Bartosz Węglarczyk: Europa musi dziś szykować się na najgorsze, wierząc, że to najgorsze się nie zdarzy [KOMENTARZ]
Po raz trzeci w ciągu ostatniego nieco ponad stulecia Monachium staje się punktem zwrotnym w historii Europy. To czas dla przywódców, by pokazali opinii publicznej, że przegapienie po raz trzeci tego momentu będzie nas wszystkich kosztować życie, zdrowie i wolność.
Monachium 1
Pod koniec września 1938 r. przywódcy Zachodu zgodzili się, by III Rzesza wchłonęła część terytorium Czechosłowacji. Zachodni politycy uważali, że to zaspokoi imperialne ambicje Adolfa Hitlera. Ówczesny premier Wielkiej Brytanii wrócił do Londynu zachwycony, że udało mu się zapobiec poważnemu międzynarodowymi kryzysowi. Neville Chamberlain powiedział wówczas: — Brytyjski premier powrócił z Niemiec, przynosząc pokój z honorem. Wierzę, że to pokój na nasze czasy…
Niecały rok później Niemcy i Związek Radziecki napadły na Polskę i rozpoczął się największy konflikt zbrojny w historii ludzkości.
Monachium 2
W lutym 2007 r. Władimir Putin zaszokował świat, gdy podczas swojego wystąpienia na konferencji bezpieczeństwa w Monachium oskarżył Zachód o prowadzenie nowej zimnej wojny przeciwko Rosji i zapowiedział, że Rosja w tym wyimaginowanym w jego głowie konflikcie się zdecydowanie postawi:
Dzisiaj jesteśmy świadkami niemal nieograniczonego hiper użycia siły – siły militarnej – w stosunkach międzynarodowych, siły, która pogrąża świat w otchłani stałych konfliktów. W rezultacie nie mamy wystarczającej siły, aby znaleźć kompleksowe rozwiązanie któregokolwiek z tych konfliktów. Znalezienie politycznego rozwiązania również staje się niemożliwe… Jedno państwo, a przede wszystkim Stany Zjednoczone, przekroczyło swoje granice narodowe pod każdym względem. Jest to widoczne w polityce gospodarczej, politycznej, kulturalnej i edukacyjnej, którą narzuca innym narodom. No cóż, komu się to podoba? Kto jest z tego zadowolony?
Rok później Rosja zaatakowała Gruzję, a gdy Zachód tę agresję zlekceważył i udawał, że nic się nie stało, Putin był nadal traktowany jak demokratyczny lider demokratycznego kraju, a Kreml zaczął szykować plan aneksji Krymu. Co stało się dalej, widzimy dziś każdego dnia w doniesieniach z ukraińskiego frontu. Warto to przypominać na każdym kroku — po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej trzy lata temu jedno europejskie państwo napadło na drugie europejskie państwo. Władimir Putin jest zbrodniarzem wojennym, a jego żołnierze to bandyci, gwałciciele i mordercy. Są więc dokładnie tacy sami, jak sowieckich wyzwolicieli zapamiętali mieszkańcy odbijanych Niemcom terenów w 1944 i 1945 r.
Monachium 3
18 lat później wiceprezydent USA na tej samej konferencji bezpieczeństwa w Monachium wprost mówi, że największym zagrożeniem dla Europy nie są dziś ani Rosja, ani islamski terroryzm, ani zapaść gospodarcza, ani nawet kryzys migracyjny, lecz fakt, że Brytyjczycy wsadzają do więzienia ekstremistów zachęcających do atakowania osób o innym niż biały kolorze skóry oraz fakt, że neonaziści nie zostali dopuszczeni do władzy w Niemczech. Dodajmy, że niedopuszczeni przy użyciu metod wyłącznie zgodnych z prawem i zasadami demokracji, bo poprzez brak zdolności.
W tym samym czasie jego szef, prezydent USA, grozi sojusznikowi z NATO odebraniem części jego terytorium, a sekretarz obrony zapowiada, że wojska USA nie są w Europie na zawsze i mogą zostać wycofane.
To wszystko dzieje się w sytuacji, gdy służby wywiadowcze Ukrainy i Finlandii oraz wszyscy dziennikarze zajmujący się wojskowością pokazują, że rosyjska armia i przemysł zbrojeniowy zachowują się tak, jakby Rosja wiedziała o jakieś wielkiej wojnie nadchodzącej w najbliższych latach. Możemy oczywiście udawać, że Putin obawia się chińskiej inwazji, ale patrząc na kończące się właśnie ostateczne wchłanianie białoruskiej armii i białoruskiego terytorium przez armię rosyjską, chodzi raczej o plany Kremla wobec Europy, a nie np. Mongolii.
Co dalej
Cokolwiek by mówić o dobrej lub złej polityce Donalda Trumpa, jest on bez wątpienia charyzmatycznym politykiem, który ma wizję tego, co chce osiągnąć i umie do tej wizji przekonać wyborców. Znamy z historii takie osoby z cechami przywódczymi. Po dobrej stronie ratowali oni wolność (Churchill, Piłsudski, Mandela), po złej ją niszczyli (Hitler, Stalin, Mao Zedong). Charyzma i zdecydowanie zawsze popychają świat — czasem do przodu, czasem do tyłu.
Europa cierpi dziś na brak takich postaci. Nie ma dziś kraju ani duetu krajów, które prowadzą Europę. Politycy są tak bardzo pochłonięci tym, czy ich posty w serwisie X (swoją drogą ciekawe, czy jest to dla nich w porządku, że z pieniędzy podatników promują swoje profile na X, płacąc wspierającemu neonazistów oligarsze Elonowi Muskowi) mają więcej, czy mniej lajków od ich politycznych przeciwników, oraz czy mają przygotowany mocny, wszystko jedno prawdziwy czy nie cytat, gdy dostaną swoje 15 sekund w telewizyjnych wiadomościach.
Chwile kryzysu mają jednak to do siebie, że każdy może wykazać się cechami przywódczymi. Ważne jest tylko, by tego momentu kryzysu nie przegapić. Dziś jest taki moment — Europa atakowana przez rządzących dziś Ameryką skrajnych populistów z jednej strony, a z drugiej przez rosyjskich i chińskich imperialistów, stoi w obliczu kryzysu na skalę niespotykaną od II wojny światowej.
To nie jest nowa zimna wojna. To jest nowy rodzaj wojny, w której stosowane są wszystkie rodzaje presji — militarna, polityczna, informacyjna, propagandowa, dyplomatyczna, ideologiczna, a przede wszystkim ekonomiczna. W tym nowym rodzaju konfliktu Europa nie jest na razie graczem, lecz piłką, przekopywaną z jednej strony boiska na drugą bez własnej woli, bezwolną i apatyczną.
To musi się zmienić, w przeciwnym razie władzę w Europie przejmą skrajni populiści, których rządy są na rękę i Trumpowi, i Putinowi, i Xi. Z populistami jest bowiem łatwo się układać — zawsze są oni chętni w zamian za jeszcze większą władzę i związane z nią profity sięgnąć po najniższe instynkty i najpodlejsze stereotypy. Populiści są łatwi do ogrania — nie ma dla nich nic świętego, wszystko więc jest możliwe do sprzedania za odpowiednią cenę. Radykalni populiści u władzy w Warszawie, Berlinie, Paryżu czy Londynie to senne marzenie i Trumpa, i Putina, i Xi.
Ten rok musi być rokiem zmiany w Europie. Dzisiejsze spotkanie w Paryżu może być tej zmiany dobrym początkiem. Bezpieczeństwo Europy — to militarne, to ekonomiczne i to informacyjne — musi być absolutnym priorytetem. Europejskie państwa NATO muszą zwiększyć realne wydatki na obronę i muszą mieć na to nie tylko zgodę, ale pełne poparcie Komisji Europejskiej.
W czasach zimnej wojny Amerykanie wydawali około 5 proc. PKB na obronę, inni — od 3 do 4 proc. Jest oczywiste, że próg 5 proc. jest dziś potrzebny, by odbudować siłę obronną Europy i zrobić to szybko. Potem te wydatki mogą spaść do zimnowojennego poziomu 3-4 proc.
Europa musi to zrobić razem. Potrzebna jest dalsza integracja sił zbrojnych Europy i nawet jeśli minister Sikorski uważa, że zbudowanie europejskiej armii nie jest dziś możliwe, to z pewnością możliwe i potrzebne jest budowanie wspólnych stref obrony i wspólnych projektów obronnych w regionie Europy Środkowej i krajów nordyckich. Wspólna obrona Bałtyku pod jednym dowództwem jest dziś oczywistością i projektem absolutnie w zasięgu krajów, dla których ten region jest kluczowy.
Potrzebna jest integracja europejskiego przemysłu obronnego. Nie każdy kraj musi budować swoje własne czołgi i pociski do karabinów. To przodującą rolę może przejąć Unia Europejska i to może być świetny sposób na integrację UE z NATO, która wyjdzie poza spotkania dyplomatów.
Wielka Brytania powinna wrócić do Unii Europejskiej. Wiele sondaży wskazuje na to, że większość obywateli tego kraju chciałaby powrotu do UE. Londyn powinien dostać taką szansę, a negocjacje członkowskie powinny być błyskawiczne. Trump i Putin zrobią wszystko, by do tego nie doszło, ale jeśli taka operacja się uda, może to być wspaniały zastrzyk energii dla Europy.
Unia Europejska i NATO powinny przyspieszyć rozszerzenie. To nie znaczy, że coś trzeba zrobić natychmiast. To oznacza, że przyjęcie nowych członków musi być dla obu organizacji realnym, a nie tylko głoszonym priorytetem. Negocjacje członkowskie muszą być szybkie i prowadzone w dobrej wierze. Warto w tej sytuacji wrócić do rozmów z Turcją i jej wejściu do UE, być może będzie chciała się zmienić, jeśli tureccy politycy uwierzą, że Europa naprawdę widzi ten kraj w swoim klubie, a nie będzie tylko tych rozmów pozorować, jak to się działo do tej pory. W najbliższych latach do UE powinny też dołączyć kraje bałkańskie, a Serbia powinna otrzymać jasny i atrakcyjny zestaw powodów, by do członkostwa UE dążyć.
- PRZECZYTAJ: Donald Trump dolał oliwy do ognia. Jego wpis rozwścieczył Amerykanów. “Brzmi jak prawdziwy dyktator”
Europa musi dziś szykować się na najgorsze, wierząc jednocześnie, że to najgorsze się nie zdarzy. Rosyjska armia pokazała w Ukrainie, że nie jest niezwyciężona. Putin może mieć szczerze dosyć. Trump może odejść za cztery lata. Europa może nadal być zbieraniną małych w skali globalnej gospodarek, które będą się przepychać między sobą i jednocześnie skutecznie opierać się historycznym zmianom po obu stronach swoich granic. Przyszłość może być bardzo optymistyczna i nasze czarne scenariusze mogą się nie spełnić. Jak pisze Timothy Garton Ash w książce “Homelands”:
Wychodząc z komunistycznego więzienia w latach 80. XX wieku, Václav Havel wyraził podobną myśl. — Nadzieja to nie prognostyka — powiedział. — Jest to nastawienie ducha, nastawienie serca. Nadzieja to zdolność do działania na rzecz czegoś dlatego, że jest to dobre, a nie tylko dlatego, że ma szansę się powieść. To nie przekonanie, że coś się skończy dobrze, lecz pewność, że coś ma sens bez względu na to, jak się skończy.
Takiego optymistycznego pesymizmu dziś potrzebujemy. By zadziałał, potrzebni są politycy z wizją geopolityczną, pewnością siebie i gotowością do realnej walki o to, co ważne, a nie o to, co dobrze się sprzedaje na Facebooku. Dziś w Europie nie widzę takich polityków, ale jestem optymistycznym pesymistą i wierzę, że tacy politycy i tacy wizjonerzy są wśród nas i czekają na swój moment. Ten moment jest teraz.
Europa na zakręcie po szczycie w Monachium. Ekspert wskazuje wnioski dla Polski
— Europa po wystąpieniu Vance’a jest wstrząśnięta i nie wie, jak sobie z tym poradzić. Rolą Polski powinno być powiedzenie: “dobrze, dostaliśmy gonga od naszych sojuszników, to jest ten moment, w którym trzeba się zebrać w kupę i działać wspólnie” — ocenia w rozmowie z Onetem dr Bartosz Rydliński, specjalista stosunków międzynarodowych z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Zaznacza, że wniosków płynących z Monachium dla naszego kraju jest więcej i punktuje, czego spodziewa się po nadzwyczajnym szczycie europejskich przywódców w Paryżu.
Donald Trump umawiający się na spotkanie z Władimirem Putinem, antyeuropejska tyrada wiceprezydenta USA w Monachium, amerykańskie deklaracje, że dla sojuszników nie będzie miejsca przy stole rozmów pokojowych — ostatni tydzień obfitował w wydarzenia chwiejące dotychczasowym porządkiem międzynarodowym. W ciągu kilku dni znaleźliśmy się w świecie nowych zasad i z niepewną przyszłością.
Coraz bardziej jasne staje się, że wcześniejsze zapowiedzi Trumpa nie były tylko kampanijnymi hasłami. Prezydent USA w środę odbył długą rozmowę ze swoim rosyjskim odpowiednikiem, pierwszą na takim szczeblu od inwazji na Ukrainę w 2022 r. Amerykański przywódca publicznie podważył możliwość odzyskania przez Kijów okupowanych terenów i przyszłą akcesję Ukrainy do NATO. Jednocześnie zapowiedział “bardzo bliską współpracę” z Putinem.
Europa znalazła się w nowych warunkach. Stany Zjednoczone po raz pierwszy od końca II wojny światowej podają w wątpliwość swoje wojskowe zaangażowanie na kontynencie. Nowa amerykańska administracja raz za razem powtarza, że Europa musi sama wziąć odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo.
— Już od września 1939 r. powinniśmy wiedzieć, że stawianie na jeden sojusz kończy się źle — mówi w rozmowie z Onetem dr Bartosz Rydliński, politolog i specjalista stosunków międzynarodowych z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
— Polska opiera swoją politykę bezpieczeństwa na trzech filarach: Stanach Zjednoczonych, Europie i własnych siłach. Od wyboru Donalda Trumpa wszystko wskazywało na to, że tak dobrze, jak za Bidena, już nie będzie. Teraz jest ten moment, w którym powinniśmy jeszcze mocniej wspierać własne zdolności wojskowe i stawiać na silniejszy sojusz z Europą — tłumaczy ekspert.
Kto jest takim potencjalnym bliskim sojusznikiem w Europie? — Na pewno Wielka Brytania, która posiada własną broń atomową — odpowiada Rydliński. — Po drugie Turcja, dysponująca drugą armią w NATO. Nasze relacje powinny zostać wzmocnione. Do tego cały blok państw, które patrzą na sytuację w Ukrainie podobnie jak my, czyli basen Morza Bałtyckiego. Litwa, Łotwa, Estonia, nowi członkowie NATO Finlandia i Szwecja, a również inny bardzo ważny kraj, Dania. Ona także ma zbliżoną do nas perspektywę na zagrożenia ze wschodu — wskazuje ekspert.
Nadzwyczajny szczyt w Paryżu, a nie w Warszawie
Pierwsza reakcja na amerykański zwrot już się pojawiła. Na poniedziałek prezydent Francji Emmanuel Macron zwołał w Paryżu nadzwyczajny szczyt europejskich przywódców. Mają się na nim pojawić unijni liderzy, a także premier Wielkiej Brytanii Keir Starmer. Z Polski może wybrać się tam premier Donald Tusk.
Dr Rydliński dziwi się, że nadzwyczajny szczyt odbywa się w Paryżu, a nie w Warszawie. Przypomina, że obecnie trwa polska prezydencja w Unii Europejskiej. — Donald Tusk i Radosław Sikorski trochę przespali ten moment, w którym można było zorganizować takie spotkanie u nas. To my sąsiadujemy z Rosją, Ukrainą i Białorusią. Tym bardziej teraz Polska powinna być w wyższej kategorii wagowej na scenie międzynarodowej — uważa.
Ekspert liczy przy tym, że w Paryżu padnie europejskie zobowiązanie do dalszego wspierania Ukrainy. — Mam nadzieję, że Europa zajmie jasne stanowisko, że Amerykanie mogą spotykać się z Rosjanami w Arabii Saudyjskiej, ale to nie jest wiążące ani dla nas, ani dla Ukrainy. Europa powinna wspierać Ukrainę tak długo, jak Ukraina będzie tego chciała — zaznacza Rydliński.
W najbliższych dniach właśnie w Arabii Saudyjskiej mają spotkać się wysoko postawione delegacje z Waszyngtonu i Moskwy, by rozpocząć negocjacje na temat zakończenia wojny w Ukrainie. Ze strony amerykańskiej mają pojawić się m.in. szef dyplomacji Marco Rubio i doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Mike Waltz. Przedstawiciele Kijowa nie zostali zaproszeni. Celem rozmów ma być także przygotowanie do osobistego spotkania Trumpa z Putinem.
Wnioski dla Polski po Monachium. “Trzeba powiedzieć: dostaliśmy gonga, teraz zbierzmy się w kupę”
Deklaracje, że Europa nie będzie obecna przy rozmowach pokojowych, padły ze strony amerykańskiej podczas zakończonej w niedzielę konferencji bezpieczeństwa w Monachium. Nieprzyjaznych sygnałów wobec Starego Kontynentu było więcej.
Najbardziej dobitnym z nich stało się piątkowe wystąpienie wiceprezydenta USA J.D. Vance’a. Zastępca Trumpa w zasadzie całe swoje przemówienie poświęcił na bezprecedensową krytykę Europy, zarzucając jej porzucenie własnych wartości, wprowadzanie cenzury i prześladowanie chrześcijan. Oświadczył przy tym, że największym niebezpieczeństwem nie jest wcale Rosja, ale “zagrożenie wewnętrzne”.
— Z tego szczytu jasno wyłania się obraz: Amerykanie grożą Europejczykom, a Europejczycy nie chcą i nie mogą sobie na to pozwolić — wskazuje dr Rydliński. — Europejscy przywódcy w Paryżu powinni jasno powiedzieć, że pouczanie ze strony J.D. Vance’a traktujemy w kategoriach żartu czy prowokacji, a nie wiążącego zobowiązania względem Amerykanów.
— Dla Polski najważniejszy wniosek jest taki: nie dać się podzielić po tym skandalicznym wystąpieniu amerykańskiego wiceprezydenta. Musimy zrozumieć, że relacje ze Stanami Zjednoczonymi to jedna rzecz, ale obecność na jednym kontynencie z innymi państwami NATO jest kluczowa. Musimy wziąć na siebie regionalną albo europejską odpowiedzialność mówienia o Rosji jako o państwu, które zagraża naszym egzystencjalnym interesom — dodaje.
Ekspert ocenia, że “Europa po wystąpieniu Vance’a jest wstrząśnięta” i “nie wie, jak sobie z tym poradzić”. — Rolą Polski powinno być powiedzenie: “dobrze, dostaliśmy gonga od naszych sojuszników, to jest ten moment, w którym trzeba się zebrać w kupę i działać wspólnie” — wskazuje.
— Musimy mieć świadomość, że w najbliższych czterech latach Polska i Europa muszą liczyć same na siebie. I musimy umieć przekonać do naszych racji kraje takie jak Włochy, Hiszpania, czy Portugalia, które nie są bezpośrednio zagrożone przez Rosję. Kolejna rzecz, że mamy w Unii dwa państwa, które mówią rosyjską narracją. To Węgry i Słowacja — mówi dr Rydliński.
— Wniosek jest taki, że powinniśmy je separować, umniejszać ich znaczenie — dodaje. — A jednocześnie wzmacniać rdzeń demokratycznych państw, które mierzą się z niebezpieczeństwem ze strony autorytarnej Rosji.
Świat, jaki znamy, skończył się na konferencji w Monachium [OPINIA]
Ameryka dogaduje się z Putinem, zostawiając nas na pastwę losu? Zamiast załamywać ręce, najważniejsze kraje UE zwierają szyki.
“Nous sommes seuls, sans excuses” (Jesteśmy sami, bez wymówek) – pisał ponad pół wieku temu francuski filozof Jean Paul Sartre. Jego słowa dotyczyły kondycji człowieka, ale dziś można odnieść je do sytuacji Europy stojącej przed egzystencjalnym wyborem. Najprościej przedstawił go szef MSZ Radosław Sikorski: – Europa musi zacząć traktować swoje bezpieczeństwo poważnie. Mam nadzieję, że wszyscy polscy politycy zrozumieją, że wybór w Europie jest między Brukselą a Moskwą – mówił po konferencji w Monachium.
Do tej pory dogmatem w europejskiej polityce obronnej były amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa w ramach NATO. Nikt – przynajmniej na głos – nie ważył się podważać trwałości transatlantyckiego porządku, którego kamieniem węgielnym był Artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego (choć każdy z krajów zapis o niesieniu sobie nawzajem pomocy w razie agresji z zewnątrz, rozumiał na swój własny sposób). Co więcej, wszelkie próby budowania struktur obronnych poza sojuszniczymi ramami postrzegano jako osłabianie, a w najlepszym razie – dublowanie NATO. Polska zajmowała zresztą w tej kwestii bardzo kategoryczne, jednoznacznie proamerykańskie stanowisko. Stanęliśmy po stronie USA w Iraku i Afganistanie i jak to napisał niedawno na łamach “NYT” Sikorski “nie wystawiliśmy za to Amerykanom faktury”. Owszem możemy zastanawiać się, czy zrobiliśmy dobrze, ale dziś dużo ważniejsze jest odnalezienie się w zupełnie nowej sytuacji.
Świat, jaki znamy, skończył się na konferencji w Monachium. Wystąpienia wiceprezydenta J.D.Vance’a w Monachium i sekretarza obrony USA Pete’a Hegsetha w Brukseli i w Warszawie były szokiem dla tych, którzy wierzyli w trwałość amerykańskiego zaangażowania. Zaskakujące jest to, że w Waszyngtonie nikt już nie ukrywa nawet, że obecna administracja odwraca się od dawnych sojuszników. – Surowe realia strategiczne uniemożliwiają Stanom Zjednoczonym skupienie się przede wszystkim na bezpieczeństwie Europy – mówił w kwaterze głównej NATO Hegseth. W Warszawie tłumaczył z kolei, że nie możemy zakładać, iż obecność Ameryki w Europie będzie trwała wiecznie. Dlatego musimy według niego zwiększać wydatki na obronność, by w razie czego być w stanie obronić się własnym siłami. To, że przy okazji pochwalił Polskę (“Nasze relacje są silne i umacniają się każdego dnia. Polska jest strategicznym, frontowym partnerem na wschodniej flance NATO. Polska jest sprawdzonym sojusznikiem Sojuszu, jest modelowym sojusznikiem …”). Było to owszem bardzo miłe. Problem w tym, że Hegseth nie wykluczył, iż liczący obecnie ok. 8 tys. amerykański “kontyngent” w Polsce może być zmniejszony, jeśli będzie wymagała tego sytuacja w basenie Pacyfiku (konflikt z Chinami). Zastanawiałem się, czy na wszelki wypadek nie zrobić zrzutu ekranu z jego wpisu na portalu X: “Nie ma lepszego przyjaciela i trudniejszego wroga niż polski żołnierz”. W końcu przyjaciół nie zostawia się w biedzie…
Najważniejszym przesłaniem z Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium jest to, że Europa nie może się już dalej chować za plecami Ameryki. Pozostawienie przez Stany Zjednoczone sojuszników samym sobie i próba dogadania się z Putinem w sprawie zakończenia wojny w Ukrainie ponad głowami Europejczyków to największa geopolityczna zmiana na świecie od czasu upadku Związku Sowieckiego. W odpowiedzi na to wyzwanie prezydent Francji Emmanuel Macron zwołał ma poniedziałek do Paryża nadzwyczajny szczyt przywódców najważniejszych krajów UE. Jako pierwszy poinformował o nim zresztą Sikorski.
Według informacji Reutersa w roboczym spotkaniu poza prezydentem Francji miałby wziąć udział kanclerz Niemiec oraz premierzy Wielkiej Brytanii, Polski, Włoch, Holandii Hiszpanii i Danii, która ma reprezentować kraje nordyckie i bałtyckie oraz sekretarz generalny NATO Mark Rutte. Ograniczenie liczby uczestników może budzić wątpliwości – w końcu UE liczy 27 członków, ale tym chodziło zapewne o logistykę i produktywność spotkania. Nie ma się co łudzić, że wszystkie państwa członkowskie są równie zainteresowane pogłębianiem współpracy obronnej. Co więcej, przywódcy dwóch krajów UE – Słowacji i Węgier – nie powinni w ogóle uczestniczyć w tego typu dyskusji z racji jawnie prorosyjskiego i antyukraińskiego stanowiska.
Europejskie “twarde jądro” obrony musi jednak pozostać otwarte dla tych wszystkich członków UE, którzy chcą pogłębiać zdolności obronne także poza NATO. Co więcej, w interesie Unii jest zaproszenie do współpracy Wielkiej Brytanii, która wystąpiła wprawdzie z UE, ale znalazła się w równie kłopotliwej sytuacji co kraje kontynentalnej Europy. Brytyjczycy dysponują bronią nuklearną, zaś jedną z najważniejszych kwestii do ustalenia w ramach “Unii Obronnej” jest bowiem parasol atomowy nad Europą – słowem stworzenie europejskiego systemu odstraszania nuklearnego, uniezależniającego nas od tego kto rządzi w Waszyngtonie. Dlatego dobrze, że Keir Starmer weźmie udział w paryskim spotkaniu.
Mam nadzieję, że na jednym szczycie się nie skończy i że przywódcy “Unii Obronnej” wypracują formułę kolejnych szczytów, oraz określą jasny plan działania. Europa nie musi zaczynać od zera. Na początku grudnia w wywiadzie dla “Newsweeka” były premier Belgii Guy Verhofstadt zachęcał do powrotu do pomysłu z lat 50. jakim była Europejska Wspólnota Obronna. Organizacja ta miała powstać na mocy traktatu zawartego w maju 1952 r. w Paryżu przez Belgię, Holandię, Francję, Luksemburg, RFN i Włochy, ale została ostatecznie zablokowana przez Francję dwa lata później. Oczywiście plany te należałoby zmodyfikować i dostosować do współczesnych wyzwań i zagrożeń. Verhofstadt przekonuje, że problemem nie jest poziom wydatków, bo kraje UE w sumie bardzo dużo wydają na cele obronne, ale brak woli politycznej i koordynacji: “Razem z Wielką Brytanią na obronność wydajemy 340–350 mld euro rocznie. To trzy razy więcej, niż wynosi budżet obronny Rosji, więcej, niż wydają na ten cel Chiny, i 40 proc. amerykańskich wydatków obronnych. Ale wydając tak ogromne pieniądze, Europa jest w stanie przeprowadzić tylko 10 proc. operacji armii amerykańskiej (…) Dzieje się tak dlatego, że mamy do czynienia z dublowaniem się 28 armii i inflacją systemów uzbrojenia – w Europie jest ich 130, w USA – 25–30”.
W rozmowach o “Unii Obronnej” nie powinno być tematów tabu. Pozo koniecznością zwiększenia wydatków na obronność i produkcji europejskiej broni oraz amunicji, przywódcy Wspólnoty powinny zastanowić się nad systemem odstraszania atomowego. Jedno z pytań na razie bez odpowiedzi brzmi czy w wyjątkowej sytuacji, jakiej znalazła się Europa, Szwecja nie powinna powrócić do swego programu tworzenia głowic atomowych, który prowadzony był w tajemnicy przed światem w latach 1945-1975? Do rozważenia jest też kwestia obecności europejskiej broni atomowej na terytorium naszego zachodniego sąsiada. Niemcy nie mają swej własnej broni atomowej, ale są częścią strategii nuklearnej USA i w ramach tzw., programu “nuclear sharing” na ich terytorium rozmieszczonych jest ok. 20 głowic. Co będzie, jeśli rząd amerykański zdecyduje o ich wycofaniu, a Putin wciąż będzie groził Europie użyciem broni atomowej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz