Przegrana oczywiście boli, ale niekiedy miewa ożywcze skutki, o ile zostaną z niej wyciągnięte właściwe wnioski. Nie da się tego niestety powiedzieć o demokratycznej koalicji, która po przegranej swojego kandydata w wyborach prezydenckich uparła się, żeby przez kolejny miesiąc potwierdzać na wiele sposobów, że pomimo minimalnej różnicy głosów – na porażkę w pełni zasłużyła. Coraz głębiej grzęznąc w personalnych rozliczeniach, koalicyjnych utarczkach, zaprzeczeniach oraz teoriach spiskowych, wydaje się dzisiaj niezdolna do samoregulacji politycznego mechanizmu, chociaż bez tego raczej nie ma szans w grze o władzę.

Dlaczego nie wyszło?

Próżno więc miesiąc po klęsce szukać pogłębionej diagnozy z wnętrza obozu o jej przyczynach. Tymczasem wydarzyło się przecież coś bardzo istotnego – obóz demokratyczny po raz pierwszy od dwóch lat znalazł się w defensywie, a zarazem uprawdopodobnił się scenariusz prawicowej koalicji u władzy w kolejnym rozdaniu. Niestety horyzont powyborczej refleksji sięga jedynie samej kampanii, przyjętej na nią strategii, użytych środków. Czyli wyłącznie technologii politycznej, co jest kwestią wtórną, gdyż w pierwszej kolejności należałoby zastanowić się nad coraz mniej sprzyjającą społeczną rzeczywistością.

Ale łatwiej jest przecież snuć historie alternatywne z Radkiem Sikorskim obsadzonym w roli rzekomo lepszego kandydata (tylko któż to dzisiaj sprawdzi?), powielać kulturowe stereotypy o kruchym Rafale z elit i brutalnym Karolu z podwórka (najlepiej z przywołaniem Mrożkowej figury Edka), nakręcać spiralę personalnych rozrachunków.

Szczególnie to ostatnie upodobały sobie koalicyjne tygrysy, rozliczające się wzajemnie w rozmaitych konfiguracjach, chociaż sensu w tym niewiele. Przykładem niech będzie niedawny reportaż TVN 24 o rzekomo genialnej strategii podbicia przez Trzaskowskiego wsi, z której kandydat nie chciał jednak skorzystać, gdyż – jak zarzucili mu rozmówcy autorów materiału – wolał brylować w przyjaznych miejskich przestrzeniach. 

Żaden z nich nie zadał jednak zasadniczego pytania o realne potencjały wynikające z mobilizacji wyborców wiejskich oraz tych z wielkich miast, co uczyniło cały reporterski wysiłek właściwie bezużytecznym. W takich rozliczeniach nie chodzi jednak o refleksję, a przeważnie tylko o przeniesienie asymetrii w relacjach podmiotu rozliczającego z rozliczanym. Czyli, krótko mówiąc, o wpływy.

Hajda na kozła

Chociaż pewnie nie należy się temu specjalnie dziwić. W końcu to nie Trzaskowski tak naprawdę przegrał wybory, tylko jego polityczny obóz. I nie błędy popełnione w kampanii odegrały tutaj kluczową rolę, tylko w dużo większym stopniu powszechnie znane zaniechania rządów koalicji 15 października. Z perspektywy czasu wydaje się wręcz jakąś anomalią, że przez tyle miesięcy kandydat KO prowadził w sondażach i cieszył się statusem faworyta, podczas gdy stanowiące jego zaplecze formacje polityczne cieszyły się poparciem coraz wyraźniejszej mniejszości wyborców. 

Najwyraźniej musiał więc posiadać jakieś osobiste wizerunkowe atuty albo też czegoś brakowało jego głównemu rywalowi, tyle że na finiszu stawka mimo wszystko się urealniła i tym samym odwzorowała zasadniczy układ sił na scenie. Skądinąd blisko 50-procentowy wynik Trzaskowskiego w drugiej turze to wciąż o parę punktów procentowych więcej niż zsumowane poparcie koalicyjnych ugrupowań. 

Kto więc bardziej zawinił – słusznie krytykowany sztab kandydata, czy może jednak cała rządząca dziś elita z premierem na czele, która nie zapewniła swojemu przedstawicielowi sprzyjających warunków gry? Miarą politycznej dojrzałości byłoby więc przystawić sobie teraz lustro, na co jednak nie można chyba liczyć, bo o ileż bezpieczniej jest wskazywać kozły ofiarne.

Fałszowanie rzeczywistości

A już krańcowym przejawem uciekania od odpowiedzialności była, rzecz jasna, szczęśliwie chyba już dogasająca heca ze „sfałszowanymi wyborami”. To rzecz dosyć zadziwiająca, że zazwyczaj ci sami ludzie wyrażali uprzednio przekonanie, że to PiS nie będzie w stanie pogodzić się z rzekomo nieuchronną porażką swojego kandydata i z pewnością dokona próby podważenia wyniku wyborów (co nie było skądinąd intuicją nieuzasadnioną), po czym sami nad wyraz ochoczo wzięli udział w analogicznym przedsięwzięciu.

Zaintonował im zresztą taką melodię niezastąpiony w takich przypadkach Roman Giertych, który już ponad dwie dekady temu demonstrował jako członek komisji śledczej do spraw afery Orlenu niezwykłą zdolność do seryjnego produkowania spiskowych bredni. Wtedy robił to ręka w rękę z Antonim Macierewiczem, ku utrapieniu liberalnej opinii publicznej, która teraz – a przynajmniej jej część – dużo łaskawszym okiem oglądała bliźniaczy spektakl w wykonaniu stojącego już po właściwej stronie mecenasa. Jego sensacyjne ustalenia niosły się więc po mediach, wspierane już na pierwszy rzut oka wątpliwymi analizami, które tylko nieliczni mieli odwagę rzetelnie recenzować, bo też nie każdemu uśmiecha się czytanie później o sobie jako o pisowskiej agenturze.

Ostatecznie najbardziej jednak pogubił się sam premier, który najpierw zdystansował się od spiskowej teorii, następnie ją ostemplował, po czym znów zrobił krok w tył. Raczej wątpliwe, żeby naprawdę brał pod uwagę scenariusz unieważnienia wyborów. Musiałby do tego użyć największego jak dotąd tarana „demokracji walczącej”, co zostałoby przez większość Polaków uznane za rozbój w biały dzień i w ewentualnej powtórce wyborów z kandydata obozu rządzącego nie byłoby co zbierać. 

Zapewne więc – usiłując wymusić odwleczenie zaprzysiężenia Nawrockiego – Tusk zamierzał osiągnąć inne polityczne cele. Zderzył się jednak z nieprzewidzianymi wcześniej presjami, podobno głównie natury zewnętrznej, i w rezultacie odpuścił. Tyle że jego najtwardsi zwolennicy zdążyli się już tak bardzo nakręcić spiskową teorią, że całą swoją frustrację obrócili przeciwko premierowi, który ich zdaniem utracił polityczny instynkt i wolę walki. 

W ich oczach Nawrocki pewnie już na zawsze pozostanie uzurpatorem, co niestety otwiera drogę do fatalnych precedensów w przyszłych elekcjach. W sumie byłoby więc lepiej, gdyby Trzaskowski dostał teraz wyraźniejszego łupnia, bo przynajmniej nie byłoby podstaw do kwestionowania wyniku wyborów. Nic dobrego z tego przecież nie wyszło, nikt tak naprawdę nie zyskał. Ale tak się właśnie kończy niemądre granie na ludzkich frustracjach.

Prześniona klęska

Cała para poszła więc w zacieranie tropów, a tymczasem pytań po wyborach urodziło się mnóstwo i wszystkie wymagają pilnej odpowiedzi. Wygląda bowiem na to, że upojeni wielkim zrywem 15 października przecenialiśmy dotąd znaczenie demokratycznej odnowy jako czynnika legitymizującego rządy koalicji. Tymczasem gdybyśmy dysponowali pełniejszą diagnozą tamtego sukcesu być może łatwiej byłoby teraz uniknąć porażki? 

W końcu tak radykalna zmiana preferencji młodych wyborców miała jakieś źródła, które najpewniej nie miały wiele wspólnego ze sporami o liberalną demokrację. A to właśnie młodzi przesunęli ostatnio polityczny punkt ciężkości na prawą stronę, chociaż też nie wiadomo, ile w tym było namiętności ideologicznej, ile zaś materialnej frustracji z powodu niezrealizowanych obietnic ekipy Tuska. Gdzie szukać więc sposobów na odzyskanie wiarygodności?

W naszych niepewnych czasach cykle politycznego zużycia niestety skracają się w tempie szalonym, co widać też w innych krajach. Żeby temu zapobiegać, trzeba prowadzić politykę bardziej niż dotąd aktywną, innowacyjną, opartą na wyczerpujących diagnozach. Bez tego rządząca koalicja pewnie już nigdzie nie popłynie. 

Intelektualna bezradność Tuska dała już o sobie znać w Sejmie, kiedy uzasadniając wniosek o wotum zaufania dla rządu, kurczowo trzymał się zestawu odziedziczonych po PiS-ie aksjomatów. Tymczasem w szeregach jego formacji kwitło już magiczne myślenie, że nadciągająca „rekonstrukcja” rządu coś wreszcie realnie zmieni i z kadrowej karuzeli wyłoni się bliżej nieokreślone nowe otwarcie. Chociaż można odnieść wrażenie, że nikt tak naprawdę nie wie, co konkretnie miałoby to oznaczać.

W czasach pisowskich rządów Tusk nieraz sięgał po metaforę „lunatyków” ze znanej książki australijsko-brytyjskiego historyka Christophera Clarka o przyczynach wybuchu pierwszej wojny światowej. Pasowało mu to jako alegoria współczesnych społeczeństw, które tak samo dały się zahipnotyzować populistom i bezrefleksyjnie przyjęły ich fałszywe recepty. Dzisiaj premier sam zdaje się trochę lunatykować, prowadząc cały obóz demokratyczny w nieznane. Czy pobudka jest jeszcze możliwa?