czwartek, 31 października 2013

MEN spyta o przypadki pedofilii w szkołach. Prawica: To samosąd na księżach

Michał Wilgocki Drukuj

Artykuł na stronie Radia Maryja
Artykuł na stronie Radia Maryja
Twój Ruch Janusza Palikota zażądał od MEN informacji o przypadkach pedofilii wśród katechetów. Posłowie chcą się dowiedzieć, jak często rodzice zgłaszają dyrektorom przypadki molestowania w szkołach z udziałem nauczycieli religii i księży. A także - jak władze szkoły reagują. Prawica oburzona. A MEN tłumaczy: sprawdzamy nie tylko katechetów, ale wszystkich pracowników szkół.
Przedstawiciele Twojego Ruchu na początku października złożyli do marszałek Sejmu Ewy Kopcz wniosek o to, by MEN przygotowało informację na temat przypadków pedofilii wśród księży katechetów pracujących w polskich szkołach. Dlaczego tylko księży, a nie wszystkich nauczycieli?

- Bo ta grupa jest wyjęta spod nadzoru dyrektorów. Odpowiada bezpośrednio przed biskupem - twierdzi Piotr Bauć, poseł Twojego Ruchu i szef komisji edukacji. - A przecież każdy, kto obserwuje sytuację w Polsce w ostatnich trzech miesiącach, wie, co jest w Kościele karą za pedofilię. Przeniesienie do innej parafii - kpi poseł.


Wniosek, po zaopiniowaniu przez komisję edukacji nauki i młodzieży, trafił do MEN. Resort, nawet gdyby był sceptyczny wobec pomysłu, musi przygotować dane - taki obowiązek nakłada na niego regulamin Sejmu.

MEN poprosił więc kuratoria o to, by zaczęły zbierać informacje ze wszystkich szkół. Mają na to niewiele czasu, dane mają być gotowe 15 listopada.

"Szukają argumentów, by dokonywać samosądów na księżach"

Fakt, że pod lupą mają być tylko katecheci, oburza prawicę. - Szuka się dodatkowych argumentów po to, żeby dokonywać samosądów na księżach - mówi w Radiu Maryja posłanka Marzena Machałek z komisji edukacji. - Nie pyta się kuratorów, ile było skarg na wuefistów, polonistów czy biologów. Oczywiście to, co mówię, może się wydawać absurdalne, ale obecna sytuacja oprócz tego, że można ją nazwać absurdalną, jest również skandaliczna i niebezpieczna. Jest to kolejne uderzenie w Kościół katolicki, w wartości i w polską szkołę.

Zaprotestował także parlamentarny zespół ds. przeciwdziałania ateizacji Polski. "Działanie Ministerstwa Edukacji Narodowej to kolejna odsłona walki z Kościołem. To wpisywane się w narrację środowisk liberalnych i lewicowych, których celem jest zniszczenie autorytetu Kościoła. To także jawne naruszanie zapisów Konstytucji, która stoi na straży równości i poszanowania praw wszystkich obywateli" - piszą członkowie zespołu w specjalnie wydanym oświadczeniu.

Sprawdzą nie tylko katechetów

Jednak dość niespodziewanie, nawet dla posłów Twojego Ruchu, MEN postanowił zbierać informacje nie tylko o katechetach. Resort wykorzystał fakt, że wniosek jest nieprecyzyjnie sformułowany. I choć posłowie mówią, że chcą danych na temat księży, to we wniosku napisali o "zgłaszanych w szkołach zdarzeń dotyczących zachowań mających charakter molestowania seksualnego, pedofilii".

MEN: "Zbierane informacje dotyczą wszystkich przypadków, bez podziału na poszczególne grupy nauczycieli czy pracowników szkoły" - tłumaczy "Gazecie Wyborczej" biuro prasowe MEN.

- Wcale mnie to nie smuci - mówi poseł Bauć. - Nam wcale nie chodzi o to, żeby znęcać się nad księżmi, ale o to, żeby dzieci były bezpieczne.

Zapowiedział też, że kiedy MEN przedstawi informację o wszystkich, nawet domniemanych przypadkach pedofilii wśród nauczycieli, będzie prosił o ich doprecyzowanie, żeby ostatecznie poznać także skalę takich przypadków wśród katechetów.

Do tej pory MEN nie miało takich informacji. Bo dyrektorzy muszą przypadki podejrzeń o pedofilię zgłaszać do prokuratury, ale do MEN już nie. 


Źródło: Wyborcza.pl

50. urodziny arcywpływowego gitarzysty. Najlepsze momenty Johnny'ego Marra (nie tylko w The Smiths)

Robert Sankowski
 Drukuj
Gitarzysta The Smiths i jeden z najważniejszych muzyków sceny brytyjskiej ostatnich dekad świętuje 31 października szczególny jubileusz. Przypominamy jego dokonania, znacznie wykraczające poza dyskografię legendarnej macierzystej formacji
Fot. Brian Kersey AP

"New Musical Express" uhonorował go niedawno specjalną nagrodą Godlike Genius, zaś magazyn "Mojo" nazwał go swego czasu "ostatnim żyjącym brytyjskim gitarowym stylistą".
Urodzony 31 października 1963 r. John Martin Maher (nazwisko zmienił na Marr później, aby odróżnić się od nazywającego się tak samo perkusisty Buzzcocks) mógł zostać piłkarzem. Jako nastolatek był nawet testowany przez Manchester City. Ostatecznie zwyciężyła muzyka - pierwszy zespół założył już w wieku 13 lat.
Zanim trafił do The Smiths zdążył grać i w kapeli, która wykonywała covery Stonesów, i w zespole funkowym. Ale przepustką do sławy i historii miał stać się skład założony w 1982 r. ze Stevenem Patrickiem Morrisseyem.
Z okazji 50. urodzin prezentujemy dziś kilka piosenek kultowych The Smiths, jak i paru innych formacjach, z którymi był związany.


Debiutancki singel The Smiths nie wszedł na listy przebojów, ale zwrócił na zespół uwagę właściwych osób - numer przypadł do gustu między innymi słynnemu radiowemu prezenterowi Johnowi Peelowi. Piosenka świetnie prezentowała wszystkie cechy charakterystyczne zespołu - manieryczny i niezwykle rozpoznawalny śpiew Morrisseya, specyficzną melodykę oraz "pobrzękującą" gitarę Marra.


The Smiths od bezpretensjonalnej nazwy aż po kwiaty, które Mozzer rozrzucał podczas koncertów byli kontestacją tego wszystkiego, co działo się na mainstreamowej scenie początku lat 80. Paradoksalnie byli też zapowiedzią czasów, w których muzyka indie poda rękę scenie tanecznej, czego nieco ironicznym dowodem finał koncertowego wykonania ich piosenki "Barbarism Begins At Home".



W latach 80. zespół był symbolem rockowej sceny niezależnej, w następnych dekadach stał się zaczynem dla gitarowej rewolty. I to nie tylko ze względu na wyśpiewywane przez Morrisseya słowa o wieszaniu didżejów, którzy nie grają muzyki mówiącej czegoś o naszym życiu...



Po rozpadzie The Smiths Marr stał się wziętym muzykiem sesyjnym (grał nawet u boku samego Paula McCartneya). Przez moment pojawił się w składzie The Pretenders, ale na dłużej - pomiędzy 1988 a 1994 - zabawił w grupie The The kierowanej przez swojego kumpla z dzieciństwa Matta Johnsona. Grał z nią na koncertach i nagrał dwie płyty.



W tym samym 1988 roku Marr założył zespół Electronic z inną legendą sceny manchesterskiej - znanym z Joy Division i New Order Bernardem Sumnerem. Grupa odniosła spory sukces komercyjny łącząc brzmienia niezależnego rocka i popowe melodie z modnymi wówczas klubowymi rytmami.



W roku 2000 Johnny założył indierockową supergrupę The Healers (w jej skład wszedł też między innymi perkusista Zak Starkey, syn Ringo Starra, oraz znany z Kula Shaker basista Alonza Bevan). Marr wziął w nim na siebie rolę wokalisty, a grupę mogliśmy oglądać także w Polsce - zagrała jako support przed Oasis na koncercie na warszawskim Torwarze.


Skoro już mowa o Oasis - lider tej formacji Noel Gallagher zawsze wymienia Marra jako jedną ze swoich największych inspiracji. W rewanżu Johnny zagrał z Oasis podczas koncertu grupy w 2001 r.


W 2006 r. grupa Modest Mouse dała ogłoszenie, w którym poszukiwała gitarzysty "brzmiącego jak Johnny Marr". Ku jej ogromnemu zdumieniu na anons odpowiedział sam Johnny. Tyle legenda - podobno prawda jest mniej interesująca - Marr pracując jako producent nagrań poznał już wcześniej wokalistę grupy Isaaca Brocka. Tak czy inaczej, na trzy lata został muzykiem tej amerykańskiej formacji.


Marrowi najwyraźniej spodobał się ten eksperyment. W 2008 r. dołączył na dłużej do brytyjskiej tym razem grupy The Cribs.


Na 50. rocznicę urodzin Johnny postanowił przygotować sobie specjalny prezent - wydany zaledwie kilka miesięcy temu album solowy - pierwsze wydawnictwo podpisane tylko i wyłącznie jego nazwiskiem.
Źródło: Wyborcza.pl

Czy istnieją dwie Polski? Wnuk-Lipiński: Ich Polska będzie wtedy, kiedy oni będą rządzić

KRZYSZTOF LEPCZYŃSKI
Prof. Edmund Wnuk-Lipiński
Prof. Edmund Wnuk-Lipiński (Fot. Michał Mutor / AG)
- Najcięższe określenia pod adresem polskiego państwa padają ze strony części Polaków. Nie z zewnątrz. Z zewnątrz jesteśmy postrzegani jako kraj sukcesu, a od wewnątrz jako kraj klęski - mówił w Radiu TOK FM prof. Edmund Wnuk-Lipiński. Socjolog tłumaczył, dlaczego Polska pękła na pół.

Czy istnieją dwa narody polskie? Stefan Bratkowski pytał o to w Radiu TOK FM prof. Edmunda Wnuka-Lipińskiego, socjologa.

"Dramatyczne pęknięcie na dwa narody"

- Można powiedzieć, że mamy nawet trzy narody - stwierdził prof. Wnuk-Lipiński. - Część naszego społeczeństwa żyje mitami, wartościami i nawet stylem życia, który zakorzeniony jest w XIX wieku. Inna część jest zakorzeniona w XX wieku. Jest też taka, która już jest zakorzeniona w XXI wieku - tłumaczył socjolog, dodając, że przynależność do tych kategorii zależy dziś od wieku.

Generalnie jednak mówi się o dwóch narodach. - Mamy na myśli to, co stało się z Polakami po 1989 roku. Doszło do dramatycznego pęknięcia - tłumaczył socjolog. Zdaniem prof. Wnuka-Lipińskiego po upadku komunizmu każdy musiał znów odpowiedzieć na pytanie, kim jest. - Przedtem głównym punktem odniesienia dla definiowania tożsamości był system. Byliśmy "za" lub "przeciwko" niemu. Kiedy system upadł, trzeba było znów siebie zdefiniować - wyjaśniał.

"Katastrofa braku zaufania"

Problem z tożsamością zderzył się z kryzysem zaufania. - Kiedyś czuliśmy się zupełnie różni od klasy rządzącej, ale nie mogę powiedzieć, byśmy ich nienawidzili. Teraz stosunek do zwykłych ludzi odbieram jako niechęć sięgającą nienawiści. Jeden naród nienawidzi drugiego - wskazywał Bratkowski. Według prof. Wnuka-Lipińskiego problemem jest decentralizacja braku zaufania. Przed 1989 rokiem nieufność koncentrowała się na osi społeczeństwo-władza. - Po 1989 roku stopniowo udawało się politykom decentralizować ten brak zaufania. Nazwałbym to katastrofą braku zaufania - mówił socjolog.

Prof. Wnuk-Lipiński wskazywał na fatalny wpływ nieufności wobec gospodarki i społeczeństwa. - Wszystkie transakcje muszą być wielokrotnie ubezpieczane, biurokracja musi ubezpieczać każdą wydaną decyzję, bo nie ufa obywatelowi, obywatel nie ufa demokracji, ale przede wszystkim obywatele wzajemnie sobie nie ufają. To jest dramat. Przy tak niskim poziomie zaufania trudno wyrwać się z tego błędnego koła - mówił socjolog.


"Z zewnątrz jesteśmy postrzegani jako kraj sukcesu, a od wewnątrz jako kraj klęski"

To pęknięcie i brak zaufania wytłumaczyć można właśnie transformacją gospodarczą. Bratkowski zauważył, że zdaniem Ernesta Skalskiego "drugim polskim narodem" są "ci, którym się nie powiodło". Prof. Wnuk-Lipiński zwraca uwagę na pojęcie "relatywnej deprywacji". - Twarde wskaźniki poziomu życia, zamożności, skokowo się poprawiły. Ale nie wszystkim tak samo. Dystans między tymi, którzy są najniżej w hierarchii społecznej a formującą się klasą średnią zwiększył się w stosunku do miejsca startu - tłumaczył socjolog.

To właśnie przegrani w transformacji gospodarczej z łatwością dystansują się od państwa. - Najcięższe określenia pod adresem polskiego państwa, polskiego rządu, prezydenta, padają ze strony części Polaków. Nie z zewnątrz. Z zewnątrz jesteśmy postrzegani jako kraj sukcesu, a od wewnątrz jako kraj klęski - mówił prof. Wnuk-Lipiński. - Obrzucanie demokratycznie wybranych władz najcięższymi oskarżeniami z perspektywy oblężonej twierdzy nie jest traktowane jako zamach na Polskę, bo to właściwie nie jest "nasza Polska". "Nasza Polska" będzie wtedy, kiedy "my" będziemy rządzić - zaznaczył socjolog.

Rozproszony autorytaryzm. Wykorzystają to politycy?

"Drugą Polskę" można jednak scharakteryzować także poprzez stosunek do demokracji. Prof. Wnuk-Lipiński wskazywał na prowadzone przez niego badania postaw obywatelskich, które mierzą m.in. postawy autorytarne. Wynika z nich, że 40 proc. populacji przejawia postawy autorytarne. - Do tej pory nie udało się politykom nadać tej zbiorowości wspólnego wektora, to autorytaryzm rozproszony - tłumaczył socjolog. - Ale obawiam się, że ten wspólny wektor zaczyna narastać - stwierdził.

Prof. Wnuk-Lipiński zaznaczył, że badania wskazały także na silne radykalizmy. Najpowszechniejsze są one w grupie osób mających 18-24 lata. W grupie osób liczących 25-34 lata jest wyraźnie niższy, by w kolejnych kategoriach konsekwentnie rosnąć. - Pierwsza grupa to głównie uczniowie, studenci, którzy nie są odpowiedzialni za życie innych, nie mają rodzin, nie pracują. Wówczas te radykalizmy naturalnie znajdują lepszą pożywkę. Późniejszy wzrost związany z wiekiem rozdziela się na dwa radykalizm. Pierwszy nurt dotyczy roli państwa, która zdaniem tej grupy powinna rosnąć. Drugi nurt to radykalizmy nacjonalistyczne - wyjaśniał socjolog.

Przekonać czy pokonać?

Bratkowski zastanawiał się jednak, na ile radykałów należy się obawiać. - Oni chcą nas przekonać czy pokonać? - pytał prof. Wnuka-Lipińskiego. - To zależy, jak interpretują innych. Jeśli uważają, że ci, którzy nie podzielają ich poglądów, po prostu błądzą, będą chcieli ich naprawiać, uświadamiać. Ale jeśli inni wiedzą, ale nie podzielają absolutnej prawdy, trzeba ich zgnieść - zaznaczył socjolog. 
Źródło: Gazeta.pl

Serial "The Walking Dead": horror bez zombi? Orbitowski na Halloween [FELIETON]

Łukasz Orbitowski
 Drukuj
Kadr z serialu ''The Walking Dead''
Kadr z serialu ''The Walking Dead'' (Fot. Gene Page/AMC)
Rozpoczyna się właśnie czwarta seria niezwykle popularnego w Ameryce serialu. Żywe trupy znikają z pierwszego planu - stają się ornamentem. To kolejny krok w wizerunkowej ewolucji żywych trupów
W duchy nikt już nie wierzy. Wampir stał się czułym kochankiem, wilkołak - kulturystą. Seryjni mordercy, wyrzynający nastolatków na różne wymyślne sposoby, jakby przycichli. Ich ostatnim ciekawym reprezentantem był zamaskowany drań z "Krzyku" Wesa Cravena (1996). I tylko zombi trzymają się mocno. Serial "The Walking Dead" - prezentowany od 2010 r. na antenie telewizji AMC - naświetla przyczynę tej siły. Jest nią odklejenie się od konwencji horroru.

Świat, jaki znamy, należy do przeszłości. Zmarli powrócili do życia. Kto wie, może w piekle zabrakło dla nich miejsca? Powolni, ale liczni i uparci, błyskawicznie zżarli całą ponowoczesność, z internetem włącznie. Zdziesiątkowana ludzkość powróciła do początków, czyli życia koczowniczego. Ludzie przepędzani z miejsca na miejsce żyją w ciągłym zagrożeniu. Niektórzy ulegają pokusie zezwierzęcenia. Inni, jak ekipa dowodzona przez Ricka, byłego policjanta, próbuje ocalić coś więcej niż życie - człowieczeństwo. Bo oto nastał czas trudnych decyzji - Rick jest zmuszony włożyć pistolet w dłoń własnego dziecka i zabić najlepszego przyjaciela. Musi tak zrobić i jest świadom konsekwencji. Już Nietzsche ostrzegał, że kto walczy z potworami, może stać się jednym z nich.



Ewolucja żywego trupa w kinie popularnym to historia emancypacji potwora. W "Białym zombi" (1932) z Belą Lugosim zombi wyrasta z tradycji haitańskiego wudu i jest tylko tępym niewolnikiem. Budzi współczucie, a nie grozę. Znamienne, że wątek wudu szybko został utrącony - powrócił tylko raz, w "Wężu i tęczy" (1988) Wesa Cravena, gdzie konwencji grozy użyto do pokazania prawdziwego horroru rewolty społecznej.

Za punkt zwrotny emancypacji zombi zgodnie uznaje się "Noc żywych trupów" (1968) George'a A. Romero. To jedna z jaskółek nowoczesnego horroru i bodaj pierwszy amerykański film z czarnoskórym aktorem w roli głównej. Zombi uzyskuje tu klasyczną postać powolnego potwora łaknącego ludzkiego mięsa, a jego groza jest grozą anomalii - zawieszony pomiędzy życiem i śmiercią jest karykaturą nas wszystkich. Romero jako pierwszy odkrył prawdę powtórzoną w "The Walking Dead" - żywi są daleko bardziej groźni od nieumarłych.

Oszczędna atmosfera debiutu Romero wkrótce ustąpiła krwawym jatkom, w czym celowali zwłaszcza Włosi. Ich kręcone za grosze filmy często podszywały się pod zachodnie tytuły. Właściwie pozbawione scenariusza próbowały zjednać widza niepokojącą atmosferą, celebrowaniem makabry i absurdem - był zombi podwodny walczący z rekinem i zombi dziecięcy, lgnący do piersi matczynej.



Ale pojawiały się też próby poważniejszego uchwycenia tematu. Ten sam Romero w "Świcie żywych trupów" (1978) odszedł od horroru w stronę ponurej satyry społecznej. Zombi wdzierają się tu do galerii handlowej i ulegają parodii konsumpcyjnego szaleństwa. Pchają wózki, trącają stojaki z ubraniami i tępo patrzą na masy towarów, równie niepotrzebne po śmierci, jak za życia. Toporne? Owszem, ale także celne.

U progu nowego milenium świat doznał gwałtownego przyspieszenia. Zombi również. W "28 dni później" Danny'ego Boyle'a zainfekowani ludzie działają jak wataha gnająca po łup. Są szybcy, silni i głupi. Film Boyle'a wypada uznać za najlepszy horror o zombi, prawdziwe zwieńczenie tematu. Później nie wydarzyło się już nic ciekawego w tym segmencie gatunkowym, chyba że podoba nam się niedawny "World War Z" z Bradem Pittem.

Dziś zombi jest jak klucz uniwersalny albo klocek Lego. Doskonale rozumie się choćby z komedią ("Wysyp żywych trupów" z Simonem Peggiem, "O miłości i śmierci" z Rupertem Everettem). W brytyjskim miniserialu "In The Flesh" (2013) opracowano lekarstwo zdolne trupa odtrupić - i zombi powraca między ludzi, którym zjadło najbliższych, co mam za metaforę wychodzenia z ciężkiego nałogu lub resocjalizacji przestępcy. A Francuzi w "Powracających" (2004) w ogóle rezygnują z makabry - tam zmarły powraca, ale nie jako potwór (czekam na polski film polityczny wykorzystujący ten motyw; "Solidarność", zombi i ZOMO - Polska tego potrzebuje).



Także "The Walking Dead", choć czerpie z horroru, to jednak od niego odchodzi. Pierwsze odcinki rzeczywiście koncentrowały się na walce z hordami żywych trupów. Szybko odkryto, jak sobie z nimi radzić - to łatwe jak sianokosy. W sezonie trzecim, skoncentrowanym na walce grupy Ricka z lokalnym satrapą, zombi stały się tylko ornamentem. Występują w widowiskach ku uciesze gawiedzi. Pomagają w egzekucjach. Gdy jakiś wyskoczy zza węgła, zaraz zarobi kulkę między oczy.

Mam nadzieję, że w czwartym, zaczynającym się właśnie sezonie będzie ich jeszcze mniej. A potem znikną zupełnie.

PS. Telewizja AMC poinformowała właśnie, że w 2014 r. zobaczymy piątą serię "The Walking Dead".


Źródło: Wyborcza.pl

środa, 30 października 2013

Jan OPIELKA: BISKUPI NIE SĄ NIETYKALNI

Niemiecki biskup Tebartz-van Elst został wysłany przez papieża Franciszka na urlop na czas nieokreślony. Dlaczego? Bo był rozrzutny.
Podobnej afery w niemieckim Kościele katolickim jeszcze nie było.

Biskup Limburga Franz-Peter Tebartz-van Elst nigdy nie stronił od pompy i luksusu. W ubiegłym roku na jaw wyszła jego podróż do Indii pierwszą klasą. W rozmowie z tygodnikiem „Der Spiegel” Tebartz-van Elst najpierw przyznał, że leciał klasą biznesową. Później tłumaczył, że ponieważ Hindusi od dawna czekali na jego wizytę, byłoby nie w porządku, gdyby przybył do nich zmęczony po locie. Już po tej sprawie zawrzało.

Prawdziwego rozmachu historia ta nabrała jednak w ostatnich tygodniach, gdy wyszło na jaw, że budowa nowej siedziby biskupiej w Limburgu pochłonie ponad 30 milionów euro, a nie, jak wstępnie zakładano, 2,5 miliona. Dodatkowe koszty w głównej mierze, choć nie tylko, spowodowały liczne dodatkowe życzenia biskupa i zmiany wstępnej koncepcji. Życzenia te nie dotyczyły wyłącznie części publiczno-sakralnej nowej siedziby, ale także prywatnego mieszkania biskupa. Pod presją publiczną Tebartz-van Elst zgodził się na otwarcie pokaźnego gmachu – i to jeszcze bardziej go pogrążyło. Okazało się m.in., że wanna biskupa kosztowała 15 tysięcy euro, a jego mieszkanie jest luksusowe. Do tego diecezja przez lata ukrywała rosnące koszty budowy.

Krytyka w niemieckich mediach, od lewej do prawej strony, była druzgocąca. Parafianie i bliscy współpracownicy biskupa coraz bardziej się od niego dystansowali. W akcie rozpaczy Tebartz-van Elst udał się do Rzymu do papieża Franciszka. Ten po rozmowie z biskupem oraz przewodniczącym niemieckiego episkopatu Robertem Zollitschem nakazał, aby Tebartz-van Elst do czasu wyjaśnienia sprawy opuścił swoją diecezję. Hierarchowie niemieckiego Kościoła wyraźnie odżegnują od Tebartz-van Elsta. Niektórzy pośrednio nakłaniali go do dymisji. Kościelna komisja bada sprawę malwersacji.   

Ale to nie koniec. Media zaczęły wnikliwie prześwietlać finanse Kościoła katolickiego. W głównych wiadomościach Niemcy i Niemki dowiadują się, jak bogaty jest Kościół w Niemczech – i że bogactwo to jest nie do końca jawne. Jego dochody składają się w dużej mierze z podatków, które niemiecki fiskus ściąga od wiernych (katolików i ewangelików) i przekazuje Kościołom. W 2012 r. Kościół katolicki otrzymał z tego tytułu ok 5,2 mld euro, kościół ewangelicki zaś ok. 4,6 mld euro. Dodatkowo państwo bezpośrednio opłaca pensje biskupów i arcybiskupów (niezależnie od podatku kościelnego), a te nie są niskie: pensja arcybiskupa to 12 tysięcy euro miesięcznie. Kościół katolicki posiada cenne nieruchomości, banki i akcje, ale nie ujawnia wszystkich swych zasobów.

Gdy tygodnik „Spiegel” w 2010 r. poprosił 27 katolickich diecezji o podanie stanu majątku, aż 25 z nich odmówiło.

Państwo niemieckie i poszczególne landy do dziś obciążone są odszkodowaniami, które płacą za odebrane Kościołom w 1803 r. posiadłości. Napoleon dołączył wówczas kościelne księstwa do księstw świeckich. Co roku landy (oprócz Bremy i Hamburga) przelewają na ten cel blisko 500 mln euro. Dzisiejszy majątek Kościoła katolickiego w Niemczech politolog Carsten Frerk szacuje na 270 mld euro.      

Czy sprawa limburskiego biskupa coś zmieni? W finansowej strukturze i stanie posiadania Kościołów zapewne nie. Ale niektórzy niemieccy politycy zaczynają żądać od nich większej jawności finansowej. Reagują też wierni (i podatnicy): diecezja w Limburgu i inne odnotowują wzmożenie wypisów z Kościoła, a kościelna organizacja charytatywna Caritas otrzymuje znacznie mniej datków niż dotychczas.

Rozpaczliwa podróż biskupa do papieża Franciszka ujawniła też brak osobistej odwagi i poczucia indywidualnej odpowiedzialności u katolickich hierarchów. Tebartz-van Elst sam mógł zaproponować, że ustąpi z urzędu, ale wolał zepchnąć trudną decyzję na Franciszka. Ten zaś wybrał rodzaj kompromisu: nie mógł utrzymać status quo w Limburgu, bo to postawiłoby duży znak zapytania przy praktykowanej przez niego polityce skromności.

W Limburgu całkiem poważnie dyskutuje się o przekształceniu niedoszłej rezydencji w ośrodek dla uchodźców. „Smród pieniędzy musi stąd zniknąć”, mówi jeden z przedstawicieli Kościoła.

Sprawa niemieckiego biskupa to ważne przesłanie dla całego Kościoła katolickiego i jego głównych reprezentantów – okazuje się, że także ci najwyżsi w hierarchii nie są nietykalni i mogą ponosić konsekwencje swoich czynów. Również tych, które nie stanowią wykroczeń w sensie prawnym. Bo prawdopodobnie nie były takim wykroczeniem ogromne koszty biskupiej rezydencji w Limburgu, choć prokuratura właśnie sprawdza, czy Tebartz-van Elst nie dopuścił się malwersacji.

Inna sprawa, że nawet za wykroczenia moralne i niszczenie zaufania do instytucji Tebartz-van Elst nie utraci biskupiej posady ani święceń. Choćby nawet został odsunięty na ciche peryferia kościelnej mapy świata.

Źródło:

Internet śmieje się z Wiplera. Powstają fanpage na Facebooku i memy

Internet już śmieje się z incydentu, którego bohaterem był poseł PiS Przemysław Wipler. Powstał na przykład fanpage "I want to party with Przemysław Wipler" albo "Nie płakałem po Wiplerze". Wszystkie pełne memów z udziałem posła.

– Interesuje mnie polityka i melanże – napisał administrator świeżego fanpage'a "I want to party with Przemysław Wipler". Profil ma na razie tylko kilkunastu fanów i nie jest zbyt bogaty w materiały, ale doskonale wpisuje się w to, co dzieje się w internecie po incydencie z posłem Wiplerem.



Z Wiplera śmieją się też na Twitterze. Użytkownicy tego portalu przesyłają sobie memy, które nawiązują do wydarzeń, które rozegrały się w nocy na ulicy Mazowieckiej w Warszawie.

Na jednym z memów podobizna Wiplera wyraźnym gestem odmawia kieliszka, co może być sugestia do słów, które poseł wygłosił na konferencji prasowej po incydencie. Oznajmił, że powodem jego nocnej zabawy była wieść o ciąży żony, w związku Wipler zdecydował, że aż do rozwiązania nie weźmie alkoholu do ust. 




Źródło: naTemat.pl

"Powrót do średniowiecza". Internauci komentują zdjęcie martwego dzika przed ołtarzem w kościele

Podczas mszy z okazji rocznicy 600-lecia nadania praw miejskich Ujścia i 90-lecia Polskiego Związku Łowieckiego myśliwi przynieśli do kościoła upolowanego dzika i położyli go przed ołtarzem. – Składanie ofiar i zabijanie jest sprzeczne z zasadami chrześcijaństwa – piszą na facebookowym profilu "Ludzie przecie myśliwym".


Zdjęcie, na którym arcybiskup Józef Kowalczyk odprawia mszę tuż przy upolowanym dziku, znalazło się na Facebooku i wywołało zdumienie wśród internautów. – W obecności arcybiskupa Kowalczyka doszło do zbezczeszczenia miejsca świętego dla katolików. Składanie ofiar i zabijanie jest sprzeczne z zasadami chrześcijaństwa. Msza hubertowska w Ujściu została odprawiona przez prymasa Polski arcybiskupa Józefa Kowalczyka. Myśliwi złożyli w darze m.in. upolowanego dzika – napisali administratorzy profilu "Ludzie przeciw myśliwym".

Okazja do mszy była potrójna. Złożyły się na nią: rocznica 600-lecia nadania praw miejskich dla Ujścia, 90-lecie powstania Polskiego Związku Łowieckiego i 89-lecie powstania Lasów Państwowych.

Internauci, po obejrzeniu zdjęcia, nie kryli oburzenia. Pod wpisem poświęconym mszy w Ujściu pojawiło się ponad 200 komentarzy. – Średniowiecze. Albo gorzej. Ofiara na ołtarzu z dzika, Kowalczyk powinien się wstydzić (nie po raz pierwszy) – napisała Monika. – No to wracamy do czasów starotestamentowych widocznie. Pogłupieli już ci biskupi kompletnie. Co jeden to lepszy – wtórowała jej Ewelina.

Niektórzy z komentujących starali się jednak wypowiadać powściągliwie. - Nikt nikogo nie złożył w ofierze, podejrzewam że "udekorowali" nim/nią ołtarz. Mówienie że w kościele złożono zwierzę w ofierze wydaje mi się za lekkie poprawne politycznie nadużycie. Natomiast położenie zabitego zupełnie bez sensu, dla zabawy zwierzęcia przy ołtarzu, użycie go jako rekwizytu jest delikatnie mówiąc niesmaczne i szkodliwe jak i w ogóle promowanie zabijania dla zabawy – napisała Patrycja.
Źródło: pila.naszemiasto.pl
Źródło: naTemat.pl

"Poseł Wipler był tak pijany, że atakując policjantów krzyczał "Wy ch...je, pedały!" i "Policja! Pomocy!" [RELACJA ŚWIADKA]

Milena Bryła
Przemysław Wipler
Przemysław Wipler (Fot. Gazeta.pl)
- Policjanci absolutnie nie byli wobec posła Wiplera agresywni. On krzyczał "wy k...rwy!", "wy ch...je, pedały!". Później zaczął ich szarpać i kopać. Był tak pijany, że kiedy próbowali go obezwładnić, to krzyczał "Policja! Pomocy!". Powiedzieli mu, że przecież są policjantami, ale poseł chyba nie kontaktował za dobrze... - mówi nam jeden ze świadków zajścia. Dzisiaj składał w tej sprawie zeznania na policji.

Pan Tomasz* jest jednym ze świadków incydentu z udziałem posła Przemysława Wiplera oraz stołecznych policjantów, do którego doszło dzisiaj nad ranem pod jednym z warszawskich klubów. W momencie zdarzenia był trzeźwy i jak zaznacza, widział całe zajście z odległości 1-1,5 metra. Dzisiaj przez ponad dwie godziny składał w tej sprawie zeznania w Komendzie Stołecznej Policji. Udało nam się potwierdzić, że rzeczywiście funkcjonariusze dysponują właśnie taką wersją, jaką nam opowiedział.

"Krzyczał: wy k...wy!, wy ch...je, pedały!"

- Policjanci przyjechali pod klub nad ranem, ale do zupełnie innego zajścia, do jakichś innych mężczyzn - zaznacza pan Tomasz. Jak dodaje, w pewnym momencie interwencją zainteresował się mężczyzna, który pijany spał pod drzwiami lokalu. - Tak się domyślam, że był bardzo pijany. Wszystko na to wskazywało, bo tam kucnął i zasnął - zaznacza świadek.


Według jego relacji, mężczyzna od początku był wobec policjantów agresywny. - Podszedł do nich, najpierw zaczął przeszkadzać, później ich obrażał i wyzywał. Policjanci absolutnie nie byli wobec niego agresywni. On krzyczał: "wy k...rwy!", "wy ch...je, pedały!". Później zaczął ich szarpać i kopać. Był tak pijany, że kiedy próbowali go obezwładnić, to krzyczał "Policja! Pomocy!". Oni mu powiedzieli, że przecież są policjantami, ale on chyba nie kontaktował za dobrze... - opowiada pan Tomasz.

"Tak naprawdę to on się o te płyty chodnikowe i asfalt poobijał"

Świadek zajścia zaznacza, że uspokojenie agresora nie było dla policjantów łatwe. - Musiało go obezwładniać chyba osiem osób, w tym jedna policjantka. Ona została najbardziej poszkodowana, bo ją kopnął kilka razy. Wytrącił też policjantom radiostację i pałkę - mówi pan Tomasz.

I dodaje: - Ten człowiek był naprawdę agresywny, teraz przedstawia wersję, że to on jest ofiarą. A tak naprawdę to policjanci i tak mieli do niego dużo cierpliwości, słyszałem, jak mówili: "Uspokój się, bo zaraz użyjemy gazu!". A on dalej rzucał się, krzyczał... Teraz jest niby pobity. A tak naprawdę to on się o te płyty chodnikowe i asfalt poobijał, kiedy go próbowali obezwładnić. Policjanci naprawdę nie użyli wobec niego siły.

Nasz rozmówca zaznacza także: - Ja nie stoję po żadnej ze stron, czy to policji czy jego. Nawet nie wiedziałem, że to poseł. Dopiero jak usłyszałem w radiu, to się zorientowałem. Jedno tylko bym w tej sprawie skomentował: Jak się nie umie pić, to nie powinno się tego robić. Różnych pijanych widziałem i on z pewnością należy do tych, z którymi nie chciałbym się spotykać, kiedy są po alkoholu.

Dwie wersje wydarzeń

Według relacji policji dzisiaj około godz. 4 nad ranem poseł Wipler bez powodu zaatakował policjantów, którzy przyjechali na interwencję pod jeden z klubów przy ul. Mazowieckiej. - Był tak agresywny, że użyto wobec niego gazu pieprzowego i zakuto w kajdanki - powiedział nam jeden z policjantów.

Poseł trafił na izbę wytrzeźwień, ale kiedy okazało się, że ma immunitet, został przewieziony na komendę. Stamtąd udał się do szpitala. Na Twitterze poinformował, że to on został przez policjantów "brutalnie pobity". "Wciąż jestem w szpitalu. Tomografia, RTG, seria innych badań. (...) Zostałem pobity przez policjanta - obrażenia klatki piersiowej, szyi, głowy i nie tylko. Oddałem krew, poproszę o monitoring" - pisał. Zapowiedział, że jeszcze dzisiaj zorganizuje konferencję, na której przedstawi swoją wersję wydarzeń.

Radio ZET opublikowało ponadto zdjęcie Wiplera ze szpitala:


Około godz. 11 poseł opuścił szpital. Jak nieoficjalnie się dowiedzieliśmy, badanie krwi - przeprowadzone około godz. 8 rano - wykazało, że miał o tej godzinie 1,4 promila alkoholu we krwi.Przeczytaj więcej >>

*Imię świadka wydarzeń zmienione. 
Źródło: TOK FM

Najsłynniejszy polski demonolog z zakazem wypowiadania się. I to przed świętem zmarłych

Jacek Kowalski
 Drukuj
Ojciec Aleksander Posacki - znany demonolog i filozof
Ojciec Aleksander Posacki - znany demonolog i filozof (Fot. Arkadiusz Wojtasiewicz / AG)
Ojciec Aleksander Posacki - jezuita, teolog, demonolog, autor wielu książek o opętaniach, członek rady programowej miesięcznika "Egzorcysta" - dostał zakaz publicznego sprawowania funkcji kapłańskich, wypowiadania się w mediach i działalności rekolekcyjno-duszpasterskiej. Przełożeni nie informują, za co ten zakaz, ale uzasadniają: "Ojciec ma mieć czas na refleksję". Ojciec Posacki znany jest z ostrych twierdzeń, np. na temat zbliżającego się Halloween.
O. Posacki znany jest z energicznej działalności - głośna była jego krucjata przeciwko "Harry'emu Potterowi", w którym widział działanie szatana. Głośno napomina od lat, że Halloween jest "promowaniem ideologii pogańskich, okultystycznych, a nawet satanistycznych". Takie poglądy głosił m.in. w wywiadzie udzielonym rok temu "Frondzie": - W tę noc [Halloween] składa się ofiary z ludzi, zwykle z małych dzieci, o czym świadczą świadectwa byłych satanistów, którzy albo w tym uczestniczyli bezpośrednio, albo byli świadkami tych okropnych zbrodni. Już same te fakty powinny nas odrzucać od Halloween.

"Holy wins" - zamiast przebierać się za zombi, katolicy wolą chwalić świętych


Jezuicka kuria w Krakowie potwierdziła dla KAI informację, że o. Aleksander Posacki otrzymał od przełożonego Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego o. Wojciecha Ziółka zdecydowany zakaz wypowiedzi. - Zakaz ten ma mu dać czas na refleksję co do stylu jego życia zakonnego oraz wierności w przestrzeganiu reguł i ślubów w Towarzystwie Jezusowym - informuje KAI.

Ojciec Posacki - zazwyczaj bardzo aktywny w mediach w okolicach połowy października - w tym roku milczy jak zaklęty. Kiedy nałożono zakaz wypowiedzi? Ojciec Jakub Kołacz, socjusz krakowskiej kurii jezuitów, mówi "Gazecie Wyborczej", że obowiązuje on już "od pewnego czasu". - W środę poinformowaliśmy tylko oficjalnie o naszych decyzjach. Jak długo obowiązuje zakaz? Z naszego punktu widzenia nie ma to znaczenia.

Jak się dowiadujemy, ojciec Aleksander Posacki nie będzie też mógł pisać do "Egzorcysty".

Katolicy, demony i seks w miesięczniku "Egzorcysta" 

O. Posacki SJ ma 56 lat; to znawca demonologii, historii filozofii, nowych ruchów religijnych, sekt oraz problematyki okultyzmu i ezoteryki. Do września br. był profesorem na Wydziale Filozoficznym (Instytut Kulturoznawstwa) Akademii "Ignatianum" w Krakowie. Wykłada również na Wydziale Teologii KUL (Instytut Teologii Duchowości KUL - Katedra Teologii Duchowości Katolickiej). Jest członkiem zwyczajnym Polskiego Stowarzyszenia Teologów Duchowości.

Współpracuje też z Radiem Maryja, Telewizją Trwam i "Naszym Dziennikiem".


Źródło: Wyborcza.pl

Prokuratura zajmuje się taśmami PO. Wcześniejsze wybory? Graś: "Nie będziemy tkwili w zgniłych kompromisach"

Paweł Kośmiński
 Drukuj
Paweł Graś / Grzegorz Schetyna
Paweł Graś / Grzegorz Schetyna (Fot. Wojciech Surdziel / Łukasz Giza AG)
- Grzegorz zapowiedział, że spisane będą czyny i rozmowy. Na razie widzimy, że zostały nagrane i wpuszczone w publiczny obieg. Będziemy się musieli tym zająć. Na pewno to wszystko nie służy PO i strasznie nas to wkurza - mówi rzecznik rządu Paweł Graś. Inni posłowie nie kryją jednak oburzenia sytuacją, do której doszło na Dolnym Śląsku. Sprawą zajmuje się prokuratura
Jak wynika z ujawnionego w poniedziałek przez "Newsweek" nagrania, poseł PO Norbert Wojnarowski zaoferował jednemu z delegatów na zjazd pomoc w znalezieniu pracy w KGHM. Warunek? Poparcie kandydatury Jacka Protasiewicza w wyborach na szefa PO na Dolnym Śląsku, w których ten starł się z Grzegorzem Schetyną. Do rozmowy doszło najprawdopodobniej w przededniu sobotniego zjazdu dolnośląskiej PO. Ostatecznie przewagą 11 głosów Protasiewicz pokonał Schetynę.

Sprawą zajmuje się prokuratura, Schetyna liczy na wyjaśnienia

Ale zwycięstwem może nie cieszyć się zbyt długo, bo w środę o godz. 17 spotyka się zarząd partii, na którym rozważony zostanie wniosek o powtórzenie wyborów na Dolnym Śląsku. - Dzisiaj zarząd PO bardzo stanowczo zmierzy się z tą sprawą i na pewno podejmiemy twarde decyzje - nie pozostawił wątpliwości w środę rano minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. - Nie ma tolerancji dla takich zachowań w PO - zaznaczył. I podkreślił, że "winni zostaną ukarani".

Wtóruje mu Ireneusz Raś (PO). - Wybory wewnętrzne się zakończyły. Warto, żeby wszyscy koledzy o tym pamiętali - powiedział dziennikarzom w Sejmie. - Uważam, że na pewno przewodniczący bardzo twardo rozprawi się ze wszystkimi aktorami tego lichego przedstawienia.

Na wyjaśnienie sprawy liczy również sam Schetyna. - Liczyłem na uczciwe zasady gry i uczciwe wybory. I miałem nadzieję, że takie będą - powiedział w Sejmie. - To jest wyzwanie dla PO i prokuratury. Musi nam zależeć, żeby reguły były jasne, a wszystko zostało wyjaśnione.

Szef PO w Lubinie i bliski współpracownik Schetyny Piotr Borys złożył w środę do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. - Musiał funkcjonować jakiś system, którego celem było odsunięcie Grzegorza Schetyny od kierowania Dolnym Śląskiem - powiedział dziennikarzom. Ale i tak prokuratura już zdecydowała, że sprawą zajmie się z urzędu. Czynności sprawdzające mogą doprowadzić do wszczęcia w tej sprawie śledztwa.

Autentyczna walka w partii

Jeszcze we wtorek rzecznik rządu Paweł Graś sprawę wydawał się bagatelizować. - Mamy oświadczenie Jacka Protasiewicza, który mówi, że nikogo nie upoważniał do rozmów. Mamy oświadczenie posła Wojnarowskiego, który mówi, że się zagalopował i że jest mu przykro - tłumaczył. I opowiadał, że osoby, które przychodzą do niego po pracę, słyszą, że "nie jest biurem pośrednictwa pracy", "jesteś z Dolnego Śląska. Jeśli szukasz pomocy, masz tam Schetynę, masz Protasiewicza. Pytaj ich. Tutaj na pewno miejsca pracy nie znajdziesz".

W środę tłumaczył się w TVN 24 ze swoich słów: - Rzeczywiście przychodzą posłowie w różnych sprawach, w tym również o pracę dla siebie, dla rodziny - mówił. Ale podkreślił: - Ja nikomu pracy nie załatwiam.

Zwrócił uwagę, że w PO "wszystkie wybory odbywają się według ustalonych reguł". Dlaczego więc doszło do skandalu? - To wszystko, co się dzieje, pokazuje, że w PO ta walka [o szefostwo w regionach - przyp. red.] jest naprawdę autentyczna. Czasem przy użyciu złych, niegodnych metod, ale wszystko w tej partii jest prawdziwe, ta walka jest poważna - mówił spokojnie Graś.

- Poseł Wojnarowski - być może ze względu na małe doświadczenie polityczne - posunął się za daleko - tłumaczył. Choć jego zdaniem takie sytuacje jak na Dolnym Śląsku "nie powinny mieć miejsca", nie chciał przed spotkaniem zarządu partii wypowiadać się na temat przyszłości kłopotliwego dziś dla partii posła.


Wcześniejsze wybory coraz bliżej?

Rzecznik rządu nie oszczędza jednak Schetyny: - Na Dolnym Śląsku odbyła się walka Dawida z Goliatem. Goliat nie pogodził się z przegraną. I mamy tego konsekwencje. Grzegorz zapowiedział, że spisane będą czyny i rozmowy. Na razie widzimy, że zostały nagrane i wpuszczone w publiczny obieg. Będziemy się musieli tym zająć. Na pewno to wszystko nie służy PO i strasznie nas to wkurza.

Graś przyznał, że jest zaskoczony zachowaniem Schetyny, bo spodziewał się "reakcji bardziej twardych i konsekwentnych". - Konsekwencja może tu być tylko jedna i bardzo poważna. Bo jeśli rzeczywiście ta sytuacja zostanie na tyle rozhuśtana w PO, że rząd zamiast dalej koncentrować się na Polsce, będzie musiał się zajmować sytuacją wewnątrz partii, to naturalną konsekwencją są wcześniejsze wybory. Zrobimy oczywiście wszystko, żeby tego uniknąć, ale pan premier bardzo wyraźnie zapowiedział, że jeśli koalicja straci większość, jest tylko jedna alternatywa, nie będziemy tkwili w jakichś zgniłych kompromisach - mówi otwarcie.

Dwóch durniów szkodzi Platformie

Tymczasem zdaniem Julii Pitery być może należałoby na Dolnym Śląsku wprowadzić komisarza, by uporządkować sytuację, a dopiero później zarządzić powtórzone wybory. Czy bohaterowie dolnośląskiej afery powinni wylecieć z partii? - Absolutnie! Mówi się wielkie słowa "korupcja polityczna". A może nazwiemy to po imieniu? Świństwo, niemoralne, nieetyczne. Przestańmy to nazywać wielkimi słowami, a zacznijmy wyciągać konsekwencje. To będzie dużo skuteczniejsze - mówiła w Radiu TOK FM. - W takich sytuacjach mam pretensje, że cała praca moja i moich kolegów, którzy coś robią, zostaje kompletnie zniweczona, bo dwóch durniów postanowiło sobie zakpić z naszej pracy i z tego, co robimy.

Również wicemarszałek Sejmu Cezary Grabarczyk (PO) przyznaje, że nagranie kompromituje osoby uczestniczące w rozmowie. - Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z rodzajem prowokacji. Przynajmniej od momentu, gdy powstało nagranie, wiadomo było, że zostanie ono użyte. Pytanie teraz, dlaczego zostało użyte po przegranych wyborach? I to jest moim zdaniem dowód na to, że ci, którzy przegrali, nie potrafią się z porażką pogodzić. Bo gdyby użyli tego nagrania podczas zjazdu, to być może zmieniliby wynik głosowania - przekonywał w RMF FM Grabarczyk. Wyborów by jednak nie powtarzał.

Żona jest bezrobotna, a pan przychodził 13 razy

Wojnarowski odpiera jednak zarzuty i tłumaczy, że "wszyscy mieli prawo czy obowiązek agitowania za swoim kandydatem". - Moim kandydatem - który uważałem, że poprowadzi Platformę inaczej - był Jacek Protasiewicz. Na pewno za bardzo zagoniłem się w tych swoich rozmowach i agitowaniu, ale w ferworze walki przed wyborami każdy agituje za swoim kandydatem - mówił w rozmowie z TVN 24.

I podkreślił, że kolega, który go nagrywał, od stycznia przychodził do jego biura ok. 13 razy. I że Edward Klimka miał odwiedzać również żonę posła. - To nie jest cała rozmowa, to jest powyrywane z kontekstu. I rozmówca cały czas prowadzi tę sprawę na jeden tor - temat pracy. To on zaczął o tym mówić - tłumaczył.

Zapowiedział, że podejmie odpowiednie kroki prawne. - Będziemy się bronić, bo zostałem sprowokowany - twierdzi. - Potwierdzeniem tezy, o której mówię, jest to, że ten pan od roku przychodzi, a ja mu przecież w niczym nie pomogłem. Mało tego, moja żona po tylu latach pracy również w tej chwili jest bezrobotna.

Kluczowe fakty:

26 października - Jacek Protasiewicz wygrywa wybory na szefa PO na Dolnym Śląsku

28 października - "Newsweek" publikuje nagranie rozmowy posła Wojnarowskiego

29 października - szef klubu PO żąda powtórki wyborów na Dolnym Śląsku


Źródło: Wyborcza.pl

wtorek, 29 października 2013

Cezary Michalski - TUSK ZJADŁ SWOJĄ PARTIĘ

Jeśli zdolność przebywania jakkolwiek podmiotowego Grzegorza Schetyny z liderem Donaldem Tuskiem w jednej partii uznałem za kryterium odróżniające Platformę Obywatelską od partii wodzowskiej idealnej (takiej jak np. Prawo i Sprawiedliwość), to po sobotnim głosowaniu, w wyniku którego Donald Tusk pozbawił Schetynę ostatniej istotnej pozycji w partii, czyli stanowiska przewodniczącego PO na Dolnym Śląsku (Protasiewicz był tylko posłańcem Cezara, a stanowisko wiceprzewodniczącego partii już się Schetynie po klęsce we własnym mateczniku w oczywisty sposób nie należy), to moje kryterium pokazuje w sposób jednoznaczny: w Platformie odchylenie od ideału partii wodzowskiej już nie istnieje.

Teraz zastanówmy się, czy to dobrze, czy źle. Albo raczej, co jest w tym dobrego, a co złego, bo rzeczywistość zawsze jest dialektyczna. Zacznijmy od dobrych wiadomości. Donald Tusk jest bardziej liberałem niż konserwatystą, a Grzegorz Schetyna bardziej konserwatystą niż liberałem. Przesunięcia ideowe u tych dwóch ludzi, których polityka polska (jej brutalność, jej głupota, jej pustka i jej umocowanie w społecznej pustce) nauczyła pragmatyzmu bez granic jest minimalne, ale jednak istnieje. W chwili ostatecznego rozstrzygnięcia Tusk chętniej broniłby Kozłowskiej-Rajewicz przed Gowinem, a nawet Biernackim, podczas gdy Schetyna nieco chętniej by ją Gowinowi, a nawet Biernackiemu sprzedał. Ale nawet w tym mogę się mylić. 

Tusk w ostatecznej chwili zdecydowałby się na koalicję z SLD lub TR (co nazywam zaletą, zgodnie z moją teorią trójkąta modernizacyjnego złożonego z elektoratów PO, SLD i TR, może Trójkąta Bermudzkiego, może trójkąta potworów, ale jedynego trójkąta jaki posiadamy na morzu prawdziwych potworów, czyli smoleńskiej i narodowej prawicy, dopóki np. Partia Zielonych w sojuszu z Partią Kobiet nie zasiądzie w polskim parlamencie i to na zauważalnej liczbie miejsc). Schetyna na taką koalicję zdecydowałby się mniej chętnie, choćby dlatego, że on i jego ludzie budowali aparat na dole i nagradzali go stanowiskami w samorządach i spółkach skarbu państwa. A w przypadku koalicji z SLD czy TR Tusk chętnie podzieli się z partiami koalicyjnymi miejscami aparatu, który Schetyna i jego ludzie budowali na dole, ponieważ nie tylko sam przez to nic nie straci, ale jeszcze dodatkowo osłabi Schetynę i jego ludzi.

Od czasu jak w III RP powstała formuła partii wodzowskiej, wódz zawsze okazuje się nieco lepszy od swojej substancji partyjnej. Lepszy, czyli mniej nostalgiczny, mniej reakcyjny, bardziej zapadnicki, bardziej promodernizacyjny. Miller wykazywał w swojej politycznej praktyce mniej nostalgii za PRL-em niż substancja jego partii. Kaczyński był w okresie swoich rządów mniej marko-jurkowy niż substancja jego partii. Tusk jest bardziej liberalny, zapadnicki i promodernizacyjny niż substancja jego partii, a ludzie bardziej od niego liberalni, zapadniccy i promodernizacyjni w jego własnym otoczeniu czy partii, pozostają przy życiu wyłącznie dzięki jego osobistemu poparciu. Tusk po tym, co zrobił Schetynie ma rozwiązane ręce. Oczywiście może tymi rozwiązanymi rękoma dłubać w nosie, składać origami, zawiązywać supły na sznurowadłach własnych lub niedobitków swoich konkurentów w partii. Ale może też tymi rozwiązanymi rękoma podejmować odważniejsze decyzje – programowe, koalicyjne. 

Ale są i złe wiadomości. Polską nie da się rządzić pojedynczo. Przy użyciu jednej tylko osoby – w tym przypadku Tuska – zdolnej do podejmowania decyzji czy ryzyka politycznego, ponieważ inne takie osoby zostały przez tę jedną osobę zlikwidowane albo też zdolność decyzji i ryzyka wybito im z głowy (te zdolności raz z głowy przez lidera wybite często do tej głowy już nigdy nie powracają). Wraz z upadkiem Schetyny w Platformie Obywatelskiej – partii jakby nie było rządzącej – jest coraz mniej politycznej woli, coraz mniej politycznych kompetencji, poza wolą i kompetencjami samego Donalda Tuska. Jedyne wyjście w tej sytuacji to uzyskanie przez Platformę takiego wyniku wyborczego, który zmusi PO do szukania koalicjantów poważnych. Wówczas jakieś elementy politycznej woli, decyzyjności i kompetencji z SLD, TR, z innego – mam nadzieję niereakcyjnego sojuszu czy ruchu – zasilą obóz władzy. I Polska nie będzie rządzona przez jedną osobę, ale już przynajmniej przez dwie, trzy, może nawet pięć.

Druga rzecz to sama emancypacja. Czy można emancypować kraj na sposób dyktatorski? Oczywiście że można, Piłsudski, Ataturk... Ale czy oni rzeczywiście obywateli swoich krajów  wyemancypowali? Łatwo wskazać na realne osiągnięcia Piłsudskiego na endecko-katolickim tle jego (a nawet naszej) epoki. Co prawda zabijał przeciwników politycznych, ale nadawał prawa całym grupom. W muzeum diaspory żydowskiej na Manhattanie data uchwalenia Konstytucji Kwietniowej (nie Marcowej, ale właśnie Kwietniowej) znalazła się na kamiennej tablicy obok dat związanych z panowaniem Aleksandra Wielkiego czy daty Rewolucji Francuskiej. Wśród dosłownie kilku historycznych wydarzeń, które Żydzi z diaspory powinni zapamiętać dobrze, gdyż był w Konstytucji Kwietniowej paragraf czyniący polskich Żydów w większym stopniu pełnoprawnymi obywatelami tego kraju. Kobiety prawo do głosu uzyskały w Polsce wcześniej niż we Francji, a że te prawa zachowały przez całe 20-lecie, była to zasługa w ogromnej mierze obozu Piłsudskiego, bo obóz Dmowskiego i ks. Kolbe, gdyby władzę w II RP zdobył, polskim kobietom by te prawa – wyprzedzające epokę – odebrał. Itp. itd. 

A jednak emancypacja wprowadzana jednoosobowo nie jest emancypacją trwałą. Gdyby nie wojna, II RP stoczyłaby się w otchłań najbardziej ponurej reakcji, bo już się staczała. Gdzie by się podziała sanacyjna modernizacja? Przecież wszystko to wisiało na „Marszałku, Naczelniku, Dzielnym Wodzu Naszym”. Kiedy Marszałka zabrakło, to co na nim wisiało, spadło. Po uniwersytetach i lewicowych klubach hasały endeckie bojówki, tak jak dziś hasają, a sama Sanacja coraz bardziej śmierdziała OZON-em.


Żeby emancypacja była prawdziwa, a nie tylko narzucona, musimy mieć wyemancypowanego, zdolnego do życia, myślenia, podejmowania podmiotowych decyzji... jeszcze kogoś innego, niż tylko wodza. W PO nikogo takiego dziś nie ma, bo nie ma tam już dzisiaj żadnej innej podmiotowej osoby prócz Tuska. Zatem także cała platformerska emancypacja, cała modernizacja, wisi na Tusku.


Zamiast palić Tuski, twórzmy Tuski własne (parafraza za Jackiem Kuroniem). Zamiast Tuska zarzynać, tak jak on zarzyna wszystkich podmiotowych ludzi wokół siebie (nie do końca rozumiem, dlaczego, ale ja nie jestem ani Robertem Krasowskim, ani jego pomniejszymi językowymi klonami – Janem Marią Rokitą czy Ludwikiem Dornem – więc ja polskiej polityki, tak samo jak polskości samej, nie rozumiem wcale), wykreujmy w swoich środowiskach, w swoich organizacjach ludzi zdolnych podejmować decyzje, budować instytucje, ludzi podmiotowych. Modernizacja platformerska rzeczywiście jest dziś zawieszona na Tusku, który ma ogromne zalety w moich oczach, szczególnie w sytuacji coraz bardziej przypominającej schyłek II RP, w sytuacji bezkarności prawicowych bojówek, a także w sytuacji gdzie abp. Michalik czy wdowcy smoleńscy, mimo że mają w tym społeczeństwie ogromną siłę i wpływy, zawsze występują z pozycji bezsilnych ofiar. Ale tak jak wszyscy politycy w Polsce, zamiast budować wokół siebie kapitał społeczny, Donald Tusk go niszczy. Zamiast przygotowywać sukcesję w sposób demokratyczny, czyli widoczny dla obywateli, wszelkich potencjalnych sukcesorów niszczy, a jedyne tolerowane przez siebie typy do sukcesji po sobie (choćby za tysiąc lat), pozbawia podmiotowości, odkształca, zamienia w polityczne zombi.

Kaczyńskiemu tego wszystkiego już nie zarzucam (zarzucałbym jeszcze jakieś 10 lat temu). Z Kaczyńskim dziś politycznie walczę, ponieważ nie widzę w nim już żadnego potencjału modernizacyjnego. Rozwiało się na peryferiach i zdziczało tak jak u Orbana, może nawet głębiej. Tuskowi te zarzuty stawiam, ponieważ ma potencjał do prowadzenia w Polsce emancypacji i modernizacji. Jednak emancypacji broni metodami, które emancypację uniemożliwiają. A modernizuje metodami z okresu wczesnego cesarstwa rzymskiego lub Aleksandra Borgii. Nie jestem Janem Rokitą, powtarzam, nie uważam zatem, aby polityka, także jako rzemiosło, była wiecznie niezmienna i nie podlegała historycznym zmianom. Dlatego trudno mi chwalić Tuska jako modernizatora, budującego w Polsce liberalną demokrację w stylu zachodnim lub chociaż budującego podstawy pod takie budowanie, skoro widzę, że w zarządzaniu partią uprawia politykę antyczną, a kiedy jest w lepszej formie, wczesnorenesansową.

Źródło: Dziennik Opinii KP