświadczył Hofman. Odniósł się też do "rozrywkowego" spędzania w Madrycie czasu prywatnego. - Za prywatne środki zachowaliśmy się, jak zachowaliśmy. To jest Madryt, Hiszpania, i tam się tak ludzie bawią. Czy to jest powód, żeby zniszczyć polityka? - mówił b. rzecznik PiS.
Źródło: http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103087,17108606,_Poslowie_madryccy__tlumaczyli_sie_na_konferencji_.html

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Co Lisicki i Terlikowski będą robić na marszu PiS? Zaremba wyjaśnia

Krzysztof Lepczyński
Piotr Zaremba
Piotr Zaremba (Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta)
Paweł Lisicki, Tomasz Terlikowski i bracia Karnowscy znaleźli się w komitecie honorowym planowanego na 13 grudnia marszu PiS. - Ci ludzie uznają, że czasy są szczególne, specyficzne, i w tej jednej konkretnej sprawie stają obok polityków, manifestując swój obywatelski sprzeciw. Mają do tego pełne prawo - tłumaczył w Poranku Radia TOK FM Piotr Zaremba z tygodnika "W Sieci".
W komitecie honorowym planowanego na 13 grudnia marszu PiS "w obronie demokracji i wolności mediów" znaleźli się m.in. Paweł Lisicki, redaktor naczelny "Do Rzeczy", Tomasz Terlikowski, szef Telewizji Republika, oraz Jacek i Michał Karnowscy z "W Sieci".

Obywatelski sprzeciw?

Daniel Passent w serwisie Polityka.pl stwierdził, że obecność dziennikarzy w partyjnym marszu go nie dziwi. "Oni są na swoim miejscu". Więcej wątpliwości miała w Poranku Radia TOK FM Dominika Wielowieyska. Próbował je rozwiać Piotr Zaremba, publicysta "W Sieci".

- Jestem dość przywiązany do modelu rozgraniczenia, dystansu między dziennikarzami a politykami - wyznał. - Choć były czasy, gdy takiej zasady nie było. Przypomnę, że były czasy, kiedy Adam Michnik był naczelnym "Gazety Wyborczej" i jednocześnie posłem w latach 1989-91. Ale rozumiem, uznał, że czasy są normalne i to powinno być rozdzielone - stwierdził.

- Ci ludzie uznają, że czasy są szczególne, specyficzne, i w tej jednej konkretnej sprawie stają obok polityków, manifestując swój obywatelski sprzeciw. Mają do tego pełne prawo - dodał, mówiąc o dziennikarzach.

"Wolałbym nie być przytulony do polityka"

Agata Nowakowska z "Gazety Wyborczej" zauważyła, że niektórzy dziennikarze pracują w mediach finansowanych bezpośrednio przez partię polityczną. - "Gazeta Polska" jest finansowana przez PiS.

I ci dziennikarze wchodzą do komitetu honorowego, mówiąc: to nie jest polityczne, robimy to jako obywatele. To kuriozalne! - podkreśliła.

- Łatwo mówić dziennikarzom obficie finansowanym z budżetu państwa przez falę reklam - zgryźliwie odparł Zaremba. Zaznaczył, że "przed wojną" w Polsce gazety funkcjonowały jako organy partii politycznych. - I nikt się temu nie dziwił - zaznaczył.

- Tradycja kształtuje się na zasadzie realiów. Ponieważ strona prawicowa jest słabsza, przytula się do polityków - wyjaśniał publicysta. - Nie mówię, że to jest dobre, wolałbym nie być przytulony do polityka. Ale robienie z tego tytułu zarzutu... - wskazywał.

Polityzacja mediów

- Ci dziennikarze reprezentują poglądy PiS-owskie, tak jak wy reprezentujecie poglądy drugiej strony. I stopień zaangażowania politycznego jest porównywalny - podkreślał. Zarzucił też Janinie Paradowskiej, że weszła do komitetu poparcia akcesji Polski do Unii Europejskiej. - Zasiadała tam z politykami i nikt nie pytał, czy jest zależna, czy niezależna - zauważył.

- Żyjemy w czasach, kiedy polska scena polityczna i medialna podzieliły się do tego stopnia na tzw. prawicową, konserwatywną i liberalną, że właściwie doszło do polityzacji mediów - skwitowała dr Karolina Wigura-Kuisz, socjolożka z UW. 

Zobacz także